Kiedy Macierewicz kłamie
Od
polityków nie wymagajmy prawdy. Z KONRADEM RĘKASEM, mimowolnym bohaterem ataku
„GW” na ministra Antoniego Macierewicza, rozmawia Rafał Pazio.
W jednym z Pańskich ostatnich
wpisów na portalu społecznościowym pojawiło się tłumaczenie strofy z wiersza
Roberta Frosta o ciemnym lesie, długiej drodze i potrzebie dotrzymywania
obietnic. Czy to w nawiązaniu do artykułu w „Gazecie Wyborczej” o rzekomych
związkach szefa MON Antoniego Macierewicza z byłym tajnym współpracownikiem Służby
Bezpieczeństwa PRL Robertem Luśnią, w którym został Pan wymieniony? A może
cytuje Pan wiersz w związku z „Brexitem”?
- To wiersz o podróży. Kto pamięta
sensacyjne kino amerykańskie z lat siedemdziesiątych XX wieku, powinien
kojarzyć, w jakim filmie ten wiersz się pojawia i do czego nawiązuje. Żart może
to niezbyt wyszukany, ale niestety mam taką skłonność jak bohater filmu „Życie
jak sen”. Myślę serialami, myślę scenami z książek i filmów. Przywołana scena,
w której pojawił się cytowany tekst, skojarzyła mi się z sytuacją w Polsce.
Chociaż rzeczywiście jestem w drodze i muszę kilka spraw w Polsce załatwić.
Mam nadzieję, że również te, które przybliżą wyjaśnienie tych nieszczęsnych publikacji
w „Gazecie Wyborczej”.
Rozmawiamy w dniu, w którym już
wiadomo, jaką decyzję podjęli Brytyjczycy w referendum. Jak Pan zareagował na
wiadomość o „Brexicie”?
- Wstrzymajmy jeszcze oklaski.
Można zakładać, że eurobiurokraci i establishment brytyjski coś wymyślą, żeby
utrudnić „Brexit”. Premier Cameron zapowiedział dymisję, ale nie od razu,
tylko w ciągu trzech miesięcy. To pokazuje, że ciężko jest im się pogodzić z
wynikiem. Fakt, że przewaga zwolenników „Brexitu” jest
dużo mniejsza niż jeszcze tydzień temu, pokazuje, jaki skutek przyniosło
wyeksploatowanie medialne śmierci Jo Cox. Gdyby nie
bardzo nachalna propaganda wokół tej śmierci, zwolennicy „Brexitu” wygraliby ze znaczną przewagą. Byłem na Wyspach
Brytyjskich, obserwowałem kampanię z bliska. Przewaga zwolenników wyjścia z
Unii była zdecydowana. Dopiero ostatni tydzień po śmierci Cox przewagę zmniejszył. Wynik jest dla Polski optymistyczny.
Osłabia Unię, nie wzmacnia Niemiec, wbrew różnym opiniom. Cała Unia jest
narzędziem polityki niemieckiej, więc osłabienie Unii, tak czy siak, Polsce
pomaga i jest dobrym rokowaniem na przyszłość.
Jest też w jakimś sensie wyrokiem
podpisanym pod losem Zjednoczonego Królestwa.
Minimalna przewaga zwolenników „Brexitu” na całych Wyspach przy dużej przewadze zwolenników
pozostania w Unii w Szkocji zapowiada, że w ciągu kilkunastu miesięcy możemy
spodziewać się odłączenia Szkocji od Zjednoczonego Królestwa, czyli rozpadu
Wielkiej Brytanii. To z kolei jest korzystne, gdyż osłabia Londyn jako pewien
element polityki amerykańskiej, prowojennej i agresywnej, która też Polsce
zagraża. Wyniki są korzystne dla Polski. Ja akurat obudziłem się dzisiaj z
dużym zadowoleniem. Chociaż przez ostatnie dni obawiałem się, że po tym
nieszczęsnym tak zwanym zamachu na Cox może być gorzej. Spora część
Polaków głosowała bardzo odpowiedzialnie, czyli za wyjściem. Dobrze to
świadczy o naszych rodakach na Wyspach.
Wróćmy jednak na nasze
podwórko. Politycy obecnej opozycji z radością przyjęli wiadomość, że
wspomniany wyżej artykuł w „Gazecie Wyborczej” uderza w mit Antoniego
Macierewicza. Jak Pan podchodzi do tej kwestii?
- Przy całej mojej niechęci do III
RP, jako okupacyjnej formy zarządzania państwem polskim, jestem państwowcem.
Jakiekolwiek formy strzelania, nawet prasowego, do ministrów mnie nie cieszą -
czy to byłby minister tego, czy poprzedniego rządu. Nie klaszczę, wyznając
zasadę, że im gorzej, tym lepiej. Jest szczyt NATO i jakie państwo by nie było,
jest to państwo polskie. Źle, kiedy wychodzimy na cyrkowców i kosmitów, a tak
się wspólnymi siłami rządu i opozycji ciągle dzieje. Faktem też jest i nie mam
najmniejszych wątpliwości, że publikacja „Gazety Wyborczej” i fakt, kto się
wypowiada w tym tekście, pokazuje wyraźnie, że mamy do czynienia z zagrywką
polityczną liczoną na osłabienie Antoniego Macierewicza. Zapewne jest to też jakaś
forma rozgrywki wewnątrz PiS. Jeżeli na to spojrzymy także w kontekście
poprzednich wydarzeń, zatrzymania Mateusza Piskorskiego, całej tej akcji ABW
przeciwko konsekwentnej opozycji w zakresie polityki zagranicznej, widzimy, że
ABW bryluje i minister Kamiński znajduje się w ścisłej czołówce
czekistowskiej. Zaskakujące jest milczenie Służby Kontrwywiadu Wojskowego i
ministra Antoniego Macierewicza, który zawsze był pierwszy, jeśli chodzi o
tropienie agentów. Od kilku miesięcy siedzi cicho, a w ostatnich wydarzeniach w
ogóle nie bierze udziału. Można się spodziewać, że jest to jakaś wyższa forma
wojny rewolucyjnej, czyli wojna wewnętrzna. Trzeba teraz obserwować, kto będzie
chciał na tym dodatkowo zyskać.
Było też faktem, że to strojenie
się w szaty całkowitej bezkompromisowości, jakie Antoni Macierewicz stosował od
lat jako pomysł na siebie, może się na nim zemścić. Pozostawało tylko kwestią
czasu, kto i jakie niekonsekwencje wyciągnie. Pozostawało tylko pytanie, jak
mocny i dotkliwy będzie ten cios. Ministerstwo Obrony kłamie w swoich
wyjaśnieniach dotyczących relacji ministra Macierewicza ze mną czy kwestii
formalno-organizacyjnych dotyczących fundacji i spółek. Ale to tylko pokazuje,
jak słabo są przygotowani. Cios nie jest zbyt mocny, a tekst nie ujawnia jakiś
szczególnych faktów, ale MON nie jest w stanie nawet w takiej sytuacji
zareagować w sposób sprawny, zorganizowany i zgodny z prawdą.
Przecież umówmy się, że mamy do
czynienia z politykami demokratycznymi. Od polityków demokratycznych nie
wymagamy, żeby mówili prawdę. Wymagamy od nich, żeby się nie dali złapać na
kłamstwie. Minister Macierewicz w banalnych sprawach daje się złapać na
kłamstwie. Osobiście takiemu ministrowi nie ufam. Jeśli siądzie do negocjacji z
partnerami rosyjskimi, niemieckimi, amerykańskimi czy brytyjskimi i będzie tak
nieudolnie kłamał, narazi na szwank bezpieczeństwo całego kraju.
W różnych wypowiedział po
artykule stawia się Pana w sąsiedztwie z SB i GRU. Tak zasugerował poseł PO Andrzej
Halicki, który na temat Antoniego Macierewicza mówił w Radiu Zet: „On nie może
być ministrem obrony narodowej. On jest opleciony osobami nie tylko z SB, ale
tam w tle jest również GRU i pan Rękas”.
- W tej sprawie poziom absurdu
sięga zenitu. „Gazeta Wyborcza” czyni komuś zarzut z rzekomych powiązań
esbeckich i agenturalnych. Faktem jest, że przez lata jednym z najbliższych
współpracowników czy wręcz przyjaciół Antoniego Macierewicza była osoba, która
została oskarżona, a następnie prawomocnie skazana za kłamstwo lustracyjne.
Rzeczywiście jest to wysoki poziom absurdalności, nawet jak na standardy III
RP. Moja chata z kraja. Ja mogę wypowiadać się co do faktów. Znam Antoniego
Macierewicza, znam Roberta Luśnię. Gdyby faktycznie należało odsuwać tych
przedstawicieli sceny politycznej, których znam, zrobiłoby się trochę pusto.
Odkąd w wieku lat 14 w 1989 roku ganiałem z wiaderkiem kleju i plakatami
wówczas niezależnych kandydatów do Sejmu kontraktowego, zdążyłem wiele osób
na polskiej scenie politycznej poznać.
Ale czemu włączono Pana w całą
tę sytuację?
- Artykuł w „Gazecie Wyborczej”
jest bardzo niechlujny. Nie wdaję się w dyskusję polityczną, ale jestem
dziennikarzem z kilkunastoletnim stażem. Mnie by naczelny wyrzucił, gdybym z
takim tekstem do niego przyszedł. Artykuł przypomina słynne „przychodzi Rywin
do Michnika”. Jest długi, nawiązuje do jakiegoś śledztwa, zawiera mnóstwo ze
sobą zestawionych danych, ale nie wiadomo, czego mają dowodzić i o co chodzi.
Niechlujstwem jest to, że na końcu autor pisze, iż tylko przedstawia fakty,
niczego nie sugeruje. Niczego nie sugeruje, bo nie umie. Wystarczyłoby sięgnąć
do gazet lubelskich z początku tego wieku i zobaczyć, co nawet sama „Gazeta” w
Lublinie pisała o aferze Herbapolu. Była to dosyć prosta historia. Za rządów
AW„S” ówcześnie prominentni działacze Solidarności i AW„S” wyprowadzili z
państwowej spółki dwadzieścia kilka milionów złotych i przenieśli je na konta
spółek zależnych od Herbapolu Lublin. Czynił to m.in. wymieniany w tekście
jako informator „Wyborczej” Józef Godlewski, a sprzeciwiał się temu
udziałowiec spółki, wiceprezes Robert Luśnia. „Wyborcza” opisywała to lat temu
16, wyraźnie wskazując, kto ukradł, kogo okradli, kto oszukał, a kto został
oszukany. Oszukani zostali akcjonariusze pracowniczy, czyli załoga Herbapolu.
I dzisiaj odwracanie tej historii, opisywanie w sensacyjnym tonie, czynienie ze
sprawców ofiar i odwrotnie pokazuje, jak się w tym materiale rzeźbi.
Zamierzony efekt chyba nie
został osiągnięty.
- Po zamknięciu Mateusza
Piskorskiego mam wrażenie, że są siły, które są zaangażowane medialne czy
polityczne, które robią wystawkę, i inne, które się sprawą zajmują i działają
na zasadzie: strzelmy i zobaczmy, co spadnie.
Jakie siły?
- Może to być sprzeczka w kuchni
między dwiema sprzątaczkami. Można zakładać, że minister Kamiński byłby pewnie
zachwycony, gdyby osłabł jego konkurent do schedy po Jarosławie Kaczyńskim.
Niemniej jednak nawet ministra Kamińskiego nie posądzam o taką głupotę i
nieudolność, żeby tak marną intrygę uszył przeciwko Macierewiczowi. Być może to
seria niefortunnych zdarzeń. Coś musieli znaleźć. Sprawa Roberta Luśni jest
dosyć stara i znana. Uznanie go za kłamcę lustracyjnego na podstawie mikrofilmów
przy braku dowodów materialnych było kompromitacją Sądu Lustracyjnego, ale się
zdarzyło. Sprawę wykorzystano przeciw Macierewiczowi, ukazując, że bliski
przyjaciel i współpracownik tak oto się ugotował. Gdyby Robert Luśnia nie był
przyjacielem Antoniego Macierewicza, tak ochoczo by go nie skazywano. Nie
takich jak on uniewinniano w dużo bardziej dyskusyjnych sprawach.
W jednym z akapitów
oświadczenia umieszczonego na stronie internetowej Ministerstwa Obrony
Narodowej pojawia się informacja, że Antoni Macierewicz spotkał Pana raz na
korytarzu sejmowym. Pan odnosił się do tego stwierdzenia i pisał, że spotkań
było kilka. Podejmowaliście też działania przy projektach politycznych. Ale nie
była to jakaś bliska znajomość?
- Tak jak Antoniego Macierewicza,
znam znaczną część obecnego Sejmu i posłów poprzednich kadencji i jako
dziennikarz, i jako osoba czynna na scenie politycznej, zwłaszcza lokalnej,
lubelskiej. W zasadzie większość sceny politycznej lat dziewięćdziesiątych i
dwutysięcznych poznałem - choćby dlatego, że
studiując, organizowałem spotkania z politykami na lubelskich uczelniach.
Trudno byłoby spotkać kogoś, kogo ja nie znam lub ewentualnie ten ktoś mnie nie
zna. Skąd się Antoniemu Macierewiczowi wziął rok 2000 i spotkanie na korytarzu
sejmowym - nie wiem. Kiedyś współpracowaliśmy w sposób ścisły i wyraźny. To
był rok 2005 i kampania wyborcza Ruchu Patriotycznego. Można ustalić dokładną
dzienną datę naszego spotkania w roku 2012 podczas kampanii wyborczej Prawa i
Sprawiedliwości. Wtedy byłem dyrektorem jednego z biur parlamentarnych PiS. Nie
są to rzeczy nieznane.
W oświadczeniu MON czytamy o jednym
spotkaniu...
- Nie zakładam, że minister
Macierewicz pisał to sam. Robił to któryś z gigantów myśli, których tam
zatrudnia. Wysmażyli to na podstawie tajemniczych spojrzeń i znaczących
chrząknięć ministra. Efekt jest taki, że oświadczenie nie trzyma się kupy.
Jeśli chodzi o mnie, jest niezgodne z prawdą. Powtórzę: od polityka wymagamy
nie tego, żeby nie kłamał, tylko żeby się nie dał na kłamstwie złapać. W tym
przypadku to dziecinny błąd. Co by było, gdyby doszło do konfrontacji i
sprawdzenia. Mam komórkę do ministra Macierewicza, można sprawdzić, czy były z
niej połączenia i czy ze mną rozmawiał. Gdyby oparło się to o jakąś komisję,
okazałoby się, że minister kłamał w sprawie, która kłamstwa nie była warta.
Minister Macierewicz to ciekawa postać. Każdy, kto obserwuje scenę polityczną,
wie o tym. Jest do rozwikłania zagadka, czy on tak naprawdę, czy udaje. Tego
nikt nie wie. Nie wiemy, czy to, co komunikuje, jest szczere, czy zagrane. Ja
też nie wiem.
Czy Antoni Macierewicz zmienił
się przez lata? Czy jego obecna pozycja jest efektem długiej, konsekwentnej
drogi do celu?
- Antoni Macierewicz wcześniej niż
Jarosław Kaczyński wpadł na pomysł bycia Jarosławem Kaczyńskim. Zorientował
się, że droga dla pewnej formuły prawicowej w Polsce prowadzi przez opcję
narodowo-katolicką. Nurty czy ruchy, które Antoni Macierewicz zakładał, nawiązywały
do nazwy „katolicko-narodowy”. W jakimś tam sensie Antoni Macierewicz patrzy
na Jarosława Kaczyńskiego jako na osobę, która skutecznie zrealizowała jego
własny pomysł polityczny. Zapewne go przeczekuje. Jest jednym z głównych kandydatów
do schedy po Jarosławie Kaczyńskim, kiedy prezesa doścignie wiek i
osamotnienie. Czy sobie z tym poradzi? Takie wojny o schedę są krwawe, pewnie
kamień na kamieniu po PiS-ie nie zostanie, kiedy prezesa Kaczyńskiego
zabraknie. Mam takie wrażenie, że Antoni Macierewicz pragnie powagą swojego
urzędu, sukcesów na szczycie NATO, rozpocząć marsz po władzę. Pewnie taki jest
jego cel. W tym sensie to, co się teraz dzieje, ma mu tę drogę utrudnić czy
wydłużyć.
Jak Pan chce zakończyć tę
dyskusję po artykule w „Gazecie Wyborczej”?
- Dowcip polega na tym, że
„Wyborcza”, publikując ten tekst, nie zadała sobie nawet trudu, aby zapytać
mnie o cokolwiek. To, co pisałem na Facebooku, nazywano komentarzami i
korespondencją z mediami. Ale ja nic nie wysyłałem do mediów. Przeanalizuję na
spokojnie, co tam się dzieje, zwłaszcza to, co opowiadał poseł Halicki. Bardzo
bym chciał, żeby mi wyjaśnił, co oznacza zestawienie Rękas i GRU. Rozumiem, że
będzie debata sejmowa. Minister zapowiedział, że będzie składał wyjaśnienia w
Sejmie. Mam nadzieję, że do tego czasu nie pozwoli się już łapać na
kłamstwie, bo byłoby to ze szkodą dla powagi urzędu. Szkoda by było. Będę nadal
obserwował, co będzie pisane i mówione, bo żarty żartami, ale zwłaszcza w
Polsce w zestawianiu nazwiska z takim skrótem jak GRU nic zabawnego nie ma. Za
sugestie tego typu pozywałem do sądu poprzedniego szefa służb. I za podobne
sugestie spotkałem się w sądzie z liderem Ruchu Narodowego, Arturem Zawiszą.
Jeśli kolejni politycy będą rzucać chociaż cień sugestii dotyczących działalności
agenturalnej, będziemy się spotykać w sądzie i zobaczymy, jak to Najjaśniejsza
Rzeczpospolita i jej sądy będą traktować. Pomówienie kogokolwiek o związki z
agenturą jest naruszeniem dóbr osobistych.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Rafał Pazio
Koniec lustracji
PIS PO CICHU
ZABLOKOWAŁO LUSTRACJĘ. PRZYWRÓCONO ZBIÓR ZASTRZEŻONY, W KTÓRYM CHOWA SIĘ
SZCZEGÓLNIE ZASŁUŻONYCH AGENTÓW
Pod koniec kwietnia
parlament znowelizował ustawę o IPN, a prezydent tę nowelizację podpisał. Nie
wzbudzała wielkich emocji. A niesłusznie. Artykuł 19 owej nowelizacji zakłada,
że szefowie służb (ABW, MON, Straży Granicznej) wspólnie z prezesem Instytutu
Pamięci Narodowej dokonają przeglądu dokumentów z obecnego zbioru
zastrzeżonego i niektórym z nich „może zostać nadana klauzula tajności”. Mamy
więc absurdalny sąd kapturowy, który będzie arbitralnie uznawał, czego ludzie
mogą się dowiedzieć o znanych i wpływowych osobach, a czego nie.
Jan Piński
Absurdalność
tej sytuacji wynika z faktu, że od lat wiadomo, iż kopie rejestrów polskiej
agentury wojskowej i cywilnej zostały wywiezione do Moskwy. Politycy i
publicyści PiS, tak chętnie szermujący hasłami lustracyjnymi i wyzywający
przeciwników politycznych od rosyjskiej agentury, nabrali przysłowiowej wody w
usta. No bo czy prawdziwą rosyjską agenturą nie są ci, którzy pozwalają, aby
Rosjanie (i inne służby) mieli wciąż działające materiały kompromitujące
naszych polityków?
Kara za nielojalność
Do tej pory wszystkie próby przeprowadzenia w Polsce lustracji obarczone
były grzechem ochrony części komunistycznej agentury. Przyjęto zasadę, że
praca na rzecz służb III RP - Urzędu Ochrony Państwa i Wojskowych Służb
Informacyjnych - pozwala kłamać w oświadczeniu lustracyjnym i bezkarnie
zaprzeczać współpracy. Przy tworzeniu IPN w 1999 roku utworzono specjalny zbiór
zastrzeżony, w którym pod pozorem ochrony bezpieczeństwa państwa ukrywano także
teczki świadczące o pracy agenturalnej znanych osób. Zbiór ów, z uwagi na
swoją zawartość, nazywany był złośliwie „zbiorem autorytetów”. Jak bardzo
dowolne było kwalifikowanie osób, które tam trafiały, pokazuje przykład
ujawnionej ostatnio współpracy aktora Jerzego Zelnika. Z jakiego powodu epizod
donoszenia przez niego jako nastolatka uznano
za sprawę bezpieczeństwa państwa i schowano do zbioru zastrzeżonego?
Takich przypadków jest więcej. W zbiorze zastrzeżonym są znani
dziennikarze, księża, politycy, artyści. Wszyscy ci, na których warto było mieć
„haka”. Oto kilka przykładów: przynajmniej dwóch byłych ministrów spraw zagranicznych
po 1989 roku, jeden z byłych prezydentów RP była sędzia Trybunału
Konstytucyjnego, znana i szanowana socjolog, wysocy rangą duchowni Kościoła
katolickiego promowani przez „Gazetę Wyborczą”, znany dziennikarz śledczy
tego dziennika, powszechnie szanowany opozycjonista stawiany za wzór ludzkiej
przyzwoitości, czołowy opozycyjny dziennikarz w PRL, dziennikarka radiowa i
telewizyjna, która na szczyt popularności wspięła się już w III RP (pseudonim
„Stokrotka”) - to osoby, których teczki ukryto w zbiorze zastrzeżonym Instytutu
Pamięci Narodowej.
I nie zawsze jest to tajna współpraca. Z ujawnionych ostatnio w
intemecie, do niedawna tajnych materiałów dotyczących I zastępcy redaktora
naczelnego „Do Rzeczy”, Piotra Gabryela, wynika, że był on szkolony jako oficer
polityczny pracował w propagandzie PZPR, a 30 lat temu wygrał konkurs „PZPR
przewodnią siłą narodu”. Inny prawicowy publicysta, Stanisław Janecki („WSieci”),
był zaś działaczem Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej.
Kategoria bezpieczeństwa państwa okazywała
się bardzo pojemna. Na zakończenie kadencji pierwszego prezesa IPN Leona
Kieresa w 2005 roku zbiór zastrzeżony w IPN - zdaniem naszych informatorów -
liczył 8 kilometrów akt archiwalnych. Za prezesury Janusza Kurtyki (objął
funkcję 29 grudnia 2005 r. i sprawował ją do swojej śmierci, tj. do 10
kwietnia 2010 r.) znacznie zmniejszono wielkość zbioru zastrzeżonego i dużą
część akt włączono do zbioru ogólnego. Nadal jednak nie wprowadzono kryteriów,
na podstawie których prezes IPN kwalifikuje akta do zbioru zastrzeżonego.
Polska jest dziś jedynym państwem z naszego regionu, które nie dokonało
faktycznej lustracji i nawet symbolicznego rozliczenia z epoką komunistyczną.
Pierwsza próba dokonania w Polsce lustracji na podstawie uchwały Sejmu z 28
maja 1992 roku zakończona została wraz z obaleniem rządu Jana Olszewskiego, a
definitywnie pogrzebana decyzją Trybunału Konstytucyjnego z 19 czerwca tegoż
roku. Orzeczenie było o tyle kuriozalne, że TK nie mógł rozstrzygać o konstytucyjności
uchwały, która nie była przecież aktem normatywnym. Przyznali to sami
sędziowie TK podczas obecnie trwającego sporu z rządem i większością
parlamentarną PiS. Następną próbę przeprowadzenia lustracji podjął parlament
zdominowany przez SLD i PSL, a także Unię Wolności. Ustawa uchwalona przez
Sejm 11 kwietnia 1997 roku wprowadzała
instytucję Sądu Lustracyjnego i zamiast rozwiązać problem, tylko go
komplikowała. Gdy jesienią 1997 roku wybory wygrała szafująca prawicowymi
hasłami Akcja Wyborcza „Solidarność”, wiadomo było, że sprawa lustracji
powróci. 18 grudnia 1998 roku Sejm uchwalił ustawę o Instytucie Pamięci
Narodowej - Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko
Narodowi Polskiemu. Ta ustawa, podobnie jak późniejsze, zawierała grzech
pierworodny. Nie wszystkie osoby, które pracowały lub współpracowały z tajnymi
służbami PRL w latach 1944- 1990, zostały poddane lustracji. Aby uniknąć
ujawnienia, wystarczyło nawiązać współpracę z tajnymi służbami III RP Jak łatwo zauważyć, do nowych służb przeprowadzono
najcenniejszą i najbardziej wartością agenturę. W tym kontekście na lustrację
przeprowadzoną według ustawy z 1997 roku można patrzeć jak na karę nałożoną na
nielojalnych współpracowników służb, czyli takich, którzy przerwali
współpracę, lub bezużytecznych - takich, z którymi zerwano kontakt.
Haki, haki, haki
Niestety, podobnie jak wcześniejsze akty prawne, które miały dokonać rozrachunku
z czasami komunistycznymi, także ustawa o powołaniu IPN zawierała zapis
blokujący dekonspirowanie najbardziej wpływowej agentury służb PRL. Na mocy
artykułu 39 ustawy szef Urzędu Ochrony Państwa (dla służb cywilnych) i
minister obrony narodowej (dla służb wojskowych) mogli zastrzec, że do przekazywanych przez nich do IPN dokumentów nikt poza
wskazanymi przez nich osobami nie będzie miał dostępu. W 2002 roku IPN zawarł
na podstawi tego przepisu specjalne porozumienie z ABW, AW i WSI. Na mocy tych
umów także obecnie tajne służby mają prawo w uzgodnieniu z prezesem IPN
zastrzegać dokumenty istotne dla bezpieczeństwa państwa. Owo bezpieczeństwo
państwa nie zostało w żaden sposób zdefiniowane.
Powstanie zbioru zastrzeżonego IPN było doskonale zaplanowanym wprowadzeniem
kontroli tajnych służb nad działalnością IPN. Jak wynika z tego zapisu, bez
zgody szefów służb pracownicy IPN nie mieli dostępu do dokumentów. Szefowie
tajnych służb mogli i mogą dowolnie zastrzegać przekazywane do IPN materiały.
Jak nietrudno się domyślić, chodziło przede wszystkim o ochronę danych
agentury, głównie osób publicznych.
Istnienie zbioru zastrzeżonego miało również wpływ na wyniki procesów
lustracyjnych. Gdy Rzecznik Interesu Publicznego Bogusław Nizieński zwracał
się do IPN o poszukiwanie akt w związku z procesem lustracyjnym, to otrzymywał
informację tylko i wyłącznie ze zbioru ogólnego. Skutek był taki, że wiele
osób publicznych przeszło pozytywnie lustrację. Zbioru zastrzeżonego nie
uwzględniono także w trakcie śledztw - tak kryminalnych, jak i historycznych -
prowadzonych przez IPN. W jednym z najważniejszych śledztw
prowadzonych przez IPN,
dotyczących istnienia w MSW spisku, w wyniku którego zamordowano księdza
Jerzego Popiełuszkę, prokuratorowi nie zezwolono na przeszukanie zbioru
zastrzeżonego. Nie mógł on więc sprawdzić faktycznych związków z MSW osób
występujących w śledztwie.
Wszystkie te patologie PiS zachowało w obecnej nowelizacji ustawy.
Arbitralność decyzji ujawnienia dokumentów wręcz poraża.
W Polsce znakomita większość tajnych współpracowników służb PRL
zajmująca obecnie stanowiska w biznesie, mediach czy polityce pozostała
niezdemaskowana. Szacuje się, że w 1989 roku tylko ze Służbą Bezpieczeństwa
współpracowało około 90 tys. tajnych współpracowników. Podobną ^ liczbę
współpracowników miały wojskowe służby PRL, które w znacznym stopniu zdążyły
zniszczyć swoje archiwa. Dziś już wiadomo, że kopie niszczonych akt trafiały do
ZSRS. Wiele wskazuje na to, że Rosjanie mają także 5 kopie kompletu akt SB.
W nadzorującym SB MSW rezydentura KGB miała łączników dla każdego pionu - tylko
dla wywiadu (departamentu I SB) było ich przynajmniej trzech. Gdy SB zaczęła
niszczyć w 1989 roku swoje archiwa (przede wszystkim zaczynając od tych dotyczących
najbardziej wpływowych osób), kopie trafiały do ZSRS. Oczywiste jest, że tajne
rosyjskie służby używały i używają zawartości tych akt do działań werbunkowych
w Polsce. Dziś aby dokonać pełnej lustracji, nie można dokonywać
organizacyjnych manipulacji i wyłączać części zbiorów archiwalnych z
poszukiwań. Prawda o „autorytetach” może być
szokująca, ale powinna być Polakom znana. Bez tego przebywać będziemy w zakłamanej
rzeczywistości, w której „pilota” do znanych i wpływowych osób mają zagraniczne
służby.
Według obiegowej opinii, PiS, tworząc parasol ochronny dla pracowników
współpracowników komuny, kieruje
się kilkoma celami. Po pierwsze - chodzi o ochronę własnych kadr i autorytetów,
które na faktycznej lustracji mogą ucierpieć. Po drugie - chodzi o możliwość
wywierania nacisku na wpływowe osoby. Wszak od dawna wiadomo, że groźba jest
silniejsza niż jej wykonanie. Co ciekawe, likwidację zbioru zastrzeżonego,
zatrzymaną przez PiS, rozpoczęła Platforma Obywatelska pod koniec swojej
kadencji. Odchodzący szefowie służb zdjęli klauzule z ogromnej liczby
dokumentów. Dziś IPN został praktycznie sparaliżowany (jest czynna tylko jedna
czytelnia), a nasi informatorzy mówią, jak w popłochu są ściągane i utajniane
dokumenty już przekazane do jawnych zbiorów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz