Polska
powoli znika z UE. To skutek rządowych działań i zaniechań
Aleksandra i Jacek Pawliccy
Czy
mamy scenariusz na wypadek Brexitu? - pyta polski urzędnik w
Brukseli podczas spotkania z szefem MSZ Witoldem Waszczykowskim. W sali jest
kilkudziesięciu eurokratów zatrudnionych w unijnych instytucjach.
- Państwo zarabiacie tyle tysięcy euro, że nie pozwolicie, aby do tego
doszło. Rozpad Unii nie jest w waszym interesie - ironizuje Waszczykowski.
Spotkanie odbywa się miesiąc przed brytyjskim referendum. - Takiego
poziomu ignorancji i arogancji jeszcze tu nie widziałem. Wyszliśmy z tego
spotkania zażenowani i przekonani, że Polska sama odsyła się na ławkę
rezerwowych - mówi nasz rozmówca.
NIE BĘDZIE NIEMIEC ZAGLĄDAŁ NAM
DO PORTFELA
Spotkanie odbyło się 23 maja w przedstawicielstwie
polski przy UE w Brukseli.
Dokładnie w tym samym dniu, który Komisja
Europejska wyznaczyła jako ostateczny termin na podjęcie przez polski rząd
działań naprawczych dotyczących Trybunału Konstytucyjnego. Trzy dni po słynnym
wystąpieniu Beaty Szydło w Sejmie, gdy pani premier zarzuciła opozycji zamach
na suwerenność Polski i pytała, czy „decyzje dotyczące Polski mają zapadać tutaj,
w Warszawie, czy gdzie indziej?”. Ten sam ton pojawił się w wystąpieniu
Waszczykowskiego do Polaków z brukselskich instytucji: rząd PO sprzeniewierzył
polską suwerenność w poddańczej polityce wobec UE i dlatego priorytetem rządu
PiS jest zastąpienie uległości asertywnością.
- W Polsce mamy czasami błędne przekonanie, że jako chłopskie społeczeństwo
jesteśmy skazani na poddaństwo - mówił Waszczykowski. Przerwała mu jedna z
urzędniczek: - Przepraszam, aleja mam chłopskie pochodzenie i jestem z tego
dumna. To pochodzenie dało mi upór w dążeniu do celu.
Minister przez moment wydaje się zbity z tropu, ale po chwili kontynuuje
atak: - Unijne pieniądze, zwłaszcza środki pochodzące z polityki spójności,
uzależniły Polskę od Brukseli na pokolenia. Dobro kraju trzeba budować na rodzimym
kapitale.
Wśród zebranych w ambasadzie poruszenie. Ktoś pyta, czy Polska byłaby w
stanie zbudować bez unijnej pomocy szybką kolej. Budżet UE na lata 2014-2020
przewiduje 376 miliardów euro na politykę spójności, która obejmuje
infrastrukturę, ochronę środowiska, cyfryzację, projekty edukacyjne. Jedną
piątą tej kwoty, czyli 82,5 mld, zapisano dla Polski. - Gdy będziemy chcieli
wybudować kolej dużych prędkości, to możemy skorzystać z pomocy Chin. Chińskie
pieniądze są równie dobre co niemieckie i nie będzie Niemiec zaglądał nam do
portfela - odpowiada szef polskiej dyplomacji.
- To miał być chyba żart w stylu
Waszczykowskiego, ale nie wzbudził śmiechu - opowiada nasz rozmówca i
dodaje: - Wypowiadanie takich sądów, nawet w
żartach, to kompromitacja i dowód na kompletne niezrozumienie interesu
własnego kraju. Ten człowiek powinien nauczyć się trochę rozumieć świat, zanim
otworzy usta.
Witold Waszczykowski kończy spotkanie w znakomitym humorze: - No i co?
Nie taki ten pisior straszny, jak go malują? - pyta retorycznie.
- Przesłanie było jasne - mówi osoba, która uczestniczyła w tamtym
spotkaniu. - Polski rząd nie ma innego pomysłu na obecność Polski w UE, jak
tylko budowanie oblężonej twierdzy i pozycjonowanie Warszawy w kontrze do
Brukseli.
- Biuro prasowe MSZ na pytanie o brukselskie wystąpienie ministra
odpowiada „Newsweekowi”: „Nie komentujemy spekulacji medialnych”.
TUSK NA CELOWNIKU
Dwa dni przed referendum w Wielkiej Brytanii szef
Rady Europejskiej, Donald Tusk, rozmawia przez telefon z premier Beatą Szydło. Z
naszych informacji wynika, że rozmowa przebiega spokojnie, jest rzeczowa i
dotyczy tego, jak powinni zachować się przywódcy 27 krajów UE, gdyby doszło do Brexitu. Polska premier nie informuje Tuska o jakichkolwiek polskich inicjatywach w sprawach europejskich.
Nie zgłasza też żadnych zastrzeżeń co do jego roli prezydenta Europy.
Pięć dni później, gdy Brexit okazuje się faktem, w Brukseli
spotykają się tzw. Szerpowie, czyli europejscy doradcy premierów lub
prezydentów 27 krajów UE. Naradę prowadzi szef gabinetu Tuska - Piotr Serafin.
Polskę reprezentuje doradca premier Szydło - minister Konrad Szymański. Nie
przywozi z Warszawy żadnych nowych propozycji ani informacji, że polski rząd
przestaje popierać Tuska.
Dlatego równoczesne wystąpienie w kraju prezesa PiS budzi zdumienie. Kaczyński
domaga się rozliczeń za Brexit, który nazywa „wielką,
straszliwą klęską polityki unijnej”, w której „szczególnie ponurą rolę” odegrał
Tusk, bo „prowadził rokowania z Brytyjczykami i w gruncie rzeczy doprowadził do
tego, że niczego nie otrzymali”. Ponosi więc „bezpośrednią odpowiedzialność za
Brexit i powinien zniknąć z europejskiej polityki”.
Jak echo jego słowa powtarza minister Waszczykowski: „Trzeba dać nową
szansę nowej klasie eurokratów. Odsunąć szefów Komisji i Rady Europejskiej,
którzy realizowali oderwaną od społeczeństw wizję Europy. Czy ta klasa zarządzająca
ma prawo dalej funkcjonować i naprawiać Unię?”.
Jean-Claude Juncker, szef Komisji Europejskiej, pytany o dymisję, do której
wzywa go prezes PiS, nie chce sobie strzępić języka. Demonstracyjnie zatyka
uszy. Eurodeputowany Janusz Lewandowski (były polski komisarz) tłumaczy zaś
„Newsweekowi”: - W Brukseli wszyscy rozumieją, że to nie Tusk sprowokował
brytyjskie referendum i nie on oszukiwał ludzi.
Tusk ma dziś bardzo dobre notowania w unijnych stolicach. Jest w stałym
kontakcie ze wszystkimi przywódcami, bo swoje relacje budował zarówno podczas
żmudnych negocjacji w trakcie kryzysów nękających UE, jak i drobnymi gestami,
takimi jak wysyłanie SMS-ów z gratulacjami, gdy drużyna danego kraju wygrywa
mecz na Euro 2016.
Pogróżek PiS pod adresem Tuska nikt w Brukseli nie bierze na serio. Przyszłoroczna
decyzja w sprawie przedłużenia mu kadencji prezydenta Europy zależy wyłącznie
od tego, jak Unia poradzi sobie z Brexitem. Szarża Kaczyńskiego traktowana jest jak machanie
szabelką na użytek krajowej polityki. Podobnie jak ogłoszona z hukiem przez
prezesa PiS propozycja zmiany traktatu lizbońskiego, określającego zasady
funkcjonowania UE.
DWA OBLICZA PIS
Prezes PiS postuluje ograniczenie roli Komisji
Europejskiej i wzmocnienie uprawnień Rady UE. - Czy partia, która
zgodziła się na kompromis w sprawie traktatu z Lizbony, naprawdę chce debaty o
nowym traktacie ze wszystkimi tego konsekwencjami? - pyta urzędnik z Rady UE
i dodaje, że ten kompromis wypracowano przecież z ogromnymi trudnościami.
Proponowanie nowego traktatu to prosta droga do rozwalenia Unii, która
ma dziś zbyt wiele ważnych problemów: kryzys uchodźców, zadłużenie Grecji,
zastój gospodarczy, wysokie bezrobocie i Brexit. Nie ma
zresztą zgody politycznej na rozpoczynanie dyskusji o nowym traktacie w
najważniejszych krajach - w Niemczech i we
Francji. Angela Merkel
na specjalnym szczycie w minioną środę
powiedziała wyraźnie, że UE bez Wielkiej Brytanii nie potrzebuje nowego
traktatu. Żaden z przywódców nie zgłosił takiej propozycji, milczała w tej kwestii
także premier Beata Szydło. Tym samym stało się jasne, że pomysł reformowania
Unii to jedynie zasłona dymna Kaczyńskiego, nazywanego w Brukseli ironicznie „spiritual leader”. - To zabieg taktyczny mający przykryć fakt, że
wraz z Brexitem PiS traci najpoważniejszego i w zasadzie jedynego sojusznika poza Węgrami - mówi nasz
rozmówca.
Zresztą sławetny sojusz z Węgrami pozostaje raczej w sferze deklaracji
niż realnych decyzji. Węgierski komisarz Tibor Navracsics tylko
raz zabrał głos, gdy Polskę objęto specjalną procedurą za łamanie zasad
demokratycznych przy paraliżowaniu Trybunału Konstytucyjnego. I było to wyrażenie wątpliwości, a nie głos sprzeciwu. - Navracsics to bliski współpracownik premiera Viktora Orbana. Zachowałby się inaczej, gdyby Budapeszt naprawdę
chciał dać jasny sygnał poparcia dla Polski - mówi urzędnik Komisji Europejskiej
i dodaje: - Przedstawiciele polskiego rządu tylko u siebie odgrywają rolę
silnego gracza, który wali pięścią w unijny stół, ale nie ma to wiele wspólnego
z rzeczywistością. Tu, w Brukseli, coraz częściej można odnieść wrażenie, że
Polska albo w ogóle nie jest zainteresowana, albo boi się zabierać głos.
SPADEK DO TRZECIEJ LIGI
Do takiej oceny Polski skłania unijnych
przedstawicieli zachowanie rządu PiS nie tylko w sprawie Brexitu. „Polska abdykowała na wielu frontach” - słyszymy od
naszych rozmówców. Duże zdziwienie wywołało np. pojawienie się na spotkaniu w
Dyrekcji Generalnej Rynku Wewnętrznego, Przemysłu, Przedsiębiorczości i MSP
eksperta firmy doradczej zamiast ministra. Spotkanie odbyło się 26 stycznia i
dotyczyło przyszłości rynku samochodowego w UE w kontekście afery Volkswagena. Polskę reprezentował wynajęty przez rząd przedstawiciel
firmy PWC.
- Ekspert, owszem, jest w stanie zaprezentować fachowo przygotowane
przez siebie analizy, ale gdy przychodzi czas decyzji, Polska skazuje się na
milczenie, bo do decyzji potrzeba politycznego mandatu. To wywołało natychmiastowe
spekulacje, że polski rząd ma wyjątkowo krótką ławkę, skoro wysyła
przedstawicieli sektora prywatnego - mówi nasz rozmówca z Brukseli.
Ministrowie spotykają się za to chętnie z unijnymi przedstawicielami o
wiele niższej rangi, bo w ten sposób łatwo uzyskują deklarację poparcia dla
polskich rozwiązań. Tyle tylko że obietnice unijnych urzędników niższego
szczebla nie mają potem wpływu na decyzje podejmowane w gabinetach dyrektorów
generalnych czy komisarzy. W ten sposób Polska próbowała rozegrać istotną
kwestię płacy minimalnej i pracowników delegowanych. W pierwszej chodzi o
ujednolicenie minimalnych stawek wynagrodzenia, w drugiej - o zapewnienie
pracownikom wysyłanym do innego kraju UE prawa do takiego samego wynagrodzenia,
jakie ma pracownik lokalny. Oba rozwiązania uderzają w polskie firmy
konkurujące na europejskim rynku niskimi kosztami. W obu sprawach głos Polski
przestał się liczyć.
- Osiągnięciem poprzedniego rządu było włączenie Polski do tzw. wielkiej
szóstki, czyli grona największych państw UE. Teraz spadliśmy z pierwszej do
trzeciej ligi. Wypisaliśmy się z Europy na własne życzenie. Polska ma dziś w
Brukseli łatkę kraju, który interesuje się wyłącznie rozliczaniem Tuska,
Smoleńska i UE traktowanej jak pasożyt wszczepiony w zdrowy organizm naszego
kraju - mówi polski urzędnik zatrudniony w unijnej instytucji.
Utraciliśmy nawet pozycję lidera polityki wschodniej. Nie bierzemy
udziału w dyskusjach na temat Ukrainy. Nieformalnymi ambasadorami Kijowa w UE
są teraz Litwa, Łotwa i Estonia.
- Żeby odegrać jakąś rolę w UE, trzeba najpierw zbudować swój autorytet.
Trzeba być stale obecnym w rozmowach. Nagłe zrywy i pokazywanie: „Tu jesteśmy!”
są co najmniej dziwne - mówi Danuta Hubner, eurodeputowana i była komisarz
Polski w Brukseli. - Nie może być tak, że przez sześć dni powszednich płynie
się po prąd i nagle w niedzielę oznajmia, że jednak „my decydujemy z wami”. To
podważa wiarygodność kraju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz