Partia rządząca Polską mówi tak, jak mówili kiedyś znani
dyktatorzy. Od mówienia do działania droga niedaleka...
Język kierownictwa PiS jest bardzo podobny do tego, którym
posługiwały się totalitarne i autorytarne władze. Pełno w nim wrogów,
spisków, zagranicznych sił, sitw, układów.
Natomiast w czasie kampanii wyborczych - prezydenckiej i
parlamentarnej - głośniej słychać było inne słowa. Uwodzono Polaków mówieniem o wspólnocie i zasypywaniu podziałów. Ubiegający
się o stanowisko głowy państwa Andrzej
Duda przekonywał: „Nie da się naprawić państwa tylko i wyłącznie
decyzjami władzy. Jeżeli władzy nawet wydaje się, że jedna czy druga jej
decyzja jest w stanie spowodować jakąś pozytywną głęboką zmianę, to obawiam
się, że jest w błędzie. Do tego potrzebna jest determinacja i wysiłek
całego społeczeństwa, ale (...) także poczucie wspólnoty. Tego poczucia
wspólnoty w naszym społeczeństwie, w ostatnich latach bardzo brakuje. Brakuje
właśnie dlatego, że społeczeństwo było
dzielone. Były budowane podziały społeczne na lepszych i gorszych. Były
budowane systemy, które wielu ludzi, nie bez racji nazywa głęboką niesprawiedliwością
(...)”. Nie zająknął się przy tym, kto te
podziały wprowadzał.
Czołową rolę w wojnie polsko-polskiej i podziale
społeczeństwa na dwa zwalczające się plemiona odgrywał przecież prezes PiS Jarosław
Kaczyński. To on jesienią 2006 roku mówił pod gdańskim pomnikiem
stoczniowców, którzy zginęli w grudniu 1970 roku, że „pamięta, kto był
wtedy, po której stronie” oraz że, „my jesteśmy tu, gdzie wtedy, oni
tam, gdzie stało ZOMO”.
W 2010 roku po zabójstwie asystenta europosła Janusza
Wojciechowskiego lider PiS zmienił na chwilę zdanie i stał się zwolennikiem
języka miłości i pokoju. Zredagował tak zwaną „Deklarację łódzką przeciw
przemocy i nienawiści w życiu publicznym i mediach Czytamy w niej Dziś
jest ostatnia chwila, aby zatrzymać eskalację przemocy, ochronić wspólnotę
obywatelską. Dla demokracji normalna jest różnica zdań i działalność polityczna
obywateli, a także emocje. Jednak najbardziej drastyczne wypowiedzi mają swoje
konsekwencje - znajdują się ludzie, którzy traktują złe słowa, jako instrukcję
lub przyzwolenie na przemoc. Dlatego uważamy za niedopuszczalne wyrażenia
wzywające do przemocy i życzące śmierci (...)
Jarosław Kaczyński nie używał inwektyw do wiosny 2011
roku. Wtedy to rozpoczął nowy sezon nagonek, mówiąc ponownie o środowisku „Gazety Wyborczej” jako „spadkobiercach
Komunistycznej Partii Polski”. Dodał także, że współpracują z „Wyborczą” „łże-elity”
i „lumpenliberałowie”.
Gnojenie wroga
W noc powyborczą 2016 r. Kaczyński zaprosił wszystkich
patriotów, by dołączyli do „wielkiego biało-czerwonego obozu dobrej zmiany”.
Na tych, którzy odrzucili zaproszenie, posypały się kolejne inwektywy. Od
wiosny 2016 roku przeciwnicy PiS noszą podobno „gen zdrady”, są „spadkobiercami
donosicieli” [„złodziejami”, „zachowują się jak gestapo”.
Skala i natężenie używania przez lidera PiS tych i innych
wyzwisk przypomina niespokojne lata 20. i 30. XX wieku. W wielu państwach Europy
politycy, którzy parli wtedy do władzy, używali właśnie takiego języka. Warto
przy tym pamiętać, że taka mowa za jednym razem służy realizacji kilku
ukrytych celów. Ich analizą zajmują się socjotechnicy i językoznawcy. Mowa
nienawiści i pogardy odbiera oponentom legitymację do udziału w debacie. Jest
to - jak czytamy w podręczniku socjotechniki - początek „złamania wzorca
idealnej komunikacji, w której wszyscy mają równe szanse i możliwości”.
PiS odbiera oponentom prawo do
udziału w debacie, podważając ich wiarygodność i intencje. Dodatkowo szczuje na nich obywateli. Oponenci „dobrej zmiany”
to elity, którym dobrze się żyło, bo uciskały i ciemiężyły lud. PiS odbiera im
władzę, przywileje i przywraca normalność. W III Rzeszy owymi winnymi byli
Żydzi, którzy, jak głosiła NSDAP „ciemiężyli, uciskali i wyzyskiwali
zwykłych obywateli”. W ZSRR za Stalina taką rolę
odgrywali wrogowie ludu i zwolennicy
imperialistów. W Polsce Ludowej pod koniec rządów Władysława Gomułki byli
to syjoniści i intelektualiści. Rodzi się pytanie, do czego to jest potrzebne
Jarosławowi Kaczyńskiemu? Odpowiedź znajdziemy w pracach Carla Schmitta. Niemieckiego
prawnika i filozofa, głównego prawnika NSDAP.
Przyjaciele i wrogowie
W państwach demokratycznych rządzący prowadzą ciągły dialog
z opozycją. Może ona bowiem zająć ich miejsce po kolejnych wyborach. Carl Schmitt odrzucał taką demokrację. Politykę wewnętrzną i zagraniczną traktował bowiem jako pole ciągłej wojny.
Kluczem jest podział na przyjaciół i wrogów.
Kiedy zamiera podział na przyjaciół i wrogów, wtedy -
według Schmitta - zamiera życie polityczne. Natomiast osiąga ono swój punkt
kulminacyjny - pisze dalej ideolog NSDAP - „w momencie, gdy wróg zostaje
rozpoznany w całej swej konkretności i wyrazistości”. Aby to się stało,
państwo musi uświadomić obywatelom, kim jest ów wróg. Ma do tego całą gamę
narzędzi i instytucji: „wojsko, władza polityczna, propaganda, prasa,
organizacje partyjne, zgromadzenia, ministerstwo edukacji i szkoła ”. Lider
PiS nie tylko dobrze przyswoił sobie tezy Schmitta. Poznał także doskonale
metody manipulacji psychologicznej. Natężenie i forma szczucia na oponentów
jest tutaj najlepszym przykładem. Chodzi nie tylko o wskazanie wroga, odebranie
mu godności i legitymacji, ale także sianie strachu oraz
niepokoju wśród pozostałej części społeczeństwa. Spokój i stabilności należą
do podstawowych potrzeb psychicznych człowieka. PiS z jednej strony obiecuje
ich socjalne gwarancje, wskazuje tych, którzy nie chcą ich wprowadzenia, a z
drugiej - pokazuje, że państwo dobrej zmiany znajduje się w stanie ciągłego zagrożenia.
Zarządzając strachem, możemy skutecznie mobilizować poparcie. PiS właśnie to
czyni. I to nie tylko wskazując wrogów, którzy zagrażają współobywatelom, ale
także paraliżując sprzeciw.
Stróżowie moralności
Kto rozsądny odmówi poparcia dla polityki szanującej
słabszych, polityki opartej na solidarności czy realizującej polską rację
stanu? Jarosław Kaczyński i jego pomagierzy tak formułują przekaz, że jedynym
wyjściem jest akceptacja. Doszli w tym do perfekcji. Pomysł ten lider PiS
znalazł w pracy Schmitta. Przeczytamy w niej, że „władza polityczna może
sama kształtować wolę ludu (...). Dzięki różnym metodom wychowawczym może ona
sprawić, że rozpozna on trafnie swoją
wolę, będzie ją we właściwy sposób kształtował i poprawnie wyrażał”. Obywatele do tego nie potrzebują parlamentu. Możliwe jest
więc według Schmitta istnienie „demokracji bez parlamentaryzmu”, a „dyktatura
nie jest sprzeczna z demokracją ”,
Kolejną techniką manipulacji psychologicznej, jaką stosuje
PiS, jest wplątanie moralności do języka. Formułując swoje propozycje
programowe, obóz rządzący wymusza za każdym razem na opozycji i obywatelach deklarację postępowania. Profesor Ireneusz
Krzemiński zauważa, że „Kaczyński, przemawiając językiem
moralności, budzi najmocniejsze emocje, zmusza do odpowiedzi w każdej chwili:
jesteś z nami czy przeciw nam? Jeśli nie z nami, jesteś moralnie zdegradowany
(...)”. Nie ma tu miejsca na żadne wątpliwości czy uwagi. Takim językiem
posługiwała się III Rzesza i stalinowski ZSRR.
Używający takiego języka wpadali jednak nieświadomie w pułapkę...
głupoty. Profesor Michał Paweł Markowski z UJ pisze, że „wynika to z
bezpowrotnego wpadnięcia w (...) bezpośredniość lub z braku dystansu. Używając
języka Zizka, można powiedzieć, że idiota nie ma dystansu do samego
siebie, natomiast kretyn nie ma dystansu do tego, co mówią inni. Język, którym
się kretyn posługuje, nie dopuszcza wielu znaczeń, ukrytych sensów,
niedopowiedzeń (...)”. Filozof Jacek Dobrowolski dodaje, że „bardziej
dramatyczne pytanie wyłania się wtedy, gdy zaczynamy podejrzewać, że władza
nie tyle udaje głupią, aby przypodobać się masom, ale po prostu jest głupia,
czyli sama wierzy (...) szczerze i bez zastrzeżeń w to, w co, jak by się
zdawało inteligentnemu człowiekowi, nie można wierzyć, jeśli nie jest się
kretynem”.
Według niego głównym zamiarem głupoty, która dobiera się
do władzy, jest „obklejenie głupotą przestrzeni publicznej (...) tak
szczelnie, żeby nie było miejsca na nic innego. Odsączenie sensu od dyskursu
politycznego, ogłupienie mowy publicznej do tego stopnia, by nikt już nie chciał
zabierać głosu, obezwładnienie języka. W tym sensie jest to zabieg
ultrafaszystowski”.
Optymistyczne jest to, że zdaniem profesora Markowskiego „każda
próba odessania sensu z przestrzeni publicznej zawsze kończyła się upadkiem
ludzi, którzy ją organizowali”. Według niego to, że tego architekci „dobrej
zmiany” nie dostrzegają, to oczywiście objaw czystej głupoty.
Michał Powolny Piotr Czerwiński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz