Jarosław Kaczyński
nie tylko stawia pomniki swemu bratu, zaczął je budować także sobie. Jeszcze
nie ze spiżu, na razie ze słów. Jego autobiografia to poza wszystkim pożyteczna
lekcja dla dzisiejszych polityków opozycji.
Ukazała się zapowiadana
od dawna polityczna autobiografia prezesa PiS „Porozumienie przeciw
monowładzy. Z dziejów PC” (swoją drogą pierwsza część tytułu to niezłe motto
dla Schetyny i Petru). Czterystustronicowe dzieło zatrzymuje się na 2001 r., co
znaczy że kolejne tomy nadejdą. Ale i ten pierwszy mówi wiele o Jarosławie
Kaczyńskim - przez to, co napisał, ale też, co przemilczał.
Linią przewodnią autobiografii jest prezentowana na różne sposoby wizja:
byli dwaj bliźniacy i reszta. Książkę otwiera zdanie: „Polityka zaczęła się dla
mnie i Leszka w marcu 1968 roku”. I tym ściegiem - Ja i Brat - idzie cała
opowieść, choć bywały okresy, gdy aktywność braci się rozmijała, a też
oddalenie (Leszek mieszkał przez wiele lat na Wybrzeżu, Jarosław cały czas w
Warszawie) nie sprzyjało częstym kontaktom. Niemniej książka te okoliczności
niejako przeskakuje, gdyż autor (zapewne był też jakiś ghostwriter) cały czas równolegle opowiada, co robi brat bliźniak. Dla
czytelników może być jednak sporym rozczarowaniem, że ta biografia prawie nie
zawiera wątków osobistych, rodzinnych, szkolnych, studenckich.
Dowiadujemy się zatem od razu - i tak poznajemy bohatera - że Jarosław Kaczyński działa w opozycji w końcu lat 70., i
o tym, że podobnie działa Leszek w tzw. Wolnych Związkach, a potem podczas
strajków stoczniowych. I niemal natychmiast Jarosław zauważa, że Leszek „nie
tylko nie był w najlepszych stosunkach z Wałęsą, ale też nie chciał się dać
przekupić”, bo tak zostały odebrane słowa Wałęsy: „jak masz jakiś kłopot, to
przyjdź do mnie, jak do ojca”. W dodatku czytamy: „Leszek naraził się jeszcze w
stoczni doradcom z Mazowieckim na czele. Powtarzam, miał ciężko”.
O co tak dokładnie chodziło, nie
wiadomo, choć od kilkunastu lat Jarosław Kaczyński próbuje budować legendę, że
jego brat - choć nie wskazują na to żadne historyczne dowody - był bez mała
równoważny Wałęsie i tzw.
wielkim doradcom Solidarności, tyle że miał
inną koncepcję programową. Ale to on w zasadzie zarządzał związkiem. (Wałęsa
już odpowiedział na te uzurpacje w swoim stylu: trzymałem przy sobie Lecha jako
posłusznego wykonawcę).
Lata 80., po Grudniu, są opowiedziane w podobnym tonie, a zaczynają się
od internowania Leszka i nieinternowania Jarosława, co - zdaje się - nadal
pozostaje źródłem jego jakiegoś kompleksu. Stwierdza w książce, że esbecy
proponowali mu internowanie, ale odmówił i napisał stosowne odmawiające
oświadczenie (co wydaje się kompletnie niewiarygodne). Niemniej bracia
działali w podziemiu, mamy kronikę tej aktywności, przy czym Jarosław lubi podkreślać
niejako zwierzchnią wobec niego pozycję Leszka, typu: Leszek polecił czy
przekazał mi polecenie. Charakterystyczne, że Lech z kolei lubił powtarzać, że
prawdziwym mózgiem politycznym jest Jarosław Ich skomplikowane relacje
rodzinno-po- lityczne, gdyby miały miejsce w kraju o większym, globalnym
znaczeniu, stałyby się bez wątpienia światowym fenomenem.
Leszek
i ja
Autor nie pisze tego wprost, ale nie ulega wątpliwości, że po kilkunastu
latach przecierania się i po intensywnym doświadczeniu Okrągłego Stołu u braci
bliźniaków (a zwłaszcza u jednego) zaczęły nasilać się ambicje polityczne i
przekonanie, że polityka jest bezwzględną grą, w której liczy się tylko
wygrana. Zatem bez żadnego zawstydzenia zaczął przymierzać się do najwyższych
pozycji i ról dla siebie i dla brata, najpierw dyskretnie, a potem jawnie i
wprost. I skutecznie. Jarosław uważał porozumienia Okrągłego Stołu - twierdzi, że od początku - za wymuszoną
taktykę: „Dla Leszka i dla mnie (wciąż ta ulubiona figura stylistyczna książki)
»okrągły stół« był czymś, co przypominało grę Józefa Piłsudskiego w czasie
pierwszej wojny światowej. Nie odrzucił on deklaracji dwóch cesarzy, choć nie
była satysfakcjonująca, przeciwnie - uznał ją za krok, który służył polskiej
sprawie, wnosił ją na arenę międzynarodową”.
Gdy rodziła się idea rządu z pierwszym niekomunistycznym premierem,
bliźniacy, a przede wszystkim Jarosław, byli w swoim żywiole. Rząd
solidarnościowy jak najbardziej tak, ale nie pod kierownictwem Bronisława
Geremka. Przy okazji autor książki nie kryje, że po prostu go nie lubił, że
zawsze walczył z jego „monopolistyczną” pozycją w podziemnej Solidarności,
uważał go za krypto- czy postkomunistę. Nie szczędzi mu złośliwości. Monopol
Geremek-Michnik-Kuroń miał ponoć dogadać się z „czerwonymi”, a zwłaszcza z
Aleksandrem Kwaśniewskim, zyskać sympatię Amerykanów i akceptację Rosjan. I
przejąć władzę nad Polską, przekształcając ruch Solidarności w podległą im
lewicową partię polityczną (Polską Partię Solidarności - PPS).
Nic dziwnego więc, że o Adamie Michniku miał - jak twierdzi, już wtedy -
negatywną opinię. Po jakiejś ich rozmowie w 1989 r. stwierdził: „on ciągle żyje
w świecie tradycyjnej lewicy, szczególnie Komunistycznej Partii Polski”. Nic
dziwnego więc, że bliźniacy -wtedy jako doradcy Wałęsy- decydują się popierać
kandydaturę Mazowieckiego na premiera, choć nie był to w ich mniemaniu kandydat
idealny, a nawet dobry, o czym można przekonać się przy dalszej lekturze
książki. Gdy doszło do
tzw. wojny na górze, czyli rywalizacji
Mazowieckiego z Wałęsą o prezydenturę, bliźniacy jednoznacznie postawili na
Wałęsę („potencjalnie był naszym zdecydowanie największym atutem”. „Naszym”,
czyli Leszka i Jarka). Potem zresztą Wałęsę porzucili i brutalnie zaatakowali.
W czasie wojny na górze (1990 r.) powstały dwie ważne partie ROAD - protoplasta
Unii Wolności, oraz Porozumienie Centrum-zalążek PiS.
Książka wchodzi przy opisie dekady lat 90. w szczegóły, drobiazgi,
dygresje. Trochę to zrozumiałe, gdyż tak wiele naraz się dzieje, kiedy
przechodzi się przez kolejne kadencje Sejmu i rządy, przez kryzys czerwcowy
1992 r., przez powrót do władzy postkomunistów, przez aferę Olina, tworzenie
AWS i rządu Buzka, aż do jego katastrofy. Na tę opowieść o kolejnych bataliach,
układach, koalicjach, rozłamach, przyspieszeniach, o objeżdżaniu kraju, zebraniach,
kontraktach i intrygach została jednak nałożona nadbudowa ideologiczna.
Dwie
tradycje
Dzisiaj okazuje się, że przez wszystkie te lata, w różnych konfiguracjach
i odsłonach politycznych, trwała walka między dwiema Polskami, dwoma
projektami. Z jednej strony było „środowisko, które wyłoniło się w trakcie
długiego, bo rozpoczętego w 1956 r., a może nawet wcześniej, procesu
dekompozycji polskiego komunizmu, składało się z osób, które w zdecydowanej
większości - albo osobiście, albo przynajmniej
poprzez ścisłe związki rodzinne - były zaangażowane w jego wspieranie. A z
autentycznymi polskimi tradycjami politycznymi nie miały one wiele wspólnego”.
Z drugiej strony znajdowały się właśnie te „autentyczne polskie tradycje
polityczne”, które miały silnie wystąpić w pierwszej Solidarności, choć nie w
sposób spójny. A więc katolicyzm, tradycja narodowa o - „przynajmniej w sferze
ekonomicznej” - całkowicie nieliberalnym
charakterze. „Odnowienia starych polskich tradycji politycznych obawiano się
także poza naszym krajem, szczególnie u zachodnich sąsiadów”.
Tak więc Polska liberalna (symbolizowana tu zrazu przez Michnika i
Geremka) przeciwko Polsce tradycyjnej, narodowej i katolickiej, której
symbolicznymi nosicielami byli Jan Olszewski i Kaczyńscy. Jarosław
wielokrotnie pisze w książce o swoich relacjach z Kościołem, o próbach
budowania partii, któraś zyskałaby poparcie
biskupów i proboszczów. Z niejaką zazdrością odnotowuje, że to Zjednoczenie
Chrześcijańsko-Narodowe na początku lat 90. zyskało w tym wyścigu przewagę nad
Porozumieniem Centrum. Miało się to z czasem zmienić.
PC według opinii Jarosława Kaczyńskiego promowało wizję „nowego
państwa”, nowych porządków prawnych, hierarchii społecznej i koncepcji
sprawiedliwości, na którą miała się składać między innymi lustracja i
dekomunizacja. Tę pieśń znamy, w książce jest ona jeszcze bardziej wzmocniona,
bo nadaje opowieści biograficznej właśnie spiżowy, historyczny wymiar „uświęca”
wszelkie metody prowadzące do celu, także bardzo brudne. Tu zresztą Jarosław
jest dość szczery, zwłaszcza w prezentacji swojej głównej techniki politycznej,
czyli: niedopowiedzeń, insynuacji, rozsiewania anonimowych, niesprawdzalnych
pogłosek i plotek. To trwa do dzisiaj, czego dowodem choćby słowa lidera PiS w
jednym z niedawnych wywiadów, gdzie stwierdza, że słabo znał z okresu studiów
prezesa Rzeplińskiego, ale słyszał o nim złe opinie. Tę technikę prezes PiS,
jak pokazuje jego autobiografia, stosował zawsze. A w książce takich
insynuacji, pomówień, brudnych sugestii są setki. Właściwie to jest główny
element narracyjny („mówiło się”, „słyszałem”, „podobno, ale w to nie wierzę”,
„nie mam dowodów, ale...”).
Wiele osób będzie miało sporo problemów z tą autobiografią, właśnie
dlatego, że jest pełna historii domagających się wyjaśnień, odpowiedzi, także
sprostowań. Jednocześnie przemyka się ogólnikami nad wieloma kwestiami, które
mają już obszerną i krytyczną literaturę, choćby eksponowanie w opowieści legendy
o świetnym „Tygodniku Solidarność” (gdzie Jarosław był redaktorem naczelnym),
który przecież padł pod ciężarem redaktorskiej nieudolności i skrajnego
upartyjnienia. Dość naiwnie tłumaczy się z interesów PC, spółki Telegraf
(„moje podpisy chyba sfałszowano”), z przejmowania nieruchomości, ze współpracy
z osobami, jak to kiedyś sam Kaczyński ujął, „o marnej reputacji”, w tym z licznych
biesiad z sekretarzem ambasady ZSRR Anatolijem Łasinem.
Trauma odstawienia
Cechą biografii Kaczyńskiego jest zauważalna trauma z powodu długotrwałej politycznej absencji, jaka mu się
przytrafiła. Lider PiS, wcześniej - choć krótko - jeden z ważnych rozgrywających,
stracił wpływ na wielką politykę w połowie 1992 r., po upadku rządu Jana
Olszewskiego, i na dobrą sprawę odzyskał go dopiero po 13 latach, w 2005 r.
Przez połowę III RP był zatem poza głównym nurtem politycznych zdarzeń, daleko
od władzy.
A to był właśnie kluczowy dla III RP okres. W tym czasie przeprowadzano
zasadnicze reformy powstawały i krzepły nowe instytucje. Przede wszystkim zaś
dokonały się dwa epokowe wydarzenia: negocjacje i akcesy do NATO oraz Unii
Europejskiej. Przy tych przełomowych procesach Kaczyński był tylko odległym
świadkiem, nie miał żadnej siły sprawczej. Państwo urządzono bez niego. Może
także stąd bierze się jego poczucie obcości wobec tej formy państwa, jaką po
absencji zastał. O Unię nie walczy, ale już legendę NATO stara się przejąć. W
książce jest charakterystyczne zdanie, kiedy Kaczyński opisuje drugą połowę
1992 i pierwszą 1993 r.: „Był to ważny etap w dziejach III Rzeczypospolitej.
Można śmiało powiedzieć, że wtedy właśnie rozstrzygnął się dalszy bieg wydarzeń
w Polsce”. Bo on sam był jeszcze wtedy aktorem, po 1993 r. już tylko statystą.
Kaczyński, jak wynika z autobiografii, nie może zaakceptować tego
wieloletniego odstawienia: jakby wstecznie projektował swoją dzisiejszą potęgę
na tamte lata. Z jego książki wynika, że stale, bez przerwy, był wielkim
strategiem, wręcz rozgrywającym. Że wszystko toczyło się zgodnie z
dalekosiężnym planem, a przypadki, jakie mu pomogły, jak mianowanie Lecha
Kaczyńskiego ministrem sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka, przypadkami w
istocie nie były, że tak się stać musiało. A jeśli gdzieś go nie było, w czymś nie brał udziału, to dlatego, że sam
nie chciał lub wolał się powstrzymać.
W tych chudych latach prawdziwe
polityczne życie i sprawczość musiała mu kompensować działalność partyjna,
najpierw w coraz bardziej marginalnym PC, a potem przy rozkręcaniu nowego
„interesu” - PiS. Niewykluczone, że tak długi okres, kiedy musiał się
całkowicie realizować w skromnym partyjnym wymiarze, spowodował, że zaczął
także państwo widzieć jako wielką partię, grę personalnych interesów, domenę
ludzkich słabości, gdzie decydują zarządzane żelazną ręką kadry.
W państwie zatem, tak jak w politycznym ugrupowaniu, niczego nie wolno
odpuścić, stracić z pola widzenia, oddać procedurom, wolnej demokratycznej
grze bez drobiazgowej kontroli. Tak jak twardą ręką zarządzał Kaczyński PC, a
potem PiS, tak teraz rządzi państwem, przy charakterystycznym zniecierpliwieniu
wobec oficjalnych hierarchii, formalnej struktury demokratycznego państwa. Dlatego
teraz waga różnych państwowych urzędników nie zależy od tego, jaką oficjalnie
funkcję w państwie pełnią, ale jakie jest ich realne (bo też nie zawsze
formalne) znaczenie w strukturze partii, w tym prawdziwym życiu prezesa PiS.
A prezydent Andrzej Duda, jako osoba już niepartyjna, ma najgorzej, bo
człowiek bez legitymacji PiS (a wcześniej PC) musi być progowo podejrzany. Stąd
zapewne Duda jako partyjny kandydat do prezydentury miał zaufanie prezesa, ale
już jako niepartyjny prezydent wyraźnie je stracił. Prezydent zdaje się zresztą
rozumieć to fatum: do PiS wrócić z oczywistych względów nie może, a poza PiS
stał się „wygnańcem”.
Partyjny producent
wizji
Tę specyficzną czułość dla partii jako instytucji porządkującej świat
widać niemal na każdej stronie autobiografii Jarosława Kaczyńskiego. Ale
trzeba mu oddać jedno: zawsze miał podzielność uwagi. Jego umysł działał
dwutorowo. Jedna jego część była skupiona na ugrupowaniach, którym przewodził
tu był mistrzem, z fenomenalną pamięcią do ludzi,
zdarzeń i wszelkich dyshonorów, jakie mu uczyniono. Z książki wynika, jakby
pamiętał każdy zjazd, konwencję, naradę, jakieś głosowania w trzeciorzędnych
sprawach, chyba wszystkie spotkania i rozmowy. Jak stwierdza w książce
Kaczyński, przy okazji jednego z takich spotkań: „chodziło o to, by pogadać, i
nie ma co ukrywać - wypić. Do wódki wystawiliśmy Ludwika Dorna, miał pod tym
względem niebywałe możliwości”.
Ale zarazem druga część jego intelektu nieustannie produkowała wizje,
fantazmaty strategie, opowieści, które, nawet jeśli toksyczne, uwodziły
najpierw kilka, potem kilkanaście, a w końcu kilkadziesiąt procent
społeczeństwa. Pośród tysięcy szczegółów nudnego partyjnego życia, jakie
przedstawia Kaczyński w autobiografii, nagle stwierdza pod datą 1997 r.:
„Byłem już wtedy w sytuacji, kiedy mogłem sobie pozwolić na indywidualny
program wyborczy. (...) Program podkreślał znaczenie budowy aksjologicznych
fundamentów naszego państwa. Mocno uwypuklał tezę, że państwo jest jakością
moralną. Przedstawiał swego rodzaju plan moralnego oczyszczenia (...)”.
Wpływ Kaczyńskiego na ludzi nieustannie dziwi tych, którzy nie czują
jego charyzmy, raczej ich on śmieszy, może trochę przeraża. Ale też Kaczyński
przez lata cierpliwie budował własną Polskę, w której będzie mógł być
niekwestionowanym geniuszem i prorokiem. Jeśli dzisiaj niezrozumiały wydaje się
jego brak zahamowań przed bezceremonialnymi, brutalnymi działaniami i słowami,
to jest to rezultat ciężkiej, wieloletniej pracy nad własnym audytorium. Wychował
sobie publiczność, zaszczepił w niej własne kryteria tego, co przyzwoite,
dopuszczalne i honorowe. I to w taki sposób, że odbiorcy nie dostrzegli tej
manipulacji. Są przekonani, że myślą tak jak Kaczyński, bo tacy się urodzili.
Wydaje się, że właśnie z tej komplementarności, umiejętności pogodzenia
zgrzebnej, pragmatycznej, uporczywej działalności partyjnej z myśleniem
symbolicznym, historycznym, wynika siła Kaczyńskiego, a jego autobiografia po
raz pierwszy tak wyraźnie to pokazuje.
Paradoksalnie to właśnie książka Kaczyńskiego obnaża braki dzisiejszej
opozycji, której liderzy nie mają tej podzielności uwagi. Przykładem Grzegorz
Schetyna, który, przy wszystkich swoich zaletach twardego partyjnego gracza,
pracowitego i cierpliwego działacza, mentalnie, w jakimś sensie, nie wydobył
się z Dolnego Śląska. Jest zapewne mistrzem partyjnych gier, ale widać, że ta
„regionalność” ogranicza go, krępuje, zawęża perspektywę. Tak jak Kaczyński w
przypadku PC i PiS, Schetyna zna zapewne wszystkich działaczy Platformy, wie
wszystko o lokalnych układach, ale może już nie ma energii, aby jednocześnie
tworzyć, nawet nie tyle formalny program, ile przekonujące, budzące prawdziwe emocje narracje.
Kaczyński wcześnie wyczuł, że nie liczą się eksperckie racje, że nadchodzi czas
rozchwiania nastrojów, poszukiwania przez wyborców wzruszenia i poruszenia, że
społeczeństwo, niby coraz bardziej branżowo wykształcone, tym bardziej chce
prostych wskazówek, symboli, jakiejś specyficznej metafizyki, która na co
dzień jest dla niego nieosiągalna.
Mózg, który nie
zasypia
Kiedy się czyta Kaczyńskiego, widać jeszcze bardziej, że na ubogiej
niwie jego politycznych rywali wyjątkiem był Donald Tusk. Tę symboliczną,
aksjologiczną wyrwę po liberalnej, nazwijmy to, stronie zasłaniał sobą samym
właśnie były szef Platformy. Dzięki umiejętnościom retorycznym, zdolności
wsłuchiwania się w prawdziwe, a nie deklaratywne potrzeby społeczne,
wyczuwaniu skrywanych emocji. Tusk był jednak przeciwnikiem politycznych wizji,
mówił (i powtarza do dziś - POLITYKA 29), że na wizje trzeba wzywać lekarza,
ale jednocześnie potrafił - paradoksalnie - z tego braku wizji tworzyć program
modernizacji, wzrostu, postępu, doganiania Zachodu. Umiał wydobyć się z
garnituru pragmatycznego, suchego liberała, pozbył się mentalności działacza
gdańskiego regionu. A kiedy go zabrakło, nadszedł głęboki kryzys.
Autobiografia Jarosława Kaczyńskiego pokazuje polityka zawsze osobnego,
narcystycznego, anachronicznego, pamiętliwego, po przejściach i traumach. Niewybieralnego,
ale umiejącego tworzyć wybieralne legendy składane z różnych okruchów polskiej
mitologii. Ta wyjątkowość lidera PiS staje się zresztą specyficznym alibi dla
jego przeciwników, którzy dowodzą, że to jakiś alien, że
nie da się rozumować jego kategoriami, powielać metod, języka, emocji. Ale w
ten sposób utożsamiają cele Kaczyńskiego z jego przebiegłą propagandową
strategią.
Nie dopuszczają też myśli, że ich zahamowania wobec metod prezesa
ułatwiają mu osiąganie celów. Tam gdzie inni się zatrzymują, Kaczyński robi bez
wahania kolejny krok (nazywa to wielokrotnie „wywoływaniem dynamiki
politycznej”; w którymś miejscu pisze: „Trzeba uruchomić spór, który pozwoli
nam wygrać wybory). Nie ma sentymentów, skrupułów, wydaje się, że umie
zapanować nad osobistymi sympatiami - antypatiami.
Jego książka pokazuje, że potrafił kogoś nie lubić i niszczyć, ale też
wycofywał się, powstrzymywał, czekał na inną okazję, jeśli tego wymagał jego
polityczny interes. Swoją mściwość, zapiekłość brał w karby, kiedy patrzył na
większy cel. (Pisze np. o „taktycznym posługiwaniu się koncepcją porozumienia,
by pod jej przykrywką robić wszystko”, co się politycznie opłacało). To także
lekcja dla opozycyjnych polityków.
Kaczyński miał dużo politycznego wyczucia i wyuczonych umiejętności, ale
też, w dużym stopniu, odnalazły go nowe czasy. Czasy wielkiego popytu na łatwe,
proste rozwiązania coraz bardziej skomplikowanych problemów współczesności.
Okazało się, że jego widzenie świata, które jeszcze 10 lat temu wydawało się
jak z innej epoki, nagle nabrało atrakcyjności i zastało opozycję w głębokim
niedoczasie. Politycy „antypisu” powinni dokładnie przestudiować książkę
Kaczyńskiego, aby zobaczyć, jak pozornie małe rzeczy, cierpliwość i
konsekwencja potrafią się przełożyć w końcu na sukces. Muszą uruchomić drugie
pół mózgu - te produkujące wizje, symbole i ostrą retorykę - które u
Kaczyńskiego nigdy nie zasypiało.
Prezes PiS, również w tytule książki, chce przekazać swój polityczny
autowizerunek. Otóż zawsze walczył z „monopartią” - najpierw komunistyczną,
potem tą nieformalną, budowaną przez Geremka, Michnika i postkomunistów. Teraz
wygrał. Wreszcie zapanował pluralizm i demokracja. Czyli pełnia władzy PiS i
Jarosława Kaczyńskiego. Ale jako praktyk zauważa na końcu jednego z
rozdziałów: „W praktyce nieczęsto udaje się osiągnąć wszystkie cele, a jeśli
nawet, to na krótko”.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz