niedziela, 10 lipca 2016

Na początku było słowo



Partia rządząca Polską mówi tak, jak mówili kiedyś znani dyktatorzy. Od mówienia do działania droga niedaleka...

   Język kierownictwa PiS jest bardzo podobny do tego, którym posługiwały się totalitarne i auto­rytarne władze. Pełno w nim wro­gów, spisków, zagranicznych sił, sitw, układów.
   Natomiast w czasie kampanii wyborczych - prezydenckiej i par­lamentarnej - głośniej słychać było inne słowa. Uwodzono Polaków mówieniem o wspólnocie i zasypy­waniu podziałów. Ubiegający się o stanowisko głowy państwa An­drzej Duda przekonywał: „Nie da się naprawić państwa tylko i wyłącz­nie decyzjami władzy. Jeżeli władzy nawet wydaje się, że jedna czy dru­ga jej decyzja jest w stanie spowodo­wać jakąś pozytywną głęboką zmia­nę, to obawiam się, że jest w błędzie. Do tego potrzebna jest determinacja i wysiłek całego społeczeństwa, ale (...) także poczucie wspólnoty. Tego poczucia wspólnoty w naszym społe­czeństwie, w ostatnich latach bardzo brakuje. Brakuje właśnie dlatego, że społeczeństwo było dzielone. Były budowane podziały społeczne na lepszych i gorszych. Były budowane systemy, które wielu ludzi, nie bez racji nazywa głęboką niesprawiedli­wością (...)”. Nie zająknął się przy tym, kto te podziały wprowadzał.
   Czołową rolę w wojnie polsko-polskiej i podziale społeczeństwa na dwa zwalczające się plemiona od­grywał przecież prezes PiS Jarosław Kaczyński. To on jesienią 2006 roku mówił pod gdańskim pomnikiem stoczniowców, którzy zginęli w grud­niu 1970 roku, że „pamięta, kto był wtedy, po której stronie” oraz że, „my jesteśmy tu, gdzie wtedy, oni tam, gdzie stało ZOMO”.
   W 2010 roku po zabójstwie asy­stenta europosła Janusza Woj­ciechowskiego lider PiS zmienił na chwilę zdanie i stał się zwo­lennikiem języka miłości i poko­ju. Zredagował tak zwaną „De­klarację łódzką przeciw przemocy i nienawiści w życiu publicznym i mediach Czytamy w niej Dziś jest ostatnia chwila, aby zatrzy­mać eskalację przemocy, ochronić wspólnotę obywatelską. Dla demo­kracji normalna jest różnica zdań i działalność polityczna obywateli, a także emocje. Jednak najbardziej drastyczne wypowiedzi mają swo­je konsekwencje - znajdują się lu­dzie, którzy traktują złe słowa, jako instrukcję lub przyzwolenie na prze­moc. Dlatego uważamy za niedo­puszczalne wyrażenia wzywające do przemocy i życzące śmierci (...)
   Jarosław Kaczyński nie uży­wał inwektyw do wiosny 2011 roku. Wtedy to rozpoczął nowy se­zon nagonek, mówiąc ponownie o środowisku „Gazety Wyborczej” jako „spadkobiercach Komunistycznej Partii Polski”. Dodał tak­że, że współpracują z „Wyborczą” „łże-elity” i „lumpenliberałowie”.
Gnojenie wroga

   W noc powyborczą 2016 r. Ka­czyński zaprosił wszystkich patrio­tów, by dołączyli do „wielkiego biało-czerwonego obozu dobrej zmiany”. Na tych, którzy odrzuci­li zaproszenie, posypały się kolejne inwektywy. Od wiosny 2016 roku przeciwnicy PiS noszą podobno „gen zdrady”,„spadkobiercami donosicieli” [„złodziejami”, „zacho­wują się jak gestapo”.
   Skala i natężenie używania przez lidera PiS tych i innych wyzwisk przy­pomina niespokojne lata 20. i 30. XX wieku. W wielu państwach Eu­ropy politycy, którzy parli wtedy do władzy, używali właśnie takiego języ­ka. Warto przy tym pamiętać, że taka mowa za jednym razem służy realiza­cji kilku ukrytych celów. Ich analizą zajmują się socjotechnicy i języko­znawcy. Mowa nienawiści i pogardy odbiera oponentom legitymację do udziału w debacie. Jest to - jak czy­tamy w podręczniku socjotechniki - początek „złamania wzorca idealnej komunikacji, w której wszyscy mają równe szanse i możliwości”.
   PiS odbiera oponentom pra­wo do udziału w debacie, pod­ważając ich wiarygodność i in­tencje. Dodatkowo szczuje na nich obywateli. Oponenci „dobrej zmia­ny” to elity, którym dobrze się żyło, bo uciskały i ciemiężyły lud. PiS od­biera im władzę, przywileje i przy­wraca normalność. W III Rzeszy owymi winnymi byli Żydzi, którzy, jak głosiła NSDAP „ciemiężyli, uci­skali i wyzyskiwali zwykłych obywa­teli”. W ZSRR za Stalina taką rolę
odgrywali wrogowie ludu i zwolen­nicy imperialistów. W Polsce Lu­dowej pod koniec rządów Włady­sława Gomułki byli to syjoniści i intelektualiści. Rodzi się pytanie, do czego to jest potrzebne Jaro­sławowi Kaczyńskiemu? Odpo­wiedź znajdziemy w pracach Carla Schmitta. Niemieckiego prawni­ka i filozofa, głównego prawnika NSDAP.

Przyjaciele i wrogowie

   W państwach demokratycznych rządzący prowadzą ciągły dialog z opozycją. Może ona bowiem za­jąć ich miejsce po kolejnych wybo­rach. Carl Schmitt odrzucał taką demokrację. Politykę wewnętrzną i zagraniczną traktował bowiem jako pole ciągłej wojny. Kluczem jest podział na przyjaciół i wrogów.
   Kiedy zamiera podział na przy­jaciół i wrogów, wtedy - według Schmitta - zamiera życie politycz­ne. Natomiast osiąga ono swój punkt kulminacyjny - pisze dalej ideolog NSDAP - „w momencie, gdy wróg zostaje rozpoznany w ca­łej swej konkretności i wyrazisto­ści”. Aby to się stało, państwo musi uświadomić obywatelom, kim jest ów wróg. Ma do tego całą gamę narzędzi i instytucji: „wojsko, wła­dza polityczna, propaganda, prasa, organizacje partyjne, zgromadzenia, ministerstwo edukacji i szkoła ”. Li­der PiS nie tylko dobrze przyswo­ił sobie tezy Schmitta. Poznał tak­że doskonale metody manipulacji psychologicznej. Natężenie i forma szczucia na oponentów jest tutaj najlepszym przykładem. Chodzi nie tylko o wskazanie wroga, odebra­nie mu godności i legitymacji, ale także sianie strachu oraz niepokoju wśród pozostałej części społeczeń­stwa. Spokój i stabilności należą do podstawowych potrzeb psychicz­nych człowieka. PiS z jednej stro­ny obiecuje ich socjalne gwarancje, wskazuje tych, którzy nie chcą ich wprowadzenia, a z drugiej - po­kazuje, że państwo dobrej zmiany znajduje się w stanie ciągłego za­grożenia. Zarządzając strachem, możemy skutecznie mobilizować poparcie. PiS właśnie to czyni. I to nie tylko wskazując wrogów, którzy zagrażają współobywatelom, ale także paraliżując sprzeciw.

Stróżowie moralności

   Kto rozsądny odmówi poparcia dla polityki szanującej słabszych, polityki opartej na solidarności czy realizującej polską rację stanu? Ja­rosław Kaczyński i jego pomagierzy tak formułują przekaz, że jedynym wyjściem jest akceptacja. Doszli w tym do perfekcji. Pomysł ten li­der PiS znalazł w pracy Schmitta. Przeczytamy w niej, że „władza polityczna może sama kształtować wolę ludu (...). Dzięki różnym me­todom wychowawczym może ona sprawić, że rozpozna on trafnie swoją wolę, będzie ją we właści­wy sposób kształtował i poprawnie wyrażał”. Obywatele do tego nie potrzebują parlamentu. Możliwe jest więc według Schmitta istnie­nie „demokracji bez parlamentary­zmu”, a „dyktatura nie jest sprzecz­na z demokracją ”,
   Kolejną techniką manipulacji psychologicznej, jaką stosuje PiS, jest wplątanie moralności do języ­ka. Formułując swoje propozycje programowe, obóz rządzący wymu­sza za każdym razem na opozycji i obywatelach deklarację postępo­wania. Profesor Ireneusz Krzemiński zauważa, że „Kaczyński, przemawiając językiem moralności, budzi najmocniejsze emocje, zmu­sza do odpowiedzi w każdej chwili: jesteś z nami czy przeciw nam? Jeśli nie z nami, jesteś moralnie zdegra­dowany (...)”. Nie ma tu miejsca na żadne wątpliwości czy uwagi. Takim językiem posługiwała się III Rzesza i stalinowski ZSRR.
   Używający takiego języka wpa­dali jednak nieświadomie w pu­łapkę... głupoty. Profesor Michał Paweł Markowski z UJ pisze, że „wynika to z bezpowrotnego wpad­nięcia w (...) bezpośredniość lub z braku dystansu. Używając języka Zizka, można powiedzieć, że idiota nie ma dystansu do samego siebie, natomiast kretyn nie ma dystansu do tego, co mówią inni. Język, któ­rym się kretyn posługuje, nie dopusz­cza wielu znaczeń, ukrytych sensów, niedopowiedzeń (...)”. Filozof Ja­cek Dobrowolski dodaje, że „bar­dziej dramatyczne pytanie wyłania się wtedy, gdy zaczynamy podejrze­wać, że władza nie tyle udaje głupią, aby przypodobać się masom, ale po prostu jest głupia, czyli sama wierzy (...) szczerze i bez zastrzeżeń w to, w co, jak by się zdawało inteligen­tnemu człowiekowi, nie można wie­rzyć, jeśli nie jest się kretynem”.
   Według niego głównym za­miarem głupoty, która dobiera się do władzy, jest „obklejenie głupo­tą przestrzeni publicznej (...) tak szczelnie, żeby nie było miejsca na nic innego. Odsączenie sensu od dyskursu politycznego, ogłupienie mowy publicznej do tego stopnia, by nikt już nie chciał zabierać głosu, obezwładnienie języka. W tym sensie jest to zabieg ultrafaszystowski”.
   Optymistyczne jest to, że zda­niem profesora Markowskie­go „każda próba odessania sensu z przestrzeni publicznej zawsze koń­czyła się upadkiem ludzi, którzy ją organizowali”. Według niego to, że tego architekci „dobrej zmiany” nie dostrzegają, to oczywiście ob­jaw czystej głupoty.
Michał Powolny Piotr Czerwiński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz