Jarosław
Kaczyński to pierwszy w Polsce prawdziwy, dojrzały populista. A populizm nieraz
upada dopiero wtedy, gdy najpierw doprowadzi do ruiny gospodarkę i państwo, jak
to się stało w Grecji czy Wenezueli
Populizm
to - jak mawiał Walther Rathenau, zamordowany przez nacjonalistów
najwybitniejszy polityk Republiki Weimarskiej - bunt polityki przeciw
ekonomii. Jarosław Kaczyński stanął
na czele takiego buntu, by zdobyć władzę i ją skonsolidować, choćby za cenę
zmiany ustroju państwa.
Kaczyński to pierwszy w polskiej historii dojrzały, radykalny
populista. Polityk w rodzaju Peróna w Argentynie czy Chaveza w Wenezueli, przy których Tymiński i Lepper to
populistyczne przedszkole. Jego najnowsza deklaracja, że „musimy odrzucić
nieszczęsne koncepcje szkodnika Balcerowicza”, jest kolejną odsłoną
politycznego paktu, jaki zawarł z elektoratem odrzucającym w całości polską
transformację ustrojową.
POPULIZM PRZECIW TRANSFORMACJI
Kluczowy w Polsce po roku 1989 podział na zwolenników
i przeciwników transformacji był ważniejszy
od podziału na postkomunistów i obóz postsolidarnościowy, katolików i
antyklerykałów, a nawet lewicę i prawicę. Spory historyczne i ideologiczne
bardziej mistyfikowały walkę o wątłe zasoby odbudowującej się z PRL-owskich
ruin gospodarki, niż ją opisywały. Elity transformacji wywodziły się z obu
historycznych obozów, a jej beneficjentami byli ludzie, którzy podjęli ryzyko
działalności gospodarczej i odnieśli sukces, o jakim w latach 80. nie mogli
nawet pomarzyć.
Z kolei na obóz przeciwników transformacji składali się ci spośród
postkomunistów, którzy czuli się zdradzeni przez uczestniczącą w transformacji
elitę polityczną PZPR, elitę gospodarczą późnego PRL i analogiczne „doły”
obozu postsolidarnościowego (polityczni radykałowie, część wielkoprzemysłowych
robotników czy ludzie kulturowo zaszokowani liberalną zmianą). Także w tej
części polskiego społeczeństwa, która w konflikcie lat 80. nie brała udziału,
jedni skorzystali z transformacji, podczas gdy inni przeżywali przede
wszystkim szok zmiany.
Znaczący elektorat odrzucających transformację istniał w Polsce od
początku. Łatwo go było zmobilizować, na co dowodem stało się spektakularne
zwycięstwo Stanisława Tymińskiego nad Tadeuszem Mazowieckim w pierwszych
wyborach prezydenckich 1990 r. Mazowiecki przegrał nie dlatego, że Tymiński
był bardziej charyzmatyczny czy miał alternatywny program rozwoju Polski.
Słynna czarna teczka, którą Tymiński pokazywał na wiecach, była tak samo pusta
jak lustracyjne i dekomunizacyjne teczki Macierewicza czy Cenckiewicza. Albo
teczki, z których Mateusz Morawiecki wyciąga obietnice mocarstwowego rozwoju
Polski: miliardy na wsparcie przedsiębiorstw i gałęzi przemysłu, obietnica
zbudowania „polskiego Houston”, wyprodukowania „miliona elektrycznych samochodów”...
Każda z tych obietnic zaprezentowana pojedynczo byłaby ciekawa, obiecane
jednocześnie są tylko populistycznym bełkotem.
Mazowiecki przegrał z Tymińskim, bo wziął na siebie polityczną
odpowiedzialność za działania Balcerowicza i w ogóle za rozpoczęcie ustrojowej
transformacji, której społeczne koszty ujawniły się szybko, a zyski były
odroczone. Tymczasem populizm - wówczas Tymińskiego, dziś Kaczyńskiego - opiera
się na odwrotnej zasadzie. Zyski z populistycznego rozdawnictwa i zatrzymania
reform są natychmiastowe - konkretne pieniądze do ludzkich kieszeni (nawet
jeśli jedynie przełożone z innej kieszeni, bez rzeczywistego impulsu
rozwojowego), zaspokojenie nostalgii za dawnymi dobrymi czasami, złagodzenie
lęku przed zmianą. Koszty populizmu zaś - zatrzymanie gospodarczego rozwoju,
zmarnotrawienie bogactwa, zniszczenie polityki i państwa - zawsze są odroczone. Tymiński w 1990 roku zebrał „odrzucone
kamienie” polskiej transformacji. Lepper też próbował ten elektorat
przechwycić. Jednak Kaczyński uczynił z niego narzędzie totalne, służące mu
do zdobycia i konsolidacji władzy.
Jak zwykle u Kaczyńskiego jest w tym wiele cynizmu i pragmatyzm doraźnej
walki o władzę. Na samym początku swojej politycznej drogi, kiedy był przy Wałęsie,
a także gdy tworzył Porozumienie Centrum, Kaczyński wcale nie chciał być
wyłącznie reprezentantem „odrzuconych kamieni” polskiej transformacji. Po wygranej
Wałęsy w wyborach prezydenckich nie domagał się obalenia „szkodnika Balcerowicza”.
Chciał tylko uzupełnienia obsady resortów gospodarczych swoimi partyjnymi
ludźmi (np. Adamem Glapińskim). Próbował przebić się do klasy średniej, do
protransformacyjnych elit obu stron postkomunistycznego podziału (wciąż
próbuje), ale bez skutku. Jego zdobycze po stronie postkomunistycznej (sędzia
Kryże, prokurator Piotrowicz) raczej go kompromitują. Są analogiczne do
sukcesów Leppera, który także pozyskał miłość byłych milicjantów, esbeków,
dawnych powiatowych działaczy aparatu partyjnego, którzy nie załapali się na
transformację, więc uważali Millera, Kwaśniewskiego, Krauzego, Kulczyka za
złodziei i zdrajców.
POPULIZM BEZ GRANIC
Jarosław Kaczyński wybrał populizm radykalny, konsekwentny bez granic, dopiero wtedy gdy przegrał w 2007
r. z Platformą i został wypchnięty z centrum, definitywnie tracąc mieszczański
elektorat - duże miasta, klasę średnią, nowe polskie mieszczaństwo, ludzi
dorosłych, dojrzałych, z własnym dorobkiem. Smoleńsk był ostatnim impulsem
skłaniającym do zradykalizowania populistycznej obietnicy, uczynienia jej
podstawowym narzędziem rewanżu i zdobycia władzy.
Strategia populistyczna Kaczyńskiego opiera się na otwartej liście
obietnic ekonomicznych, która - co najważniejsze - może być radykalizowana i poszerzana w przypadku
jakiegokolwiek zagrożenia. Inwestycje zagraniczne i polskie inwestycje
prywatne spadają? Poszerzmy program 500+, dodajmy pieniędzy emerytom,
podnieśmy pensję minimalną bardziej, niż zażądały tego związki zawodowe. W
pierwszym i drugim kwartale 2016 roku pogłębiła się recesja w polskim
budownictwie? Zakryjmy to obietnicą wybudowania przez państwo setek tysięcy
tanich mieszkań pod wynajem.
Nawet Jarosław Kaczyński z lat 2006- -2007 przegrałby licytację na
populizm z Kaczyńskim dzisiejszym. Joanna Kluzik-Rostkowska (w rządzie
Kaczyńskiego w 2006 roku jako wiceminister pracy i spraw społecznych odpowiadała za politykę rodzinną)
wspomina: „Tamten program polityki rodzinnej, rozłożony na sześć lat, kosztował w całości 17 miliardów złotych. Był w
tym także program wzmocnienia przedszkoli i szkół, szczególnie na terenach
wiejskich, oraz wydłużenia urlopów rodzicielskich. Siedzieliśmy w Ministerstwie
Finansów razem z ludźmi Zyty Gilowskiej, żeby znaleźć na to pieniądze, co nie
było łatwe”. Dziś sam program 500+ kosztuje budżet 27 miliardów rocznie. Część
z tych pieniędzy, wydawanych na doraźną konsumpcję, utrwala społeczne
patologie, zamiast wyciągać z nich dzieci - najbardziej uzdolnione, chcące się
uczyć, którym za część sumy zmarnotrawionej na program partyjnego przekupstwa
można by ufundować tysiące stypendiów.
Jednak w latach 2006-2007 Kaczyński liczył się jeszcze z partnerami.
Godził się, aby dyscyplinowała go Zyta Gilowska, która narzucała mu twarde
normy budżetowego realizmu. Mateusz Morawiecki czy Paweł Szałamacha to tylko
marionetki używane przez Kaczyńskiego do populistycznej polityki kreowania
listy obietnic bez granic, niestawiające mu żadnego oporu, nieprzypominające o
żadnych regułach czy ekonomicznej realności. Szałamacha się Kaczyńskiego
śmiertelnie boi, a Morawiecki dostał czegoś w rodzaju zawrotu głowy.
Marszałek Kuchciński z zadowoleniem powtarzający, że „500 złotych jest
dla Polaków ważniejsze niż Trybunał Konstytucyjny”, albo minister Ziobro
„darowujący” nie swoje (pochodzące z politycznej redystrybucji) 500 złotych
niepełnosprawnemu dziecku i przyjmujący od jego matki podziękowania w świetle
fleszy - to tylko objawy populistycznego zdziczenia, a nie jakakolwiek
sensowna redystrybucja czy tym bardziej polityka społeczna. Jeśli część
lewicowych środowisk widzi w tym alternatywę dla zbyt neoliberalnej polskiej
transformacji i jest gotowa przystąpić do licytacji na dobre intencje, to
znaczy są one całkowicie nieodporne na populizm.
Jednak lewica zawsze przegra taką licytację - nie potrafi bowiem
znajdować kozłów ofiarnych, które prawica wskazuje ludowi jako winowajców jego
niedoli. Niedawno w czasie zamkniętej dla mediów inteligenckiej dyskusji w
Warszawie słuchałem znanej feministki, która
zazdrościła PiS i Elbanowskim populistycznej polityki rodzinnej, namawiając
lewicę do własnego populizmu. Problem w tym, że ruch „Ratujmy maluchy”
małżeństwa Elbanowskich, na którym prawica jechała do władzy, miał gigantyczną
zdolność mobilizacyjną nie dlatego, że promował jakiś pozytywny model rodziny,
ale dlatego, że pokazywał, przed kim „ratujemy nasze maluchy”. Ratujemy je
przed „socjalistycznym” państwem Platformy, przed „demoralizacją gender”, przed feministkami. Lewica, szczególnie liberalna, nigdy
takiego prostego kozła ofiarnego nie wskaże, więc populistyczną licytację z
Kaczyńskim przegra. Jacek Żakowski, Rafał Woś czy Grzegorz Sroczyński są za
uczciwi, aby wskazać imigrantów, feministki, Niemców, Ukraińców, Żydów czy
homoseksualne lobby jako sprawców ekonomicznych cierpień polskiego ludu.
Przywoływane przez lewicowych publicystów: rynki finansowe, wzrost nierówności,
a nawet kapitaliści, są zaś zbyt wielką abstrakcją.
W dodatku jeśli ktoś podejmuje z Kaczyńskim licytację, to musi być
świadom, że jest on zawsze gotów wydłużyć listę obietnic i zaofiarować jeszcze
bardziej hojne dary. Gdy na przykład do ludzi zaczęło docierać, że po
obniżeniu wieku emerytalnego wcześniejsze emerytury staną się głodowe, prezes
PiS zmusił Morawieckiego do zadeklarowania, że w wyniku kolejnego przejęcia
przez państwo środków zgromadzonych w OFE, „przeciętna emerytura wzrośnie o
2400 złotych”.
Gdy Leszek Miller obniżył CIT, wiedział, że tym samym nie może zrobić
paru innych rzeczy. Miller jest bowiem populistą tylko wtedy, gdy trafia do
głębokiej opozycji. Kiedy rządzi, staje się odpowiedzialnym (czasami wręcz
konserwatywnym) politycznym realistą. Gdy PO zwiększała deficyt budżetu
państwa, by gospodarka nie zadusiła się w apogeum kryzysu, wiedziała, że nie
może przeznaczyć pieniędzy na parę innych rzeczy. Nawet skok Tuska na OFE miał
jedynie zapewnić wyjście Polski z unijnej procedury nadmiernego deficytu, co
pozwoliłoby podnosić pensje w budżetówce o parę procent rocznie - jednak bez efektu propagandowego choćby zbliżonego do
tego, jaki zapewnia program 500+ czy obniżenie wieku emerytalnego.
Kaczyński wydaje na siebie i na swoją partię. Nie kupuje jednak za to
luksusowych samochodów czy jachtów, ale coś znacznie bardziej atrakcyjnego dla
polityka - sondażowe poparcie.
CENA POPULIZMU
Populizm rozliczy sama rzeczywistość, przede wszystkim rzeczywistość ekonomiczna. Ale ten test
zawsze jest odroczony (Argentyna, Grecja, Wenezuela). Często kompromitacja
populizmu przychodzi dopiero wówczas, gdy gospodarka - państwo są już nieodwracalnie zrujnowane. Argentyna po
Peronie pozostaje bankrutem albo państwem na skraju bankructwa. Każda próba
powrotu do ekonomicznego realizmu jest tam kontrowana przez populistów,
odwołujących się do społecznych przyzwyczajeń i żywej tradycji. Także
przypadek Wenezueli pokazał, że populiści mogą się utrzymać przy władzy nawet
wtedy, gdy już całkowicie zrujnują gospodarkę i państwo. Wystarczy, że
finansowo i „godnościowo” kupili sobie poparcie choćby mniejszości społeczeństwa
i trwale zmobilizowali wykluczonych przeciw klasie średniej.
Perón, Chavez
czy Jarosław Kaczyński to tacy sami
przyjaciele ludu jak Juliusz Cezar - pierwszy w historii skuteczny populista,
który wykorzystał gniew rzymskiego ludu przeciw patrycjatowi, by zniszczyć
republikę i zapewnić sobie osobistą autorytarną władzę.
Populizm wygrywa zazwyczaj w społeczeństwach, w których klasa średnia
jest zbyt egoistyczna, a różnice społeczne rosną zbyt brutalnie. Triumf
populizmu powinien być zawsze memento i okazją do samorozliczenia.
Jednak złamanie przez populistycznego lidera i jego partię społecznych
i gospodarczych elit, mieszczaństwa i klasy średniej zawsze blokuje rozwój
społeczeństwa i państwa. Otwiera drogę do długich autorytarnych rządów. W
Polsce polityczne złamanie klasy średniej będzie oznaczało nie tylko
zniszczenie dorobku „szkodnika Balcerowicza”, ale także zablokowanie rozwoju
Polski - w momencie gdy ten rozwój dopiero ruszył i zaczyna przynosić owoce. To
szczególnie dramatyczne, jeśli spojrzeć na to w kontekście ostatnich kilkuset
lat, kiedy to siła i bogactwo Polaków tak często były marnotrawione, a tak
rzadko tworzone.
Cezary Michalski
👌👌
OdpowiedzUsuń