sobota, 21 października 2017

Bliski Wschód,Era wielkiego kłamstwa,Tusk kolejną ofiarą smoleńską?,Temida w pendolino,Zapach Chrobrego i Pancerze i nibynóżki



Bliski Wschód

Ogromna jest przepaść między tym, jak bardzo ta władza jest - jak sama o sobie mówi - prospołecz­na, a tym, jak zupełnie pozbawiona jest empatii. Ogromna, ale i oczywista.
   Jak wskazuje logika, przed orwellowskim rokiem 1984, do którego się między Odrą a Wisłą zbliżamy, są lata wcześniej­sze. Obecnie jesteśmy w odpowiedniku roku 1973. Polska rośnie w siłę, ludzie żyją dostatniej, piłkarska reprezentacja wygrywa, jesteśmy coraz większą gospodarką, niemal potę­gą. Polska wstała z kolan, budzi respekt na Zachodzie i sym­patię na Wschodzie. Krótko mówiąc, jest lepiej, niż było, kto wie, chyba lepiej niż kiedykolwiek. Wszystko to może jest na kredyt, wszystkie zapasy może przejadamy, wszystko to musi w końcu, przepraszam, pierdyknąć, ale też, czy warto aż tak się przejmować, skoro nastąpi to dopiero za kilka lat.
   500+ i emerytury+, emerytury dla pracujących i niepra­cujących, wyższe pensje, płace, wszystko wyższe. I wreszcie nie pada wciąż, jak kiedyś, pytanie księgowego: „Czy na to wszystko nas stać?”. To pytanie bowiem utraciło swoją moc. Więcej, człowiek moralny takiego pytania nie zadaje. Nie wypada mu. I on to czuje.
   Socjalnych transferów nie należy lekceważyć. Szczególnie 500+ jest trafiony i jeszcze przez lata trudno będzie odpo­wiedzieć na pytanie, dlaczego na coś takiego nie wpadli po­przednicy. Zwykłym ludziom, o których mówi niezmiennie premier Szydło, na pewno żyje się dzięki temu lepiej. Trud­no jednak nie odnieść wrażenia, że władza uznaje, iż dla zwykłych ludzi zrobiła tak wiele, że zwykli ludzie mogliby się od niej odczepić i skupić się na klaskaniu. A nie, jak pa­zerni lekarze rezydenci, wyszarpywać pieniądze, które rząd w takim znoju zarabia.
   Tymczasem ludowi, a przynajmniej niektórym jego przed­stawicielom, wciąż jest mało. I wtedy władza bardzo się nie­cierpliwi. Z jej prospołecznego nastawienia nic nie zostaje, ani śladu empatii, zrozumienia, troski. Władza bowiem ko­cha zbiorowość, ogół, masę, ale grupy mniejsze albo jednost­ki kocha zdecydowanie mniej. Zwykłych Polaków uwielbia, ale zwykłych lekarzy rezydentów mniej; Polaków podróżu­jących kocha, jednak kierowcę seicento Sebastiana raczej nie; matki kocha, ale kobiety domagające się swych praw mniej; kocha sprawiedliwość, lecz nie sędziów; pochyla się nad ogółem potrzebujących, ale ofiar nawałnicy przez wie­le dni nie dostrzega. Kocha bowiem naród, zwykłych ludzi i ludzką masę, ale nie obywateli i jednostki. Szczególnie zaś nie kocha tych, którzy nie potrafią jej okazać wdzięczności.
   Władza PiS jest prospołeczna, ale przymiotnik jest tu luź­no związany z rzeczownikiem, od którego pochodzi. PiS jest bowiem prospołeczne, ale nie w imię społeczeństwa, lecz - narodu. Naród to ogół, zbiór, masa, społeczeństwo zaś, to wspólnota obywateli. Nasza władza naród uwielbia, ale już społeczeństwa wcale nie kocha, wspólnoty nie toleruje, za obywatelami nie przepada.
   To też zrozumiałe - naród to wspólnota krwi i ziemi, społeczeństwo zaś to wspólnota wartości, a tu jest nie­bezpieczeństwo, że wartości te obywatele określą sami. W społeczeństwie podmiotem jest obywatel, w państwie au­torytarnym jest nim władza, obywatele zaś sprowadzeni są do roli poddanych, petentów lub klientów owego państwa. W tym wariancie nie ma miejsca na chrześcijański perso­nalizm. Zastępuje go państwowy paternalizm. Kościół jest w tym państwie bardzo ważny, ale niejako partner wbudo­waniu wspólnoty, lecz jako partner w transakcji - pieniądze i przywileje za poparcie i błogosławieństwo.
   Położenie nacisku na naród, czyli w efekcie redefini­cja wspólnoty, oznacza fundamentalną zmianę relacji mię­dzy państwem a obywatelem. Zmianę oznaczającą odwrót od modelu zachodniego i kurs na Wschód, czyli łukaszenkizację i putinizację Polski. W Rosji też naprzeciw wszech­mocnego państwa stoją bezsilne jednostki. Społeczeństwo obywatelskie też jest tam wrogiem. Naród też jest coraz bardziej dumny, też jest podejrzliwy wobec Zachodu, broni się przed moralną zgnilizną, mobilizuje się, by walczyć z ze­wnętrznym i wewnętrznym wrogiem, nie lubi wszelkich ob­cych i wspiera władzę, bo wie, że za wspieranie władzy jest nagroda, a za sprzeciwianie się jej - kara.
   Ani Rosja Putina, ani idąca w jej kierunku Polska Kaczyń­skiego nie są oczywiście państwami socjalistycznymi, jakie pamiętają starsi Rosjanie i starsi Polacy. Władza toleru­je wolny rynek, ma też zupełnie inną legitymację. Do tego jest błogosławiona - w Rosji przez prawosławną Cerkiew, a w Polsce przez katolicki Kościół. Ale model relacji mię­dzy władzą a ludem, państwem a obywatelem, w obu krajach jest, niestety, coraz bardziej podobny. Najlepiej opisał go słynny poeta: „Jednostka. Co komu po niej? Jednostki gło­sik cieńszy od pisku”. I będzie coraz cieńszy. Chyba że jed­nostka, zamiast piszczeć, zdecyduje się jednak ryknąć.
Tomasz Lis

Era wielkiego kłamstwa

Pisanie o polityce to trochę takie zajęcie jak relacja z bójki w podłej knajpie. Gwar, brzęk kufli, szamotanina i nagle ktoś komuś strze­la z liścia, możliwe nawet, że kobiecie, i się zaczyna: zero reguł, można dostać krzesłem, nożem, spaść ze schodów i wylądować twarzą w pisuarze. Ani grama dyshonoru. Wstajemy, otrzepujemy klapy marynarki, wygładzamy spódnice i wio, do jutra, czyli do następ­nego razu. Przyznam, że miewam fazy, kiedy pisanie o polityce wydaje mi się nie tylko stratą czasu, ale i za­jęciem urągającym rozumowi. Ale potem coś się dzieje, lont zaczyna biec w moją stronę, czuję, że coś zaraz wy­buchnie i wtedy sam rzucam się w wir tej bójki. Teraz zaszła właśnie taka okoliczność.
   Tytuł tego felietonu ukradłem, przynajmniej w poło­wie. „Age of Aquarius” - „Era Wodnika” - to jedna z mo­ich ukochanych pieśni z musicalu „Hair”, opowiadająca o niezdefiniowanej chwili, która miała uczynić świat szczęśliwym, pełnym obfitości i wzajemnego zrozu­mienia. Mieliśmy po 16-18 lat i odrzucaliśmy kłamstwo, wojny, wszelką przemoc, nie uznawaliśmy jakichkol­wiek ograniczeń wolności. „Era Wodnika” była ewange­lią mojego pokolenia, zwłaszcza naszego hipisowskiego środowiska, które usiłowało jakoś przetrwać komunę. Niektórzy - jak Terlecki, Kuchciński czy Sellin - dali radę i dziś brylują po ciemnej stronie mocy jako poli­tycy PiS, najpodlejszej partii politycznej, jaka się mogła Polsce przytrafić. Stali się częścią systemu zakłamania, niszczenia ludzi, rozrywania więzi społecznych i demo­lowania wszelkiej moralności. Jak można było doko­nać takiej zdrady ideałów - dla mnie to niepojęte, choć oczywiście życie uczy, iż to nic zaskakującego. Czło­wiek jest przebiegłym zwierzakiem i wolta o 180 stopni jest jego ulubionym manewrem. Szukając więc odpo­wiedniego porównania dla pieśni „Age of Aquarius”, wymyślałem hipotetyczne tytuły pieśni tych, którzy właśnie dokonują w Polsce demolki - wyszło mi „Era wielkiego kłamstwa”.
   Już nie na drabince, ale na podeściku, bo wiek robi swoje i z drabinki można spaść, Starszy Pan ogłosił kil­ka dni temu, że być może prawda nie istnieje. Ta praw­da, do której dążył od lat, do której się zbliżał i zbliżał, której istnieniem usprawiedliwiał najohydniejsze dzia­łania wobec współrodaków, degradując ich społecznie, niszcząc zawodowo, wyzywając od złodziei, komuni­stów, ludzi gorszego sortu i kanalii, co mu zamordowali brata. Nieistniejąca prawda o zamachu, zdradzie, wybu­chach i zmowie, agentach i esbekach w każdym domu, stała się ewangelią ludu pisowskiego - jej rychłe nadej­ście Starszy Pan sączył do głów swych wyznawców ni­czym pastor Jim Jones, który członkom swojej sekty wpajał konieczność wypicia śmiertelnej trucizny (wy­pili). Ci tutaj spotykali się co miesiąc na orwellowskich seansach nienawiści, rytuałach sto razy bardziej okrop­nych niż jakiekolwiek plenum KC PZPR. Ślina do oplu­wania ciekła jak Niagara. Ludzi protestujących z różami w dłoni Starszy Pan polecił stawiać przed sądem - właś­nie stają, ich relacje czytam niemal codziennie. Niszcze­nie trwa, niektórzy sędziowie nie pozwalają ludziom się bronić, acz są też tacy, co próbują zachować twarz i wy­dają orzeczenia o niezaistnieniu przestępstwa.
   W kwietniu dowiemy się, że „prawdy ustalić się nie da”. To już zapowiedział Starszy Pan. Jeśli sądzicie, że powie: „Przepraszamy, robiliśmy was w konia, kła­maliśmy, bo było to potrzebne do zdobycia władzy, do wygrania wyborów, ta Polska w ruinie, i ci komuni­ści i złodzieje, przecież wszyscy wiemy, że w ruinie nie była, i że to nie byli komuniści i złodzieje, ale zrozumcie, to było konieczne, to dało nam zwycięstwo wyborcze”
to żyjecie w świecie złudzeń. „Małego przemówienia Chruszczowa” tu nie będzie. Nie będzie zdania: „Za­częło się w Smoleńsku, gdzie jestem współwinnym tra­gedii”. Będzie: „Prawdy nie da się ustalić, bo Tusk ją zamulił tak, że dotrzeć do niej nie sposób. Kiedyś pew­nie wypłynie, ale na razie jej nie ma” i już. Załatwione. Idziemy dalej, ludu pisowski.
   Po odrzuceniu „prawdy smoleńskiej” i przyznaniu, że nie ma żadnych dowodów na jej istnienie, pozostanie pytanie, jakim sposobem lud pisowski nadal będzie ist­niał i czym się będzie karmił. I tylko jedna odpowiedź mi się ciśnie na usta: zemsta. Za co? Za własny los i własne nieudane życie. „Kiedy już ich zniszczymy, wglebimy do ostatniego i zhańbimy cały ich dorobek - wtedy poczu­jemy się lepszymi, bo znajdziemy się na ich miejscu”.
Zbigniew Hołdys

Tusk kolejną ofiarą smoleńską?

Ostatnia miesięcznica smoleńska wy­padła mizernie. Przynajmniej pod względem frekwencji „miesięczników”, bo policja, jak zwykle, dopisała. Rytuałowi po raz kolejny stało się zadość. Ale prezes Kaczyński widzi, że entuzjazm smoleński w elektoracie wygasł, impreza kosztuje coraz więcej, a pomysł obciążenia Obywateli RP jej kosztami może nie wypalić. Pora więc koń­czyć. Dobrą okazją ma być 96., czyli czerwco­wa miesięcznica. Tyle miesięcznic - ile ofiar. Wtedy mają - jak teraz zapowiedział prezes - zostać „zrealizowane cele tych marszów”.
Te cele to: pomniki ofiar i Lecha Kaczyńskiego oraz „prawda” „Prawda, której dzisiaj jeszcze nie znamy, ja jej nie znam. Albo stwierdze­nie: dzisiaj w tych okolicznościach, które mamy, tej prawdy do końca ustalić się nie da” - oświadczył prezes.
   Spuścił więc z tonu, bo sukcesem ma być już nie „prawda”, tylko uznanie, że nie da się jej ustalić. A wiadomo - i prezes nie mu­siał nawet tego dodawać - że winnym nie- ustalenia prawdy jest Antoni Macierewicz.

Następnego dnia: MON wydał komunikat, że ma nowe dowody na winę w tej spra­wie Donalda Tuska. I właśnie przekazał je pro­kuraturze. Nie są to wprawdzie dowody na to, że Tusk wysadził prezydencki samolot, ale na tzw. zdradę dyplomatyczną (art. 129 kk, kara do 10 lat więzienia), której skutkiem było przekazanie śledztwa Rosjanom, co ostatecz­nie uniemożliwiło dojście do prawdy.
   Chodzi o to, że rząd Tuska zawarł ze stro­ną rosyjską umowę, że sprawa katastrofy będzie badana na podstawie załącznika nr 13 do konwencji chicagowskiej, a nie umowy polsko-rosyjskiej „o zasadach wza­jemnego ruchu lotniczego wojskowych statków powietrznych”. Według konwencji katastrofę bada kraj, na terenie którego się wydarzyła, jeśli był to samolot „pań­stwowy”. Według polsko-rosyjskiej umowy, jeśli samolot był „wojskowy” - badają ją wspólnie prokuratury kraju katastrofy i kraju pochodzenia samolotu. Samolot, którym prezydent Lech Kaczyński i reszta polskiej delegacji lecieli do Smoleńska, nie był „woj­skowy”. Ale ten konkretny jego lot miał kryp­tonim świadczący, że był to „lot wojskowy”. Prawnicy do dziś spierają się o charakter i lotu, i samolotu. Prokuratura dwukrotnie: w 2010 i 2011 r. umorzyła postępowanie w tej sprawie, nie dopatrując się znamion przestępstwa. Bo żeby przestępstwo za­istniało, premier Donald Tusk musiałby świadomie działać bezprawnie i na szkodę interesu Polski. Tymczasem nie jest pewne ani to, że jego działanie było bezprawne, ani to, że było ono celowe: dla wyrządzenia Pol­sce szkody. Wątpliwości sąd ma obowiązek interpretować na korzyść oskarżonego.

Skoro nie można udowodnić zamachu, to trzeba znaleźć winnego tego, że nie można go udowodnić. Może nim być Antoni Macierewicz - za nieudolność, lub Donald Tusk - za„zdradę dyplomatyczną”. Co wy­bierze prezes Kaczyński? Postawienie Tuska w stan oskarżenia ma zaletę szczególnie cenną przed wyborami: może go odstraszyć od wizyt w Polsce, gdy grozić mu one będą postawieniem zarzutów, a nawet aresztowa­niem. Nie chroni go immunitet przewodni­czącego Rady Europejskiej, bo ten immunitet nie obejmuje zarzutów niezwiązanych z peł­nieniem funkcji. Szczególnie gdy dotyczą zdarzeń sprzed objęcia unijnego urzędu.

Postawienie zarzutów i zatrzymanie jest w gestii prokuratury Zbigniewa Ziobry, więc nie będzie z tym problemów. Areszt - to już sprawa sądu. Ale Zbigniew Ziobro właśnie wymienia prezesów sądów i prze­wodniczących wydziałów, więc jest praw­dopodobne, że wniosek o areszt trafi do od­powiedniego sędziego. Gdyby zaś udało się skomponować odpowiedni skład sądzący - może się nawet skończyć skazaniem. To zaś oznacza dożywotnie odebranie mu biernego prawa wyborczego (kandydowanie do parla­mentu czy władz lokalnych, w wyborach pre­zydenckich). I prawa do sprawowania wielu funkcji publicznych. Dlatego obok zmiany ordynacji wyborczej i przejęcia kontroli nad prywatnymi, zwłaszcza lokalnymi mediami, to właśnie przejęcie sądów da PiS możliwość eliminowania politycznej konkurencji: będzie wtedy nie tylko stawiał „pod podejrzeniem” ale i skazywał. A gdy przejmie Sąd Najwyższy
ostatecznie.
Ewa Siedlecka

Temida w pendolino

Dlaczego cztery lata czeka­nia na satysfakcję w są­dzie to jest potworna, oburzająca, skandaliczna przewlekłość, i z tego po­wodu trzeba demolować wymiar sprawiedliwości, a pięć lat oczekiwania na staw biodrowy to nie jest nic nadzwy­czajnego, i z tej przyczyny nikt nie wywraca służby zdrowia do góry nogami? Dlaczego wieloletnie terminy w sądach budzą takie oburzenie Zjednoczonej Prawicy i jej mediów, a w służbie zdrowia nie pojawił się dotychczas żaden Ka­czyński, Duda czy Ziobro? Prezydent, prezes, premier nie zabierają codziennie głosu na temat ciężkiej choroby ochrony zdrowia (chyba że zmuszą ich do tego rezydenci), nato­miast rwą się do końskiej kuracji wymiaru sprawiedliwości.
   Nie wiecie? To proste. Polityk nie korzysta z publicz­nej służby zdrowia, leczy się w szpitalu MSW albo MON (w PRL w Lecznicy Ministerstwa Zdrowia), natomiast niecierpliwi się w sądzie, bo musi czekać, prywatnych sądów jeszcze nie ma, aczkolwiek ku temu zmierzamy... Dlaczego politykowi spieszy się w sądzie? Proste: jemu się spieszy, żeby przegrać sprawę. W genialnym, przedwojen­nym skeczu Konrada Toma (niezapomniane wykonanie pary Dziewoński-Michnikowski w kabarecie „Dudek”), Beniek telefonuje do Kuby: „Jest interes do zrobienia. - A ile można stracić?” - pyta przytomnie Kuba. W dzisiejszej Polsce nie ma już Kuby Goldberga ani Benia Rapaporta, więc dzwoni Antoni: „Mam sprawę w sądzie. - A ile można przegrać?” - pyta go Zbyszek.
   Oburzenie partii i rządu na przewlekłość spraw w sądach bierze się stąd, że oni nie mogą się doczekać, aż przeproszą ludzi, których obrazili, aż zwrócą im honor, a z siebie zmyją wstyd. Żeby zrozumieć, o co chodzi w oficjalnej nagonce na sędziów, nie trzeba czytać pierwszych stron gazet ani oglądać transmisji z parlamentu. Wystarczą nekrologi. Dla­czego akurat nekrologi? Dlatego, że dzisiaj, jeżeli zostajesz znieważony i oddajesz sprawę do sądu, prędzej doczekasz się własnego nekrologu niż przeprosin.
   Niektórzy mają jednak szczęście. Są nawet tacy, którzy doczekali satysfakcji w sądzie, ponieważ - jak donoszą media - przybywa ludzi, którzy ukończyli sto lat życia. Jest to szczególnie rozpowszechnione w Japonii. Dlatego jeże­li chamstwo nas rozsadza i już musimy kogoś znieważyć, to najlepiej zrobić to w Polsce, gdzie klimat jest sprzyjający, ale czekać na wyrok w Japonii. Dlatego budujemy drugą Ja­ponię. Ja na przykład jestem taki stary, że w Polsce mogę ob - razić już kogo chcę - księdza, rabina, mułłę, a nawet sędzie­go dublera - ale w Japonii niekoniecznie, bo tam mógłbym dożyć sprawiedliwości. Polak lub Polka, jeżeli zamierzają obrazić Polkę lub Polaka, to powinni żyć co najmniej 12 lat dłużej, niż przeciętnie żyją Polki i Polacy.
   Oto dowody.
   „PRZEPRASZAM pana Piotra Niemczyka za niezgodne z prawdą stwierdzenie zawarte w wywiadzie opubliko­wanym w dzienniku »Rzeczpospolita« w dniu 4 grudnia 2007 roku, że Piotr Niemczyk walnie przyczynił się do afe­ralnego oddania TP SA przez rząd Jerzego Buzka, gdyż stwierdzenie to nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Antoni Macierewicz”.
   Przeprosiny te ukazały się z - ba­gatela! - 10-letnim opóźnieniem. 10 lat musiał Piotr Niemczyk czekać na przeprosiny Macierewicza. Nic dziwnego, że PiS ma sędziów za leni i obiboków. Całą dekadę potrzebował wymiar sprawiedli­wości, aby wycisnąć z ministra jedno zdanie. Działając tak ospale, minister obrony nie zdąży wyjść z koszar, kiedy wróg przeleci nas jak Harvey Weinstein w Hollywood. Je­żeli weźmiemy pod uwagę wszystkie stwierdzenia polity­ka niemające nic wspólnego z rzeczywistością, na przy­kład te o ocalałych z katastrofy smoleńskiej lub o bombie i o wybuchu, to nawet niejeden Japończyk nie doczekałby przeprosin, prędzej popełniłby harakiri.
   Nie ma na świecie sprawiedliwości. Mimo że Macie­rewicz, jako człowiek honoru, rwał się do przeprosin, „Rzeczpospolita” - zamiast go chwalić i stawiać za wzór, tak jak to czyni prezes PiS - jeszcze go szarpie, utrzymując, jakoby „dwa lata uchylał się od cywilnego procesu i zasła­niał się immunitetem poselskim. Gdy proces w końcu się rozpoczął - szkaluje dalej „Rz” - prosił o jego odroczenie z powodu choroby lub ważnych spraw publicznych. Ma­cierewicz nie przedstawił żadnego dowodu na związek Niemczyka z prywatyzacją TP SA. Jednak mimo to nie chciał dobrowolnie go przeprosić”.
   Macierewicz nie chciał przeprosić? Nie do wiary! Zwy­czajny telewidz, zwłaszcza telewizji publicznej, który ogląda, jak minister wychwala żołnierskie cnoty, honor i odwagę, nie może zapewne uwierzyć, że minister obrony usiłuje na wszelkie sposoby uciec od odpowiedzialności. „Prasa kłamie” - myśli zapewne telewidz i przed ogrodze­niem na Krakowskim, na tle krzyża, skanduje „An-to-ni! An-to-ni!”, jak gdyby to on był bohaterem katastrofy.

Dalsze studia nad wymiarem sprawiedliwości prowa­dzą do wniosku, że 10 lat na przeproszenie to pendoli­no. Jeszcze dłużej Tomasz Sakiewicz usiłował przepychać przez nasze ospałe sądownictwo swoje przeprosiny pod adresem Adama Michnika. W tych dniach (4 października 2017 r.) „Gazeta Polska” opublikowała „OŚWIADCZENIE. W artykule pt.: »Gry i zabawy Ubekistanu« (»Gazeta Polska« z dnia 17 sierpnia 2005 roku) stwierdziliśmy, że Adam Michnik - redaktor naczelny »Gazety Wyborczej« uspra­wiedliwiał korupcję w Polsce, jeżeli korzystali na niej ko­muniści. Przyznajemy, że wypowiedź ta nie była praw­dziwa i bezpodstawnie podważała wiarygodność i dobre imię pana Adama Michnika. W związku z tym przeprasza­my pana Adama Michnika - redaktora naczelnego »Gazety Wyborczej« za opublikowanie na łamach »Gazety Polskiej« zniesławiającej wypowiedzi, godzącej w jego dobre imię i wiarygodność w odbiorze opinii publicznej, a także narażając go na utratę zaufania niezbędnego do sprawo­wania pełnionych funkcji. Tomasz Sakiewicz, redaktor naczelny »Gazety Polskiej«”.
   12 lat człowiek chodzi opluty. Teraz lepiej rozumiemy, dlaczego „Gazeta Polska” z taką determinacją walczy z przewlekłością spraw, o gruntowną naprawę sądow­nictwa, w służbie uczciwych Polek i Polaków.
Daniel Passent

Zapach Chrobrego

Norweg, Francuz, a nawet Niemiec rozebrani do gołe­go i położeni na stole ope­racyjnym są nie do odróż­nienia. Co innego Polak, ten prawdziwy oczywiście, żadna tam zdradziecka morda. Delikatny refleks grunwaldzkiej wiktorii ma na czole, zaś wokół daje się wyczuć smużkę zapachu Bo­lesława Chrobrego. I właśnie dlatego wystarcza mu 4,7 proc. PKB na ochronę zdrowia, z szansą na podwyżkę (jak oszu­kuje rząd) w 2025 r. Niemiec już dziś musi mieć 9,5. Wiado­mo, że piszę o tym, bo w Polsce trwa dramatyczny protest młodych lekarzy. Chodzi im przede wszystkim o wyjście z trwającego od lat bezwładu w służbie zdrowia. Wyjechać za granicę i dobrze zarabiać mogą w każdej chwili. Są ludź­mi wolnymi - dobrze wykształconymi, znającymi języki. Europa, i nie tylko, czeka na nich z otwartymi ramionami.
   Nasi milusińscy - Beata Szydło, Mariusz Błaszczak czy sam Jarosław Kaczyński - wyjechać nie mogą, bo nikt nigdzie na nich nie czeka. Nie mają wyjścia i co gorsza dobrze o tym wiedzą. Jeśli chcą przetrwać, to ich jedy­ną szansą jest izolować Polskę. Kolczastymi różańcami na granicach lub wysyłaniem inkwizycyjnych apeli do Ko­mitetu Praw Człowieka ONZ. Jak ostatnio - o przychylne potraktowanie prośby naszego rządu, by można było przy­wrócić karę śmierci i całkowicie zakazać aborcji, a w razie nieposłuszeństwa wsadzać za nią kobiety do więzienia. Oczywiście lekarzy też.
   Zaskoczenie polskiego rządu protestem młodej inteligencji me­dycznej jest chyba autentyczne. Bo przecież wszystko tak dobrze szło. Trybunału Konstytucyjnego nie ma, sądy już na widelcu - tylko konsumować, a Antoni Macierewicz znów odkrył „mo­ment eksplozji”. Do tego sondażowe słupki poszły w górę, no i udało się zbudować parkan wokół prześlicznej Cen­trali Rybnej PiS na Ciemnogrodzkiej w Warszawie. Aż tu nagle taka błaha sprawa, że do lekarza specjalisty trzeba się zapisywać pięć lat naprzód, a rezydenci muszą pracować 400 godzin w miesiącu, narobiła tyle szumu. Zaczął pre­zes: To może być coś, co nie ma nic wspólnego ze służbą zdrowia. Minister Radziwiłł protest nazwał politycznym teatrem dla opozycji, Joachim Brudziński postraszył zaś głodujących, że za ich plecami ukrywają się Krystyna Jan­da i Dorota Stalińska, które w „nienawistnej delirce” chcą wystrugać pałki na rząd PiS.

Byłoby nietaktem pominąć przedstawicielkę partii rzą­dzącej Józefinę Hrynkiewicz. Gdy posłanka PO Lidia Gądek z sejmowej mównicy przestrzegała, że młodzi lekarze w końcu wyjadą z Polski, pani Józefa nie wytrzy­mała. Niech jadą! - krzyknęła. Potem usprawiedliwiała się ogromnym rozgoryczeniem, jakie ją ogarnęło. Protest głodowy przystoi tylko w walce o niepodległość, a rezy­dentom chodzi o pieniądze - przekonywała. Posłanka Hrynkiewicz w Sejmie siedzi obok Krystyny Pawłowicz. Jakiś czas temu pożaliła się w „Super Expressie”, że przez dwie godziny nie mogła się dostać do lekarza, choć miała atak alergii i powikłania wywołane „silnym uczuleniem na warunki w sali plenarnej Sejmu”. Przypuszczam, że wy­starczyłoby się przesiąść. W obecnej kadencji Sejmu ramię w ramię z Solidarnością Piotra Dudy pani Józefina podjęła walkę o zamknięcie sklepów we wszystkie niedziele. Przy­pomniała, że to „niemiecki okupant uznał, że każdy dzień jest dobry do wyzysku”, a jednak naciski i represje oku­panta oraz komunistów były mniej dotkliwe niż „pazer­ność kapitalistów w III RP”. Posłanka najwyraźniej należy do wcale niemałej grupy cenionych przez PiS weteranów walki o socjalistyczną sprawiedliwość społeczną.
   Pacjentka leżąca nad Wisłą jest naprawdę chora.
Stanisław Tym

Pancerze i nibynóżki

Francuski smakosz i gastronom Anthelme Brillat-Savarin napisał sławną „Fizjologię smaku". Obserwując ostatnie wydarzenia polityczne, dochodzę do wniosku, że warto na nie spojrzeć okiem fizjologa.

Wzmożenie ruchów robaczkowych obserwujemy w obozie władzy, który z wysiłkiem trawi niejaką różnicę zdań między sobą a swoją częścią, czyli prezydentem Andrzejem Dudą. W związku z powyższym doszło do przyspieszonych skurczów na odcinku jelito­wym pod nazwą Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry, który zwołał na­wet swój kongres zaszczycony obecnością prezesa Jarosława Kaczyń­skiego. Prezesowskie pochwały skierowane do ministra Ziobry wielu odczytało jako prztyczek pod adresem prezydenta, moim jednak zda­niem było to pośrednie zwrócenie uwagi na nieprawidłowości w funk­cjonowaniu innego odcinka - partii Jarosława Gowina, który nie tylko nie cieszył się z popartych przez siebie w głosowaniu zmian w systemie wymiaru sprawiedliwości, ale też przygotował ustawę uderzającą w in­teresy słabych prowincjonalnych uczelni wyższych, czyli w zakorzenie­nie PiS w miastach powiatowych. Minister Gowin ostrzeżenie zrozu­miał i zaczął zabiegać o prezesowską łaskę pojawienia się na kongresie swojej partii. Niewykluczone, że łaska ta pod pewnymi warunkami zostanie mu udzielona, bo wszystkie odcinki jelit muszą funkcjonować prawidłowo, żeby proces trawienny przebiegał bez zakłóceń.

O ile obóz władzy jest zagrożony wzmożoną perystaltyką, więc pan prezes wyraźnie pacyfikuje sytuację, ordynując dietę ubogą w błonnik i duże dawki węgla drzewnego, o tyle w największej partii opozycyjnej, Platformie Obywatelskiej, ruchy robaczkowe ustały i w re­zultacie grozi jej ciężkie zaparcie połączone z bólem głowy. Potrzebny jest zatem czopek i taką kurację proponuje posłanka Joanna Mucha, która ogłosiła swój program dla całej opozycji. Widać, że pani poseł jest pilną czytelniczką tygodnika POLITYKA, który co drugi numer w pro­gramowych artykułach proponuje opozycji porzucenie neoliberalnego kanonu i połączenie miękkiego populizmu społecznego z poszano­waniem wartości i praktyk liberalno-demokratycznych. Pani poseł przeczytała i też proponuje: „bezpieczeństwo socjalne bez łamania kręgosłupów, bez inwigilacji, bez wycinania drzew, bez patriotycznych strzelnic i Misiewiczów”
   Problem polega na tym, że każda poważna koncepcja polityczna musi mieć charakter polemiczny, a tego - z jednym wyjątkiem - w przesłaniu pani poseł brakuje. Czyż bowiem czyjkolwiek sprzeciw mogą wzbudzić stwierdzenia: „każdy z nas jest jedyny i niepowtarzal­ny” czy „nikogo nie można zostawiać z tyłu”? Ostry wymiar polemiczny, ale skierowany wyłącznie do wewnątrz PO, mają natomiast twierdze­nia, że nowy program powinni stworzyć 40-latkowie.
   Ta idea po opozycji pałęta się gdzieś od roku: niech roczniki lat 70. połączą siły i pogonią stetryczałych 50-latków, od których dzieli ich ok. 10 lat różnicy (Grzegorz Schetyna - rocznik 1963). To już końska kuracja, która chce zwalczać problem konstypacji poprzez wywołanie rewolucji w kiszkach. Nic dziwnego, że przewodniczący klubu PO Neu­mann (49 lat) odpowiedział posłance Musze (42 lata), że PO jej czopka nie potrzebuje, bo ma już własny czopek w postaci swojego programu, który od roku wisi na jej stronie internetowej.
   Powyższy opis i analiza zostały dokonane z punktu widzenia fizjo­loga politycznego zajmującego się czynnościami życiowymi organi­zmów politycznych. Jednakże badacz wszechstronny powinien umieć zmienić perspektywę w celu wzmożenia płodności poznawczej. Opis czynności życiowych warto uzupełnić opisem i analizą struktury i funk­cji. Niech zatem fizjolog zejdzie ze sceny, a wstąpi na nią organicystycznie zorientowany morfolog polityczny. Dla zbudowania teoretycznego modelu posiadającego wartość eksplanacyjną konieczne będą, jak to przy budowie modeli, pewne uproszczenia. Sięgniemy zatem, by rzeczy nadmiernie nie komplikować, do królestwa jednokomórkow­ców, a bardziej konkretnie - pierwotniaków.

Obóz władzy można opisywać i analizować jako otwornicę, pierwot­niaka otoczonego siatkowatym pancerzykiem. Najważniejszym organellum otwornicy jest oczywiście jądro komórkowe, którego funkcją jest przechowywanie i powielanie informacji genetycznej oraz kontro­lowanie czynności komórki poprzez regulowanie ekspresji genów. Nie ulega wątpliwości, że w obozie władzy jądrem jest pan prezes Jarosław Kaczyński, który przechowuje informację genetyczną, zapewniając mu trwanie w czasie i tożsamość, oraz kontroluje czynności otwornicy. Jądro komórki (pana prezesa) otacza cytozol, płynny składnik cytoplazmy, czyli PiS, którego funkcją jest ochrona jądra i wytworzenie w pro­cesie sterowanym przez to jądro zbudowanego z węglanu wapnia pancerzyka, by cytoplazma się nie rozpłynęła. Ten pancerzyk ma małe otworki (apreturę), przez które otwornica wypuszcza nibynóżki, czyli czasowe organelle - ruchliwe wypustki cytoplazmatyczne pełniące funkcje lokomocyjną i pokarmową. Solidarną Polskę Zbigniewa Ziobry i Polskę Razem Jarosława Gowina można uznać za funkcjonalne poli­tycznie nibynóżki obsługujące PiS i jego jądro. Chcemy, by jednoko­mórkowiec przesunął się trochę do przodu - uruchamiamy nibynóżkę Ziobro; do tyłu - uruchamiamy nibynóżkę Gowina.
   Nibynóżka Ziobro pobiera dla otwornicy składniki pokarmowe, że­rując na poczuciu ludowej sprawiedliwości, nibynóżka Gowin ma kon­sumować poparcie tych wielkomiejskich prawicowych inteligentów, dla których pisowski cytozol jest zbyt kartoflany, a nibynóżka Ziobro zbyt jakobińska.

Natomiast modelem Platformy Obywatelskiej był inny pier­wotniak - ameba, czyli pełzak: jednokomórkowy organizm o zmiennym kształcie ciała, poruszający się ruchem pełzakowatym. Obecny stan tego organizmu charakteryzuje to, że w 2014 r. jądro komórkowe ameby regulujące jej czynności przetransferowało się do Brukseli, pełzak przestał pełzać i przemienił się grudkę cytoplazmy. Głos posłanki Muchy można odebrać jako apel zewnętrzny do cytoplazmy: mam 40 lat i informację genetyczną dla ciebie, zain­staluj mnie jako jądro. Cytoplazma nie zareagowała entuzjastycznie.
   Oczywiście obóz władzy może się zaplątać w swoje nibynóżki, ale jak dotąd się rusza. Grudka cytoplazmy tylko dygocze.
Ludwik Dorn

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz