Dwa kolejne projekty
ustaw, seria mętnych tłumaczeń, w końcu szlaban od prezesa partii. Pomysł
ogromnych podwyżek dla rządu i parlamentarzystów spalił na panewce,
ale pieniądze dla „krewnych i znajomych” PiS i tak płyną z budżetu szeroką rzeką.
Miłosz Węglewski,Dariusz Ćwiklak
Prawie trzy doby
trwał żenujący spektakl polityków PiS, próbujących przeforsować radykalną
podwyżkę wynagrodzeń dla posłów, senatorów, ministrów, prezydenta i premiera.
Ostatecznie partia Jarosława Kaczyńskiego zrezygnowała. Robiąc dobrą minę do
złej gry, przekonywała, że „wsłuchuje się w głos społeczeństwa”. Została
wizerunkowa klęska. I zaoszczędzone ponad 20 min zł rocznie - niemało w
czasach, gdy szalejąca „dobra zmiana” rozdaje pieniądze na prawo i lewo.
KARUZELA PODWYŻEK
Miało być jak zwykle: przygotowany po cichu, bez żadnych
konsultacji projekt ustawy został wepchnięty przez PiS we wtorek wieczorem do
porządku obrad Sejmu. Krzyki i protesty opozycji - bez znaczenia. Pierwsze
czytanie odfajkowane i w końcu
tygodnia nowa ustawa mogłaby już
być przyjęta. A w niej już od września między innymi prawie 50-procentowa
podwyżka dla szefa rządu, marszałka Sejmu i prezesa NBP, niewiele mniejsza dla
prezydenta (plus wynagrodzenie dla pani prezydentowej), ministrów,
wiceministrów i wojewodów. No i jeszcze dodatkowe 2,7 tys. zł do kieszeni
posłów i senatorów (wszędzie w tekście po daj e my kwoty brutto).
Zawrzało. Najmocniej uderzył Paweł Kukiz: „Koryto plus”. Na okładkach
tabloidów biły w oczy zestawienia 7,5 tys. zł podwyżki dla premier Beaty Szydło
z 300 zł, jakie wywalczyły po dwutygodniowym strajku pielęgniarki z
warszawskiego Centrum Zdrowia Dziecka. Albo z ostatnią waloryzacją rent i
emerytur - w większości po kilka złotych.
Negatywnych komentarzy nie brakło nawet na portalach związanych z PiS.
Na nic zdały się oficjalne tłumaczenia, że zmiana zasad wynagradzania w
administracji centralnej jest uzależniona od tempa wzrostu gospodarki i od
zmian w rozwarstwieniu dochodów w społeczeństwie (tzw. wskaźnik Giniego), więc
teoretycznie pensje mogą także maleć. I że zarobki państwowej „wierchuszki”
zostały zamrożone osiem lat temu. Odpowiadano, że od równie dawna nie drgnęła
kwota wolna od podatku PIT, a rząd PiS wcale nie pali się do
jej radykalnego podniesienia, co przecież obiecywał w wyborach.
W siedzibie PiS na Nowogrodzkiej zaczęto więc panikować. Do mediów
poszedł w środę przekaz, że prezes Jarosław Kaczyński jest wściekły, bo nie
skonsultowano z nim szczegółów projektu. Ciekawe, biorąc pod uwagę, że poseł
Jarosław Kaczyński dzień
wcześniej zagłosował za projektem
podwyższającym jego dietę. Czyli co? Nie rzucił na niego wcześniej okiem? Wolne
żarty! W każdym razie premier Szydło w zaprzyjaźnionym portalu wPolityce.pl na wszelki wypadek zapewniała, że nie chce żadnej podwyżki.
W środowy wieczór był już nowy projekt ustawy. Bez śladu po podwyżkach
dla posłów i senatorów. Ale zniknęły też zapisy o powiązaniu wynagrodzeń
urzędników państwa ze wzrostem gospodarczym czy wskaźnikiem Giniego. Wszyscy
mieli dostać jednakowy „dodatek wyrównawczy”, w wysokości połowy podstawowej
pensji podsekretarza stanu, czyli prawie 3,9 tys zł. Też nieźle.
Tym razem media i opozycja nie zdążyły nawet zareagować. Po kilkunastu
godzinach projekt został wycofany. - Nie był wystarczająco przygotowany na
sytuację, w której jesteśmy - uciął Ryszard Terlecki, szef klubu PiS.
OBIETNICE POCZEKAJĄ
Podwyżki da się też
rozsądnie uzasadnić: w Unii Europejskiej na palcach jednej ręki policzyć
można państwa, w których premier, ministrowie czy prezes banku centralnego
zarabiają tyle czy mniej niż u nas. Dodatkowym absurdem naszego systemu
wynagradzania ministrów i wiceministrów jest też to, że często więcej od nich
dostają ich podwładni. Argumenty posłów PiS - że
niełatwo znaleźć kompetentnych i doświadczonych ludzi do pracy na państwowych
posadach - nie są z sufitu.
Tyle że obecni politycy partii rządzącej jeszcze niedawno psy wieszali
na ówczesnej wicepremier Elżbiecie Bieńkowskiej, która w podsłuchanej rozmowie
z szefem CBA dziwiła się, że wiceminister może pracować za 6 tys. zł na rękę,
bo za tyle pracuje tylko „złodziej albo idiota”. Teraz pośrednio przyznają jej
rację. Za to ową arogancję władzy, niegdyś zarzucaną Bieńkowskiej i jej
rządowym kolegom, coraz wyraźniej widać w obozie PiS.
Można było przecież skorzystać z rozwiązań stosowanych w USA, gdzie
wszelkie ustawy o podwyżkach dla urzędników państwowych obowiązują dopiero od
następnej kadencji Kongresu. Ale po ośmiu latach w opozycji partia
Kaczyńskiego jest wygłodniała i nie ma ochoty czekać. Niech raczej poczekają wyborcy
- na realizację obietnic.
I nie chodzi tylko o wspomnianą
kwotę wolną od podatku. Szczodrości rządu nie widać też wobec sfery budżetowej,
w której pracuje około 3 min Polaków - od nauczycieli przez lekarzy po zwykłych urzędników - w
większości zarabiających poniżej średniej krajowej. Z resortu finansów dotarły
ostatnio sygnały o planowanym zmniejszeniu funduszu płac w budżetówce aż o 14
mld zł. Musi się to wiązać ze znaczącymi zwolnieniami, ale też ograniczeniem
wzrostu wynagrodzeń. Emeryci i renciści też nie powinni mieć złudzeń. W
przyszłym roku waloryzacja ich świadczeń będzie liczona w promilach.
ZA MUNDUREM KASA SZNUREM
Można by to uznać za
godną pochwały troskę o stan
finansów państwa, gdyby nie to, że jednocześnie PiS jest hojny dla tych grup i
środowisk zawodowych, w których chce umocnić swe wpływy bądź na których
lojalność liczy.
Już wiosną rząd na wniosek ministra Zbigniewa Ziobry podwyższył o 10
proc. (średnio po kilkaset złotych na etat) wynagrodzenia pracowników sądów.
Podobne podwyżki dla pracujących w prokuraturach zapowiedział prokurator
krajowy Bogdan Święczkowski. W sumie będzie to kosztować budżet kilkaset milionów
złotych rocznie.
Istotnych podwyżek - i to z wyrównaniem od początku roku - doczekało się też prawie 150 tys. zawodowych żołnierzy i
pracowników cywilnych wojska. Przeciętne wynagrodzenie tych pierwszych wzrosło
do ok. 4500 zł, a tym drugim dodatkowo obiecano coroczną waloryzację pensji (o
nie mniej niż 5 proc. ponad wskaźnik inflacji) do 2019 r. Podwyżki - średnio
prawie 600 zł w ciągu trzech lat - obiecano również prawie 200 tys. mundurowych
i cywilnych pracowników resortu spraw wewnętrznych. Będzie to kosztować kolejne
niemal 1,4 mld zł.
Ale żołnierze i policjanci mogą tylko pozazdrościć funkcjonariuszom
służb specjalnych. Gotowy jest już projekt, zgodnie z którym przeciętne
wynagrodzenie w Służbie Kontrwywiadu Wojskowego (SKW) ma wzrosnąć o 1750 zł, do
prawie 7 tys. zł, w Służbie Wywiadu Wojskowego do niemal 7,3 tys. zł, a funkcjonariusze
CBA, z podwyżką o niemal 2,9 tys. zł, mają zarabiać średnio ponad 8,2 tys. zł.
W środowiskach mundurowych mówi się, że rząd kupuje sobie w ten sposób
lojalność służb specjalnych.
RODZINA NA
SWOIM
Z pieniędzy podatników finansuje się jednak przede wszystkim posady „dla
swoich”. Gabinet Beaty Szydło bije wszystkie rekordy, jeśli chodzi o liczbę
wiceministrów-jest ich aż 95! Często o dość nieokreślonych kompetencjach, tak
jak w przypadku podsekretarza stanu w resorcie skarbu
Pawła Gruzy. A gdy brakuje już gabinetów dla podsekretarzy stanu, to mianuje
się pełnomocników. Wystarczy im powierzyć „newralgiczne” sprawy informatyki,
logistyki lub promocji...
Czy podwyżki rzeczywiście są niezbędne, by ściągnąć z rynku fachowców
do rządu? Pytanie raczej retoryczne w kontekście nominacji 25-letniego
Bartłomieja Misiewicza, z doświadczeniem pracy w aptece w Łomiankach, na szefa
gabinetu politycznego ministra obrony Antoniego Macierewicza.
Gabinety ministrów to zresztą kopalnia posad dla partyjnych
funkcjonariuszy. Kukiz’15 już wiosną wyliczył, że rząd Szydło zatrudnił w nich
ok. 90 osób: od szefów gabinetów (zarabiających od 8 do 13 tys. zł), przez
doradców (5-6 tys. zł), po asystentów politycznych z niewiele mniejszymi
pensjami. Warto przypomnieć, że w 2009 i w 2012 r. PiS składało w Sejmie
projekty ustaw likwidujących gabinety polityczne w ministerstwach.
W NAGRODĘ I ZA ZASŁUGI
Za poprzednich rządów
większość wysokich stanowisk w administracji
centralnej obsadzano w drodze konkursów. Beata Szydło stwierdziła jednak, że
konkursy były fikcją. I PiS z tą fikcją skończyło. Nowelizacja ustawy o służbie
cywilnej umożliwiła obsadzanie ok. 1600 najważniejszych stanowisk w administracji
w drodze nominacji. Większość tych posad już dostali „swoi”.
Przy okazji zniesiono wymóg udokumentowanej pracy w służbie cywilnej,
więc każdy partyjny funkcjonariusz może liczyć na rządową posadę. I to na
godziwych warunkach, rząd zdecydował bowiem o znaczących podwyżkach dla
urzędników - tak się składa, że akurat dla tych, którzy nie należą do służby
cywilnej, a więc głównie dla „swoich”. Najwięcej, po kilka tysięcy złotych,
dostali wysocy urzędnicy dzięki wprowadzeniu w ustawie pokaźnego dodatku
funkcyjnego. Pensje dyrektorów wielu urzędów sięgają więc nawet 15-20 tys. zł.
I właśnie one posłużyły za argument w próbie podniesienia wynagrodzeń
nominalnych szefów owych dyrektorów, czyli ministrów.
Ale dotychczas istniejących stanowisk jest dla aparatu PiS za mało.
Dlatego z końcem 2015 r. powstał nowy resort z setkami nowych etatów - czyli
Ministerstwo Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej. A teraz mówi się o
kolejnych nawet trzech tysiącach etatów w Państwowym Gospodarstwie Wodnym
„Wody Polskie”, które ma odpowiadać za stan polskich rzeki jezior oraz inwestycje przeciwpowodziowe, z czym do tej pory nieźle
radziły sobie regionalne zarządy gospodarki wodnej, fundusze ochrony
środowiska czy po prostu samorządy.
Pomysłów na kolejne rządowe wehikuły nie brakuje: wicepremier Mateusz
Morawiecki zapowiada powołanie dwóch agencji - wspierania eksportu oraz
agencji rozwoju. Nie próżnuje też minister skarbu Dawid Jackiewicz - niedawno
powołał Polską Fundację Narodową, która ma dbać o dobre imię Polski za granicą
za - bagatela! - 100 min zł od państwowych spółek.
- W pracach nad budżetem na 2016 r. zwróciliśmy uwagę na wzrost
zatrudnienia w różnych instytucjach. Na pewno trzeba się temu przyjrzeć -
mówił w zeszłym roku Andrzej Jaworski, poseł PiS. Teraz były poseł już się nie
przygląda, bo zrzekł się mandatu, gdy dostał posadę w zarządzie PZU. Tysiące
jego partyjnych kolegów zasiadło w zarządach i radach nadzorczych większych i
mniejszych kontrolowanych przez państwo spółek Jak na przykład nowy członek zarządu
PKO BP, 37-letni Maks Kraczkowski, związany z PiS od czasu studiów. Według premier
Szydło jest bardzo dobrze przygotowany do pracy w instytucjach finansowych.
Jednak zdaniem ekspertów jego jedyny związek z tym sektorem to dwa kredyty w
PKO BP.
DŁUG WDZIĘCZNOŚCI I DŁUGI PAŃSTWA
Wśród tych, którym
obóz pis odwdzięcza się finansowo za długoletnią lojalność i poparcie,
szczególne miejsce zajmuje Tadeusz Rydzyk. Redemptorysta z Torunia, który
swoim medialnym imperium wspierał PiS zarówno w tłustych latach 2005-2007, jak
i w chudych czasach opozycji, jest bodaj największym beneficjentem „dobrej
zmiany”. Na stronie dlugwdziecznsci.pl
posłowie PO podliczyli przepływy między państwowymi instytucjami a
podmiotami należącymi do Rydzyka. Wyszło im już ponad 27 min zł.
Lwia część z tego to odszkodowanie od Narodowego Funduszu Ochrony
Środowiska i Gospodarki Wodnej (NFOŚiGW) za wycofaną przez władze PO-PSL
dotację na odwierty geotermalne w Toruniu. Ową dotację zagwarantowano fundacji
Lux Veritatis za poprzednich rządów PiS
Tadeusz Rydzyk planował z rozmachem - dzięki gorącym źródłom miał
powstać kompleks Centrum Polonia in Tertio Millennio, z kampusem Wyższej
Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej, hotelem spa z setką pokojów i z aquaparkiem. Rząd Donalda Tuska dopatrzył się braków w dokumentacji i
dotację anulował. Prawie siedem lat trwał proces wytoczony NFOSiGW przez Lux Veritatis. Po zmianie władzy Fundusz zawarł jednak szybko ugodę z
redemptorystą i wypłaci mu 26 min zł odszkodowania. Ojciec Rydzyk znów może
wiercić za państwowe dotacje.
Politycy PiS odwdzięczają mu się też za poparcie drobniejszy- mi kwotami
przy rozmaitych okazjach. W marcu resort spraw zagranicznych ministra Witolda
Waszczykowskiego przyznał Lux Veritatis 200 tys. zł nagrody w
konkursie promującym „polski wkład w rozwój cywilizacyjny i kulturowy Europy w
aspekcie 1050. rocznicy Chrztu Polski i w kontekście Światowych Dni Młodzieży 2016”. Miesiąc później
Ministerstwo Kultury Piotra Glińskiego dorzuciło 140 tys. zł na kampanię
społeczną Telewizji Trwam „Czytaj! - to najlepsza inwestycja na jaką zawsze
Cię stać”. Resort Waszczykowskiego przebił jednak ofertę Glińskiego, dając w
lipcu uczelni ojca Rydzyka dwie nagrody (w sumie ponad 800 tys. zł) za promocję
polskiej dyplomacji.
W tym samym konkursie MSZ dało 175 tys. zł ruchowi Solidarni 2010 Ewy
Stankiewicz i blisko 1,5 min zł fundacji Ruch Kontroli Wyborów prawicowego
publicysty Jerzego Targalskiego, za poprzednich rządów PiS członka zarządu
Polskiego Radia.
Co ma z tego partia Jarosława
Kaczyńskiego? Wiadomo - wdzięczność obdarowanych. Solidarni 2010 na
szczycie NATO rozdawali ulotki z sugestią, że prezydent Kaczyński został zamordowany
w Smoleńsku. Sale wykładowe szkoły Rydzyka goszczą liderów PiS, podobnie jak
programy jego telewizji i radia. A z kolei kontrolowane przez PiS media
publiczne czerpią z toruńskiej uczelni świeże kadry. Stąd gwiazda Wiadomości TVP, Klaudiusz Pobudzin, były
reporter TV Trwam. Szkoła Rydzyka
chwali się na swojej stronie: „WSKSiM w czołówce uczelni w Polsce, których
absolwenci najłatwiej znajdują pracę”.
Pieniądze na to wszystko idą z kasy państwa. Czyli z podatków
Polaków i z przyszłych podatków ich dzieci. A dług państwa polskiego to już
prawie 900 mld zł; to o jedną dziesiątą więcej niż rok temu, za rządów PO-PSL.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz