Chamleci
Nasza
władza robi być może coś gorszego niż niszczenie państwa prawa i rujnowanie
wizerunku Polski. Metodycznie unicestwia pojęcia - dobrego smaku, stylu,
kultury i prawdy.
Robi to z rozmysłem, ale jednocześnie jakby podświadomie daje upust temu,
co ludziom władzy w duszach gra. I ożywia oraz nobilituje przy okazji to, co
gra w duszy dużej części elektoratu. To, co w zakamarkach polskiej duszy
dotychczas było wstydliwie skrywane, wypełzło. Nagle zadowolone, a nawet dumne
z siebie, z podniesioną głową umiejscowioną na wytrenowanym karku,
bezceremonialne i obcesowe.
To był w swej zwykłości tydzień jednak niezwykły. Oto władca państwa
funduje despekt prezydentowi, bo ten miał czelność podziękować poprzednikom za
udział w doprowadzeniu do szczytu NATO. Z historii Polski zmierzającej do NATO
znikają jej prawdziwi bohaterowie. Minister od edukacji nie jest w stanie
odpowiedzieć na pytanie, kto dokonał pogromu w Kielcach i spalił Żydów w
Jedwabnem. Posłanka PiS, już za chwilę członkini Rady Mediów Narodowych, nazywa
swych oponentów durniami. Przyboczny władcy państwa pisze o kimś, kto miał
czelność z nim polemizować, że „coś go oderwało od zmywaka”. Minister obrony,
ustami swego rzecznika, potwierdza, że apel smoleński w rocznicę wybuchu Powstania
Warszawskiego będzie, co tam protesty powstańców. Władca państwa informuje, że
to jego brat był faktycznym liderem Solidarności. Po tragicznym zamachu w
Nicei minister spraw wewnętrznych i wiceminister sprawiedliwości pomstują na
europejskie elity i poprawność polityczną. I od razu wiadomo, co jest jej
antytezą. Zwykłe chamstwo. Burak wygrywa z brukselką i jest z tego powodu
niezmiernie rozradowany, waląc sierpem, młotem i cepem.
Jeszcze parę chwil temu uznawano panią Pawłowicz i jej ekscesy za egzotyczne
anomalie. Bzdura. To tylko egzemplum, błyskawicznie zresztą ginące w
upodobniającym się do niej tle. Nie mamy tu do czynienia z rewizją prawdy i
podważaniem norm. Prawda jest unicestwiana, reguły likwidowane. Oto kult
antyintelektualizmu, bezceremonialności i chamskiej krzepy, oczywiście z
ludem i w imię ludu.
Kilka dni temu fala hejtu zalała Agatę Młynarską, która miała czelność
zaprotestować, że choć „jesteśmy na wczasach”, już nie ten, co „szarpie bas”,
narzuca rytm, lecz ten, co gra na nerwach współwczasowiczów, hałasując i
chamstwo manifestując. Prawicowe brukowce, papierowe i internetowe, pisały o
tym, że wykazała „pogardę dla ludzi”, bo „jaśnie- pani gardzi Polakami”. Tu w
obronie ludu wystąpili, jak ludzie obecnej władzy (nie dziwi to powinowactwo),
ci, którzy ludu broniąc, mają go w realnej pogardzie. Jedni i drudzy czują, kto
stanowi ich klientelę. Kiedyś obrywało się za
naruszanie spokoju innym, dziś obrywa się za piętnowanie naruszeń.
Niecałe 20 lat temu Jarosław Kaczyński z niesmakiem mówił o rzucających
się do koryta arywistach z AWS - TKM, teraz, k..., my. Przy obecnej ekipie
tamci byli jednak subtelniaczkami. Wtedy chamstwo, tupet i buta ujawniały się
niejako „przy okazji”. Dziś radośnie triumfują.
Teraz, k..., my. Nie będzie szacunku dla prawdy i pamięci Polaków. Nie
będzie szacunku dla wrażliwości powstańców. Nie będzie respektu dla oponentów i
inaczej myślących. Nie będzie godnego milczenia albo słów współczucia i
solidarności w momencie tragedii dotykającej inny naród. Pały w ruch, czapki z
głów.
W każdym narodzie, tak jak w każdym człowieku, jest jakaś porcja zła i
mroczności. Może być uśpiona i nigdy niezaktywizowana. Ale może też wybić jak
szambo, gdy się ją nie tylko toleruje, nie tylko obłaskawia, ale promuje i
gloryfikuje. Szkody estetyczne, jakie funduje nam ta władza, mogą być
trudniejsze do usunięcia od innych. Prostactwo nie znajdzie się tak łatwo w
defensywie, skoro właśnie następuje jego apoteoza.
Prawda nagle nie rozbłyśnie, skoro właśnie tonie w kłamstwie. Empatia
szybko nie zatriumfuje, skoro dominowana jest przez bezczelność i butę. Łatwiej
będzie odkręcić skutki edukacyjnej pseudoreformy niż tej antyedukacji. I pomyśleć,
że PiS było w swoim czasie partią, która miała realne intelektualne zaplecze.
Dziś głos rozsądku nie tylko przycichł. Zniknął. Skrupuły wyparowały.
Wątpliwości nie mają prawa bytu, bo ceną za ich zgłaszanie jest polityczna dekapitacja.
Oto mamy partię polityczną, której celem jest nie tylko władza, ale
zaspokajanie emocjonalnych potrzeb lidera. Nie ma więc idiotyzmu, którego nie
usłyszymy, i obelgi, która nie padnie.
I jeszcze o tytule. Nie ma w nim błędu ortograficznego. Chamleci w
formie rzeczownikowej nie pytają: być czy nie być, lecz - bić czy nie bić. I
odpowiadają - bić. Słowo można też rozszczepić na pierwszą i pozostałe dwie
sylaby, nadając temu formę czasownikowo-dynamiczną, która dobrze niestety
oddaje ducha czasu.
Tomasz Lis
Zielona wsypa
Sto
milionów złotych rocznie (!) będzie nas kosztowała Polska Fundacja Narodowa.
Jej celem ma być promocja i
poprawa wizerunku Polski za granicą. Nie będzie już mowy o Polsce w ruinie, bezbronnej
i spustoszonej. Zamiast tego będziemy pokazywać Polskę piękną, przyjazną i
ambitną, w której są możliwości, wspaniali ludzie i pomysły - jak powiedziała
premier Szydło. Inicjator PFN, minister Jackiewicz, mówi, że problemem są
krzywdzące stereotypy, które psują nasz wizerunek. A walka ze stereotypami musi
kosztować. Już zatrudniono ważną, międzynarodową firmę prawniczą, a do tego -
zgodnie z wolą prezesa Kaczyńskiego - dojdzie ważna agencja PR. Kto bogatemu zabroni?
Na pierwszy rzut oka sto milionów rocznie to fura pieniędzy, ponad dwa
razy tyle, ile zbiera Wielka Orkiestra Owsiaka, i to na cel znacznie bardziej
pożyteczny niż walka ze stereotypami, bo na wyposażenie szpitali, leczenie
dzieci i starców, a nie na leczenie wizerunku i kompleksów. Podczas gdy dla
Kory (nie wspominając mniej prominentnych chorych) dramatycznie brakuje
lekarstw, rząd przeznacza miliony na „polską markę”, stereotyp, krzepiące filmy
historyczne i podobne projekty, których nigdy nie będzie można rozliczyć, bo
kto za kilka lat udowodni, że marka Polski się poprawiła? Jedna Nokia zrobiła
(i zarobiła) dla wizerunku Finlandii więcej niż pięć filmów i dziesięć komisji.
Pomijając utarte stereotypy (nieszczęsne „polskie obozy koncentracyjne”),
mieliśmy do niedawna całkiem dobrą reputację, „zielona wyspa”, wzorowa
transformacja, Oscar dla „Idy”, sukcesy uczniów w informatyce oraz inne powody
do zadowolenia. Nie było do pomyślenia, żeby jakiś prezydent (a co dopiero
prezydent USA) podczas wizyty w Polsce, w rozmowie w cztery oczy, a następnie
publicznie, wobec całego świata beształ nasz kraj, w obecności oniemiałego
prezydenta RP Nie było do pomyślenia, że będziemy w konflikcie z liderami Unii
Europejskiej i z Komisją Wenecką.
Mieliśmy zieloną wyspę-mamy zieloną wsypę. Sto milionów złotych rocznie
to nie majątek, jeśli chodzi o nasze możliwości, ale to wyrzucone pieniądze,
jeśli chodzi o zmianę opinii Białego Domu,
senatora McCaina i w ogóle Waszyngtonu. Jeżeli wygra Hillary i demokraci, to
nadal będziemy się mieli z pyszna i zmiana ambasadora w Waszyngtonie pomoże
tyle, co umarłemu kadzidło. Jeżeli wygra Trump, to
zobaczymy, czy modły polskiej premier i prezesa
PiS na Jasnej Górze zostały wysłuchane. W końcu jakiś pożytek z państwa
wyznaniowego powinien być.
Najtańszym sposobem poprawy wizerunku byłaby zmiana rządu. Można
powiedzieć dużo złego o rządach Tuska i Komorowskiego (w końcu przegrali z
kretesem), ale marka i wizerunek Polski za granicą były dobre, lepsze niż w
kraju, i to bez wydawania na ten cel milionów.
Ile musiałaby kosztować naprawa szkody dla naszego kraju, jaką
wyrządziła minister Anna Zalewska, której żałosne krętactwa wokół zbrodni w
Jedwabnem i pogromu kieleckiego na pewno nie zostaną zapomniane przez wrogie
Polsce media. Grabowski, Engelking, Tryczek, Cała – czy pani minister ich czytała, czy jest zielona z historii?
Iluż trzeba będzie zaprosić dziennikarzy, ekip telewizyjnych, stypendystów,
profesorów doktorów, żeby ratować wizerunek Polski przed jedną minister. Taniej
i lepiej byłoby ją od razu zwolnić - wówczas w świat poszłaby wiadomość, że polska
minister edukacji (!) wyleciała z rządu, ponieważ nie wiedziała, jacy to
antysemici mordowali Żydów. Dla wizerunku naszego kraju byłoby to tańsze i
bardziej skutecznie niż wysłanie plutonu prelegentów za ocean.
Kiedy Ministerstwo Kultury zabrało się do naprawy (?) Muzeum II Wojny
Światowej w Gdańsku (inicjatywa Tuska, więc trzeba ją objąć „dobrą zmianą”),
najpoważniejsi znawcy historii naszego regionu za granicą, m.in. Timothy Snyder i Norman Davies, uderzyli na alarm. Ile musiałby
kosztować (faktycznie nie do kupienia) esej znanego historyka amerykańskiego Timothy’ego Snydera, profesora Uniwersytetu Yale, autora doniosłych
książek o historii Europy Środkowo-Wschodniej
(„Skrwawione ziemie. Europa między Hitlerem a Stalinem”, „Czarna ziemia.
Holocaust jako ostrzeżenie”) w jednym z najbardziej prestiżowych czasopism
amerykańskich, czytanym w każdym college’u i uniwersytecie („New York Review of Books”), żeby zechciał wesprzeć premiera Glińskiego w walce z prof. Machcewiczem i tym samym poprawić wizerunek naszego kraju?
Milion? Dwa? Nie ma takiej sumy. Straty, jakie powodują ministrowie kultury i
edukacji, są niewymierne.
Nie jest jasne, dlaczego do obrony wizerunku mamy zatrudniać kosztowne
firmy zagraniczne, jeżeli to samo można załatwić za friko. Wystarczy znać, kogo
trzeba. Choćby jedno małżeństwo. Dajmy na to, Anne Applebaum i Radek Sikorski.
Wedle prezesa Kaczyńskiego (dużo wcześniej zrobił to odkrycie Tyrmand jr) pani
Applebaum ma znajomych w „Washington Post”, więc pociąga za sznurek i
nazajutrz w tej gazecie ukazuje się podły artykuł o naszym kraju. Z kolei
Sikorski zna pewnego dżentelmena w „The Economist”, który
bierze niedrogo i szyje artykuły na miarę.
Wystarczy sygnał z Chobielina. Do tego dołączą znajomi Michnika w „El Pais” i
Smolara w „Le Monde”, a reszta owczym pędem pobiegnie za nimi. Jeszcze Soros
posmaruje i już możemy mówić, że media światowe „są zaniepokojone i potępiają”.
Wszak wiadomo, że media zachodnie - w odróżnieniu od naszych niepokornych - są
dyspozycyjne. Każde dziecko, nawet dziecko Tyrmanda, wie, jak nimi manipulować.
Dżentelmen z Fleet Street będzie zachwycony, jeżeli wrzucicie mu stówę do
melonika. A tak zwana światowa opinia publiczna jest do kupienia za jedną
kolację.
Sto
milionów rocznie na Polską Fundację Narodową - ileż
osób się przy tym pożywi! List otwarty do ministra kultury, wicepremiera
Glińskiego w obronie Muzeum II Wojny Światowej podpisało dwustu naukowców z 22
państw, w tym z uniwersytetów Harvard, Princeton, Columbia, Oxford i innych. Ileż trzeba milionów, żeby to odrobić?! Taniej
byłoby nie robić głupstw.
Daniel Passent
Kto spalił papieża
Właśnie
mija czwarty dzień od nieudanego wojskowego
puczu w Turcji.
Do tej pory ani słowa na ten temat
z ust prezydenta czy pani premier. O ministrach ze sproszkowanym mózgiem nawet
nie wspomnę. Wszyscy czekają, kiedy się dowiedzą, jakie mają zdanie w tej
sprawie. Zwłaszcza że sytuacja jest dla nich bardzo trudna. Dwa lata temu
nadwiślański prezes mówił przecież, że trzeba czynić wszystko, by Polska była
taka jak Turcja. Bo o niej mówi się „poważne państwo”, a my „ten rodzaj
wielkości” możemy zdobyć. Trzeba tylko - dodał - zmienić władzę, zaś potem
„przebudować polskie elity”. Pierwszy warunek został spełniony. Przebudowa
elit też idzie jak po maśle.
Oto facet - z nowej elity chyba, bo ważny minister - który ma nam zapewnić ład, spokój i bezpieczeństwo. A
tymczasem to ignorant. Nic nie rozumie i z tego się utrzymuje. Tuż po tragedii
w Nicei, doba jeszcze nie minęła, wytknął Francuzom, że zamykają kościoły, a
budują meczety, więc trudno się dziwić, że islamiści ich rozjeżdżają na
ulicach. Szydził z ludzkiej solidarności. Wyśmiewał znicze zapalane na ulicach
i kwiatki rysowane kolorową kredą w miejscu dramatu. Przerażający jest ten
typ, który z bolszewicką łatwością znajduje winnych. I każdą okazję
wykorzystuje do agitacji przeciwko uchodźcom oraz podsycania lęków przed
wielokulturowością. Antonimem pojęcia „elita” są określenia „ludzie zbędni”,
„margines społeczny” - i raczej w tych obszarach zakwaterowałbym
ministerialnego ksenofoba.
Wrogość wobec obcych może być skutecznie zaleczona, a nawet wyleczona.
Właściwą edukacją i obudzeniem tego, co się nazywa ciekawość świata. Sokrates
uważał, że głupota jest grzechem. Edukacyjna jawnogrzesznica, minister Anna
Zalewska, z greckim filozofem najwyraźniej się nie zgadza. W wyrazistej, choć
nie da się ukryć, że zalatującej amatorszczyzną, pantomimie opowiadała Monice
Olejnik i nam wszystkim nową historię koryta Wisły. Za nic nie chciała
przyznać, że zbrodni na Żydach w Jedwabnem i pogromu kieleckiego dokonali
Polacy. W takim razie kto? - zapytała dziennikarka. To były „zawiłości
historyczne”, wokół których „narosły nieporozumienia i tendencyjne opinie”
- odpowiedziała główna siła pedagogiczna naszej ojczyzny.
Jakiż to wstyd, że dorosła kobieta, ze strachu przed polskim Erdoganem, gotowa
byłaby udowodnić, że to nie papież spalił Giordana Bruna, ale Giordano Bruno papieża.
Ten
sam elitarny zaciąg reprezentuje posłanka Pawłowicz, zwana panią profesor. Nie
pierwszy raz życzliwie zajęła się Krystyną Jandą, która „fika na scenie
i przed kamerą”, a to oznacza, że nie kocha Polski.
Kryśka, błagam Cię! Weź się w garść i rzuć ten teatr. Pokaż, że Twoje serce
bije dla biało-czerwonej. Zaciągnij się do obrony terytorialnej ministra
Macierewicza, a nawet utwórz własny oddział w wyciętej w pień Puszczy Białowieskiej.
Niczym pułkownik Emilia Plater „dziewica bohater”, jak pisał wieszcz. Ten,
którego pomnik już wkrótce nie będzie cierpiał samotnie na Krakowskim
Przedmieściu, bo nowe elity ogrzeją go blaskiem. Smoleńskiego monumentu.
Przy okazji wszystkim studentom posłanki Pawłowicz składam wyrazy
współczucia i podziwu. Cieszcie się, że głupota nie boli, bo słuchalibyście
wycia - jak mówiliśmy pół wieku temu w warszawskim Studenckim Teatrze Satyryków,
oglądając telewizyjne transmisje zjazdów PZPR i wizyt przyjaźni
polsko-radzieckiej. Na razie w głowach naszych nowych elit wyje wiatr.
Stanisław Tym
Złe słowa, złe czyny
W
konkursie na najciekawsze cytaty tygodnia powinien wygrać Mariusz Błaszczak, i
to zajmując trzy pierwsze miejsca. Tuż po zamachu w Nicei minister spraw wewnętrznych
polskiego rządu zabrał głos, oświadczając: „To jest konsekwencja polityki
multi-kulti i poprawności politycznej". Dociskany przez media dorzucił jeszcze
LGBT. W wieczornym wywiadzie telewizyjnym dopytywany, jak on sam zapobiegłby
takiemu atakowi, odmówił praktycznych wskazówek, ale powtarzał, że odpowiedzią
jest „powrót do chrześcijaństwa" i - ponownie - „odrzucenie poprawności
politycznej".
Zostawię w spokoju myśli ministra o związkach między LGBT a zamachem w
Nicei, bo jedyne, co mogę z tego dziwnego skojarzenia wycisnąć, to jakiś mętny
zarzut, że władze Francji, zamiast wziąć się za terrorystów, promowały
homoseksualizm. Non, excusez-moi, czy panu wszystko się z Tym kojarzy? Jak
minister spraw wewnętrznych mógł nie zauważyć, że we Francji od wielu miesięcy
obowiązuje stan wyjątkowy, że dzięki niebywałej mobilizacji służb (także
uciążliwym kontrolom) nie doszło do żadnego (!) zamachu podczas trwającego
miesiąc turnieju Euro, z udziałem setek tysięcy kibiców z całej Europy? Jak
można tak nonszalancko prowokować los - na parę dni przed Światowymi Dniami
Młodzieży - drwiąc (jak rozumiem) z policji francuskiej, że nie zapobiegła
atakowi samotnego szaleńca na rozbawiony, niczego niespodziewający się tłum?
Jak można wycierać sobie buzię
wartościami chrześcijańskimi i jednocześnie kpić z pani minister Mogherini, że
popłakała się, składając hołd niewinnym, bezsensownym ofiarom i współczując ich
rodzinom, rozdartym bólem i rozpaczą. Taki pan jest katolicki macho, panie
Błaszczak?
Jasne,
wszyscy się domyślamy, jaki przekaz miał nieść ten potok słów i skojarzeń. Że
jakby Francuzi nie wpuścili do siebie Arabów, nie byli tacy multi-kulti wobec
różnych odmieńców (od islamu po LGBT) i przestali się z nimi cackać, toby ich
terroryści nie zabijali. Akurat Republika Francuska nigdy nie hołdowała
doktrynie multikulturalizmu (czytaj s. 11), ale pomińmy już te detale -
sugestia min. Błaszczaka, że Francuzi powinni jakoś pozbyć się paru milionów
podejrzanych obywateli, jest, mówiąc najdelikatniej, i spóźniona, i mało
praktyczna. „Powrót do chrześcijaństwa", w rozumieniu polskiego ministra,
musiałby, logicznie, oznaczać domową wojnę krzyżową. Prawdziwy intelektualny
atak husarii. Wiemy jednak, że ten wywód służy głównie wzmocnieniu ważnej
części politycznego przekazu PiS: tylko my obronimy Polskę przed najazdem muzułmańskich
hord. Nic to, że nawet posiadanie dużej mniejszości muzułmańskiej nie oznacza
„automatycznie" aktów terroru (weźmy przykłady Niemiec czy Szwecji); w
naszym wciąż jednolitym etnicznie kraju po to się nadmuchuje Urojonego Araba,
aby min. Błaszczak i jego partyjni koledzy mieli nad kim odnieść imponujące
zwycięstwo. Nicea albo życie. Na razie pisowska jazda, z braku islamistów, musi
się ograniczyć do tratowania słów i pojęć. Jedną z ofiar, chyba najbardziej
zmaltretowaną przez wielokrotne szarże, jest, niestety, właśnie dobijana przez
min. Błaszczaka, „polityczna poprawność".
O tym,
że trzeba skończyć w Polsce z polityczną poprawnością, mówił i pan prezydent
Duda, i dosadnie sam pan prezes Kaczyński. Publicyści prawicowi uczynili z
„PP" synonim lewackiego zidiocenia, cenzury, która nie pozwala nazywać rzeczy
(i osób) po imieniu, „zabrania" otwarcie mówić o islamskim zagrożeniu dla
naszej kultury i bezpieczeństwa, każe w „ciapatych cwaniakach" widzieć
biednych uchodźców, a zboczenia traktować jako orientację seksualną.
„Poprawność" stała się jakąś karykaturą, obciachem, którego nie wypada
bronić nawet środowiskom lewicowym. Godzi się więc przypomnieć, choćby w charakterze
epitafium, że owa wyśmiewana PP to w istocie tylko norma językowa, wyhodowana w
Europie Zachodniej i Stanach, która zaleca w tzw. dyskursie publicznym unikanie
określeń i zwrotów, które mogą urazić, obrazić, naruszyć godność osób, o
których się wypowiadamy czy z którymi polemizujemy.
Emblemat PP widzieliśmy ostatnio na koszulkach piłkarzy na Euro: to słowo „respect"- szanuj. Mówiąc jeszcze inaczej, to pewien konwenans,
zasada savoir-vivre'u,
sugerująca, że lepiej jest w stosunkach między
ludźmi unikać pochopnych uogólnień (Arab terrorysta, Polak antysemita itp.),
nie stosować poniżającego, dyskryminującego języka w odniesieniu do cech, na
które człowiek nie ma wpływu (płeć, orientacja seksualna, kolor skóry,
kalectwo, wiek, także religia) i ogólnie gryźć się w język.
Oczywiście,
wraz z ekspansją PP, toczyła się dyskusja ojej ekscesach, jak np. przymykanie
oczu na nieprawości czy nadużycia ze strony dyskryminowanych grup czy
mniejszości, tuszowanie naruszeń prawa (małżeństwa dzieci, obrzezanie
dziewczynek, zemsta rytualna) w imię tolerancji kulturowej, wstrzymywanie badań
nad różnicami rasowymi czy płciowymi, ograniczanie ekspresji satyrycznej,
artystycznej i w ogóle wolności słowa. Zgoda. Ale nigdy straty wynikające ze
stosowania PP nie przeważyły nad korzyściami. Dziś trudno wyobrazić sobie
funkcjonowanie bardzo zróżnicowanych współczesnych społeczeństw bez
poprawnościowej konwencji. Walenie „prawdy" między oczy, otwarte „mówienie
tego, co ludzie myślą", przeniesienie do debaty publicznej szczerej
internetowej mowy nienawiści to prosta droga do społecznego piekła, wzajemnej
stygmatyzacji, agresji. Aż do aktów terroru. Złe czyny zwykle zaczynają się od
złych słów. Żyjemy w społeczeństwach, w których rzadko jakaś grupa polityczna
czy społeczna ma absolutną przytłaczającą i trwałą większość; każdy z nas
należy jednocześnie do jakiejś większości i mniejszości. Więc jeśli w tych
nerwowych czasach mamy jakoś ze sobą wytrzymać, trzeba chuchać i dmuchać na
poprawność polityczną, pamiętając, że chodzi tu nie o przymykanie oczu, ale
ust, panie ministrze Błaszczak.
Jerzy Baczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz