czwartek, 7 lipca 2016

Lwice prawicy



One o prezesie Kaczyńskim mówią „nasz kot", ale to poufałość udawana. O nich mówi się: lwice prawicy. Bo są ostre, gotowe wydrapać oczy.

Elżbieta Turlej

Mińsk Mazowiecki. Pod biu­rem poselskim Krystyny Pawłowicz kolejka. Na­uczycielka z przedmieść Warszawy (w sprawie mobbingującej dyrektorki - lewaczki), bezro­botna spod Konika Nowego (kiedy dostanę mieszkanie komunalne?), sprzedawczyni na ćwiartkę etatu (czy to nie przypadek, że Boże Ciało przypada w Dniu Matki?). Drzwi do biura zamknięte. Kartka „Zaraz wracam”. Nauczycielka, ze zrozumieniem: -My, kobiety, marny tyle na głowie. Pewnie zakupy robi.
   Po godzinie asystentka otwiera drzwi. Na korkowej tablicy zdjęcie Pawłowicz z prezesem Kaczyńskim, czarno-biały plakat „Ku pamięci” ze zdjęciami ofiar ka­tastrofy smoleńskiej, fotografia śp. Lecha Kaczyńskiego z małżonką. Nad wszystkim Piłsudski. Prawdopodobnie olej. Profesor nie ma, ale są zapisy. Profesor przyjmie najszybciej we wrześniu-październiku. Na rozmowę czeka 90 osób. Profesor za­łatana. Pracuje w kilku komisjach. Na nic czasu nie ma. Nauczycielka ze zrozumie­niem: - Oddana sprawie. Bezrobotna: - W Sejmie niedosypia i niedojada. Sprze­dawczyni: - Od wyborów parlamentarnych widać znaki z nieba. Matka Boska mówi ustami kobiet polskich.
   Posłanka Pawłowicz, jeśli mówi, robi to w sposób mało parlamentarny, używając kolokwializmów, wulgaryzmów, naduży­wając słów ojczyzna i zdrajcy. Sam prezes Kaczyński podczas kampanii wyborczej w Ostrołęce zachwalał prof. Pawłowicz, że „bywa ostra, ale tacy ludzie są bardzo potrzebni, nie możemy się rozpływać w niejednoznacznych, nieostrych okre­śleniach”. Zdjęcie z Kaczyńskim z biura poselskiego powstało właśnie w Ostrołę­ce. Fotoreporter nacisnął migawkę, kiedy tuż po wspomnianych słowach prezesa prof. Pawłowicz podniosła w górę dwa palce w geście zwycięstwa.
   Przetarła szlak, ale ma już następczy­nie. Kobiety PiS. To cała galeria: trzy Be­aty - Szydło, Kempa, Mazurek. Joanna Lichocka. Elżbiety - Witek i Kruk. Berna­deta Krynicka. Ewa Stankiewicz. I wiele innych. Na ogół są agresywniejsze niż pisowscy mężczyźni, którzy w retorycznych utarczkach jakby zeszli na drugi plan. Radykalizują język, są napastliwe, przekra­czają granice. Chętnie zresztą są wysyłane na pierwszą linię frontu. Żadna partia nie ma dziś, ani nie miała, tak drapieżnych bojowniczek. Aleksandra Jakubowska, nazwa­na kiedyś „lwicą lewicy”, według dzisiejszej miary byłaby przedszkolanką.

   Damskie miejsca
   PiS ma 54 posłanki. Weszły do Sejmu głównie z tzw. miejsc niebiorących, nazy­wanych przez prezesa Kaczyńskiego dam­skimi. Czyli były w najlepszym przypadku trzecie, czwarte za kandydatem mężczy­zną. W Sejmie też raczej na zdjęciach stoją w drugim, trzecim rzędzie. Nie trzymają się razem, nie szukają towarzystwa innych posłanek. - Od kilku kadencji są zapraszane do Parlamentarnego Klubu Kobiet, ale konsekwentnie odmawiają - mówi była posłanka PiS Joanna Kluzik-Rostkowska. - Niechętnie patrzą na organizowane przez nas tzw. kobiece środy, czyli spotka­nia żeńskiej części klubu PO. Jest niepisane przyzwolenie, żeby mówiły i zachowywały się mało parlamentarnie. Z drugiej strony to sygnał, że są traktowane protekcjonalnie, z przymrużeniem oka.
   W porównaniu z mężczyznami parla­mentarzystami najwierniejsze są na ogół dobrze wykształcone. Na 54 posłanki tylko sześć (m.in. Małgorzata Gosiewska i Jolan­ta Szczypińska) ma wykształcenie średnie. Pozostałe skończyły najlepsze uniwersy­tety w kraju, są lekarkami, socjolożkami, wykładowcami akademickimi, ale też nieźle radziły sobie w męskich zawodach typu inżynier elektryk. Mimo to w wywia­dach (głównie dla mediów prawicowych) wolą się pokazywać jako przeciętna polska kobieta.
   Małgorzata Wassermann, właścicielka kancelarii adwokackiej z rocznym przycho­dem 174 tys. zł, mówi, że „jak każda kobieta ma cztery lakiery do paznokci” oraz „ma mnóstwo słabości, np. płacze”. Elżbieta Witek jeszcze jako rzeczniczka prasowa PiS opowiadała, że chodzi do kościoła, sama robi zakupy, a i do second handu zajrzy. A Krystyna Pawłowicz, choć przez ponad 30 lat wykładała na Uniwersytecie War­szawskim, woli legitymować się posadą w Wyższej Szkole Administracji w Ostrołę­ce, a w wywiadach chętnie przyznaje się do słabości do lodów, które podjada mimo diety. W kolejce przed biurem poselskim w Mińsku to się podoba.
- Pani poseł na pewno nie jest tak za­kłamana jak te lewaczki i Europejki, Bień­kowska czy Kopacz - mówi nauczycielka. - Fotografowały się w tych magazynach, przebierały w nie swoje szmaty. Wstydziły się, skąd wyszły, wyparły swoich - uzupeł­nia sprzątaczka.

   Rodziną lepiej się nie chwalić
   Najwierniejsze z wiernych wizerunkowo są zwykle antysalonowe. Zjawiają się w niemodnych w stolicy garsoneczkach i, jak Bernadeta Krynicka - typowana przez media na nową Krystynę Pawłowicz - ob­stają, że ich styl ma być sygnałem wierno­ści sobie. Krynicka ubiera się do Sejmu a to w cytrynowe spodnie trzy czwarte odsła­niające kawałek łydki plus botki na szpil­ce, a to w przylegającą do ciała kobaltową sukienkę z dużym dekoltem. To, co pod biurem posłanki Pawłowicz uważa się za zaletę, w internecie skutkuje falą hej- tu. - Pewnie za jakiś czas i ona wtopi się w masę posłanek, które są w Sejmie kolej­ną kadencję, i wyrobi bardziej bezpieczny styl, np. zaopatrując się jak inne posłanki w butiku na pierwszym piętrze hotelu po­selskiego - przyznaje Joanna Kluzik-Rostkowska. - Na razie jednak, co jest ciemną stroną samotności i braku współpracy między kobietami PiS, na własnej skórze przekonuje się, jak wizerunek wpływa na odbiór polityka.
   Kobietom, nie tylko z PiS, brakuje wzor­ców, punktów odniesienia. Z badań ame­rykańskiego psychologa Petera Glicka wynika, że nie ma dobrej drogi. Posłanka podkreślająca płeć zawsze będzie uzna­wana za niekompetentną, jeśli jednak wy­bierze styl bardziej formalny i zabierze głos w dyskusji razem z mężczyznami, dowie się, że jest mało kobieca.
   - Przez ćwierć wieku demokracji nie udało się stworzyć modelu kobiety polity­ka, która jest partnerem mężczyzny i gra na siebie albo na inne kobiety, a nie na wo­dza czy lidera partii - mówi dr Dorota Wiśniewska-Juszczak, psycholog społeczna z Uniwersytetu SWPS. - W dodatku kobie­ty w swojej masie przeżyły rozczarowanie demokracją, w której hasła równoupraw­nienia mężczyzn i kobiet to iluzja, Widziały też, jak polityka w męskim wydaniu pożera kobiety wyniesione na wyżyny władzy, jak premier Ewę Kopacz.
   Do tego dochodzą wartości wyznawa­ne w samym PiS. Według deklarowanego w partii światopoglądu kobiety, które mają dzieci i mężów, powinny być z nimi w do­mach - a jeśli służą partii, mając rodzinę, nie powinny się nią chwalić. Posłanki PiS wydają się więc nie mieć bliskich. Niewiele osób w samym PiS wie, że Joanna Lichoc­ka samotnie wychowuje córkę, 18-letnią Zofię, a Bernadeta Krynicka trójkę dzie­ci (dwie dorosłe córki i nastoletni syn). W Łomży przyznają, że miała pod górkę. Samotnie wychowując dzieci, skończy­ła dwa kierunki studiów. W partii nawet to nie jest atutem; obowiązuje wzorowanie się na nieposiadającym rodziny prezesie, dla którego - jak sam zdaje się sugerować - najważniejszą kobietą życia była matka.
   On sam ma specyficzny stosunek do kobiet. Patriarchalny, przez niego nazywany ojcowskim; ostentacyjnie szarmancki i sta­roświecki, z obowiązkowym całowaniem w rękę. Ale jednocześnie naznaczony re­zerwą do płci w ogóle, traktowaniem kobiet jako ozdobników ocieplających wizerunek męża stanu. W sumie tradycyjny, raczej protekcjonalny, maczystowski.
   Z drugiej strony, co zauważa prof. Mag­dalena Środa, prezes boi się silnych kobiet i aby móc z nimi pracować, musi je sobie podporządkować. Albo - jeśli ich rola ro­śnie, jak Joanny Szczypińskiej (o której mó­wił, że na ich rzekomej love story chciała umocnić swoją pozycję) - upokorzyć, wyśmiać.
   Jedynym akceptowanym przez niego modelem relacji - również w partii - jest układ jednokierunkowej wierności i lojal­ności. Bez jawności, jasnych powiązań, z wiążącą obie strony emocjonalną tajem­nicą. Taka wydaje się choćby jego relacja z Janiną Goss, nazywaną żelazną damą, nieformalną współtwórczynią potęgi PiS. Wszędzie gdzie z nadania prezesa się pojawia, jest postrzegana jako wykonawczyni woli, wyroków prezesa, egzekutorka.
    „Męskie”, brutalne zachowania „kobiet PiS” są w polskiej kulturze politycznej nowością. Dotychczas stereotypowo do­magano się zwiększenia obecności kobiet w polityce, bo miały wnosić do życia pu­blicznego racjonalizm, odpowiedzialność, umiar, skłonność do kompromisów, łagod­ność. PiS i ten poprawnościowy wizerunek rozbił na tysiąc kawałków. Wielu obserwa­torów uważa, że prezes świadomie wyko­rzystuje kobiety w roli „harcowniczek”, „szahidek”, bo przeciwnicy, skrępowani konwenansami i wychowaniem, głupieją, nie wiedząc, jak odpowiedzieć agresyw­nej kobiecie, żeby nie wyjść na chama czy damskiego boksera. Zdarzyło się już w po­przedniej kadencji, że zaatakowany przez Krystynę Pawłowicz poseł Twojego Ruchu wykonał kontrszarżę w podobnie niedo­puszczalnym stylu: „Wolałbym bzyknąć kozę niż posłankę Pawłowicz”. A Ryszard Petru - w obecnej kadencji - zwrócił się do pani poseł z trybuny sejmowej: „Proszę nie walić się w łeb, jak do pani mówię”.
   Jak zauważa psycholog Anna Dryjańska, opozycja próbuje używać takich narzędzi jak druga strona. Niestety, kosztem schamienia języka, odpuszczenia kulturowych standardów, pogardzanych przez PiS ma­nier czy reguł kurtuazji. „Kobiety PiS”, zapewne bezwiednie, otwierają furtkę przemocy wobec kobiet, specyficznego równouprawnienia w braku szacunku.

   Głośne i rozedrgane
   Polityczki PiS, mówią ich sejmowe kole­żanki przeciwniczki, nieustannie zabiegają o uwagę i uznanie prezesa, jedynego w sta­dzie samca alfa, głowy partyjnej rodziny. To on jest głównym adresatem ich publicz­nych wystąpień i zachowań. Anna Paluch w jednym z wywiadów przyznaje: „nie chcemy matkować prezesowi, ale doce­niamy to, że jest potwornie zapracowany, zaharowany wręcz, a my chcemy mu jakoś pomóc”. Twardą lojalność demonstrują na każdym kroku. W hotelu sejmowym milkną na widok opozycji. Widząc prze­ciwnika partyjnego, przechodzą na drugą stronę korytarza. Podczas starć w studiach telewizyjnych masakrują, nie dopuszczają do głosu, nie słuchają, często krzyczą.
   Czyli - jak przekonuje dr Dorota Wi­śniewska-Juszczak - bez wzorców i po­zbawione własnej retoryki wchodzą w buty mężczyzn, ale na własnych prawach, po - stereotypowo - kobiecemu podkręca­jąc emocje. Spięte i czujne w konfrontacji z wrogiem partyjnym, szczęśliwe i wyluzowane wydają się tylko w towarzystwie męskich liderów partii.
   Często - w czym przodują sejmowe debiutantki - najwierniejsze starają się być najbardziej radykalne. Anna Krup­ka, były aniołek Kaczyńskiego, powstanie KOD nazywa spiskiem; rzeczniczka klubu parlamentarnego Beata Mazurek sędziów Sądu Najwyższego określa mianem „ze­społu kolesiów”, a samotne matki obce­sowo zachęca do ustabilizowania swojej sytuacji rodzinnej i posiadania większej liczby dzieci, aby mogły się załapać na pro­gram Rodzina 500 plus. Joanna Lichocka wyciąga na łamach serwisu Niezależna.pl pochodzenie popularnego dziennikarza sportowego Tomasza Zimocha (który wła­śnie podpadł partii) i twierdzi, że karierę zawdzięcza postkomunistycznej władzy. Posłanka Bernadeta Krynicka na falach katolickiego Radia Nadzieja mówi (w kontek­ście uchwały o suwerenności RP), że czło­wiek, który donosi do obcego państwa, powinien wisieć na stryczku.
   Ewa Stankiewicz, założycielka Solidar­ni 2010, postuluje w Telewizji Republika stosowanie „wobec zdrajców ojczyzny najsurowszych z możliwych kar, być może specjalnie na tę okoliczność przywróco­nych w polskim prawie”. I jako pierwszego do ukarania typuje Donalda Tuska, który „dopuścił się zdrady interesów polskich na skalę niewidzialną od czasów targowi­cy”. Radna PiS z Gdańska Anna Kołakow­ska (również w nawiązaniu do dyskusji w Sejmie na temat uchwały o suwerenno­ści i gestu Agnieszki Pomaskiej z PO, czyli podarcia projektu) proponuje: „Trzeba to coś złapać i ogolić na łyso”.
   W ślad za nimi rusza internet. Grzeje się od wpisów szczególnie po emocjonal­nych - jak ostatnie - wystąpieniach pre­mier Beaty Szydło. Internauci - po nickach sądząc, duży odsetek kobiet - dodatkowo wyostrzają jej wypowiedzi. Najczęściej ta­kie komentarze pojawiają się pod zdania­mi „To nie Polska ma problem z reputacją, ale Unia Europejska”. Albo (po audycie) „To był egoizm, marnotrawstwo i lekcewa­żenie obywateli (...). Motywy tych działań oddamy do oceny instytucji, które powinny się tym zająć”. I „Możecie obrażać perso­nalnie mnie, ale nie dopuszczę do tego, abyście obrażali polski rząd”. W domyśle prezesa Kaczyńskiego.

   Szczęśliwa przy rzutniku
   Dla najbitniejszych z bitnych niewiele dobrego z tego wynika. Prof. Magdalena Środa podkreśla, że budowanie swojej pod­miotowości i siły na służbie mężczyźnie tyl­ko na moment daje poczucie bezpieczeń­stwa. Potęguje serwilizm i powszechny wśród kobiet PiS lęk o stratę miejsca przy wodzu. Niedawno tuż po wyjściu ze stu­dia telewizyjnego prof. Środa zażartowała, że prezes Kaczyński miał odmienne zdanie na temat poruszany przez jej interlokutorkę z PiS. - Ta mądra i doskonale wykształ­cona kobieta była naprawdę przerażona. Dopytywała, gdzie to słyszałam, odetchnę­ła z ulgą, kiedy powiedziałam, że to tylko żart- wspomina Środa.
   Joanna Kluzik-Rostkowska przekonuje, że Kaczyński doskonale wie, jak wyko­rzystać ten lęk i wierność kobiet PiS i jak żonglować ich emocjami. - Wie, jaki głos jest w niej najmocniej słyszany i wystawia na pierwszą linię te najgłośniejsze i najbar­dziej rozedrgane - mówi Kluzik-Rostkow­ska. - Nie przez przypadek teraz do drugiego szeregu idzie spokojna Joanna Szczypiń­ska, a krok do przodu robi Beata Mazurek, a świetnie ubrana Izabela Kloc jest chowa­na za plecami Bernadety Krynickiej.
   Szkoda tylko, że te kobiety-jak debiutu­jąca w Sejmie Joanna Lichocka - nie mają świadomości, że dla prezesa decydują się na polityczne samospalenie. - Chciałabym wierzyć, że pracują w ten sposób na siebie, a nie na innych mężczyzn, z szefem partii na czele - dodaje prof. Środa.
   Próbując odnaleźć się w tych karko­łomnych układankach, najwierniejsze łatwo zwracają się przeciwko kobietom jako takim. Choć to dzięki lobbowaniu organizacji kobiecych na rzecz tzw. kwoty, czyli obowiązku rejestrowania na listach co najmniej 35 proc. przedstawicieli tej samej płci, część z nich miała szanse star­tować do Sejmu, teraz zwalczają feminizm we wszelkich przejawach. To za rządów PiS doszło do złamania praw kobiet do anty­koncepcji, edukacji seksualnej, przerywa­nia ciąży, dostępu do in vitro. Zapowiadane jest wycofanie się z konwencji o przeciw­działaniu przemocy wobec kobiet. Bo jako­by u podstaw kryzysu Polski, w tym zapaści demograficznej, leży ideologia gender, któ­ra nie sprzyja posiadaniu dzieci i zakłada­niu rodzin, czemu winne są feministki.
   Z badań prof. Fuszary wynika, że połowa Polaków nie ma żadnych skojarzeń z femi­nizmem. Ale prof. Pawłowicz właśnie walkę z „gender, czyli opętaniem, watką z Bogiem - prawami natury” zrobiła jednym z waż­niej szych wątków swoich wystąpień. A idą­ca w jej ślady Bernadeta Krynicka postu­luje, żeby fizjoterapeuci - powołując się na klauzulę sumienia - mogli odmówić za­biegu u pacjentek z wkładką domaciczną.
   Kobiety spod biura poselskiego nie mają im za złe. - Na przykład Ewa Stankiewicz. Reżyserka, nakręciła film „Solidarni 2010”. Przyjechała do nas na plebanię. Pokazy­wała film, mówiła, że ludzie z sekty Anodiny zaszczuli ją za to, wywalili z roboty, wmówili ludziom, że zatrudniła do filmu aktorów - dodaje nauczycielka. I wspo­mina: - Biedna była, a teraz poznała Duńczyka Jorgensena, eksperta Macierewicza do spraw katastrofy w Smoleńsku. Pobrali się. I jeżdżą razem po Polsce. On mówi o wy­buchu, ona to tłumaczy na polski i obsługu­je rzutnik. I chyba jest naprawdę szczęśliwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz