Powidoki PRL wróciły
w wojnie na teczki, toczonej przez otoczenie prezydenta Dudy z ministrem
Macierewiczem. Szkoda, że fundamentalny kiedyś spór o stosunek do przeszłości
doczekał się tak marnego aneksu.
Jak długo PRL może siedzieć w człowieku? To
zależy od tego, czy delikwent się nawrócił na „dobrą zmianę”. Przed laty
prawicowi ideolodzy nie bez racji wskazywali, że Szaweł mógł stać się Pawłem
dopiero w wyniku aktu wyznania win i głębokiej skruchy. Teraz wystarczy
wypełnienie deklaracji członkowskiej PiS i ślepa lojalność wobec Kaczyńskiego.
A kto nadal tkwi po drugiej stronie politycznej barykady, tego przedawnienie z
zasady nie obejmuje.
W ostatnich
tygodniach ów obraz nieco się jednak zmienił. Bo teraz nawet „swój” komuch nie
zawsze może czuć się bezpiecznie. Może się przecież okazać, że ma
niewłaściwego patrona. W takim razie należy zakładać, że zapomniana teczuszka
z pożółkłymi kwitami rychło opuści bezpieczną przestrzeń archiwum. Najbardziej
narażeni są rzecz jasna ci, których patron ma na pieńku z Antonim
Macierewiczem. W obecnych realiach znaczy to tyle, że powinni się pilnować
podwładni prezydenta Dudy.
„W odróżnieniu od moich adwersarzy, nigdy nie
używałem teczek do walki politycznej rozumianej jako personalna walka o władzę”
- przekonywał Macierewicz Piotra Semkę w książce „Recydywa?”. Nie przywiązujmy
się jednak zanadto do tych słów.
Wojna na kwity
Najlepszymi fachowcami od
znajdowania kwitów dysponuje „Gazeta Polska”. To ona zaczęła kampanię atakiem
na emerytowanego generała Czesława Juźwika z Biura Bezpieczeństwa Narodowego,
którego zresztą prezydent Duda jedynie przejął w spadku po poprzedniku.
Czytelnik „Gapola” miał jednak prawo wpaść w radosny dygot przy lekturze
artykułu „Dyrektor z BBN służył ludziom Moskwy”.
Życiorys delikwenta bowiem jak spod resortowej igły. Ojciec
i brat służyli w bezpiece, on sam jako młody żołnierz
aplikował do Wojskowej Służby Wewnętrznej. Wykonywał mroczne zadania, o których nic nie wiadomo. I awansował, kolekcjonując laurki
za właściwą postawę ideowo-polityczną. Życiorys człowieka w zasadzie kończy się
w 1989 r.; był wtedy nieco po trzydziestce. Kolejne trzy dekady służby widać
niewiele już mogły wnieść, więc redakcja uznała, że nie ma sensu się nad nimi
rozwodzić.
Tym sposobem Juźwik został skutecznie odstrzelony. Pałac
nie miał argumentów, aby go bronić. Zbagatelizowano znaczenie generała i
tłumaczono, że prezydent nie ma instrumentów do weryfikowania przeszłości
podwładnych w mundurach. I że to MON powinno poinformować, co siedzi w
papierach. Macierewicz odparł na to, że ministerstwo już dawno sygnalizowało o
problemach kadrowych w BBN, ale szef Biura Paweł Soloch z nieznanych - i w
domyśle: nieprzypadkowych - względów nie chciał słuchać.
Chwilę później „Gazeta Polska” wyprowadziła następny cios.
Bohaterami materiału „Kolejni komuniści u Pawła Solocha” byli tym razem płk
Mirosław Wiklik (u schyłku PRL oficer polityczny), Waldemar Kozicki (należał do
partii i jeszcze w 1989 r. wnioskował o studia wojskowe w ZSRR) i Maciej Czulicki
(w PZPR pochwalono go za „duże umiejętności agitatorskie”).
Soloch zbeształ pismo za produkcję „telenoweli według scenariuszy
nasuwających skojarzenia z wojną hybrydową w rosyjskim stylu”. Szef BBN przy
okazji odwinął się, że generałowie z „tego typu powiązaniami” pojawiają się
także w innych miejscach, choćby w MON.
Chodziło o gen. Bogusława Samola, którego Macierewicz powołał
na stanowisko konsultanta Strategicznego Przeglądu Obronnego. BBN już
wcześniej informowało, że to trefna postać, skoro kończyła akademię wojsk
pancernych w Moskwie. Po ataku „Gazety Polskiej” na BBN nastąpił jednak
ostrzejszy kontratak, w wyniku którego wysypało się kilka szkieletów z
Macierewiczowskiej szafy. Onet poinformował, że dowódca Wielonarodowej Dywizji
Północ-Wschód w Elblągu gen. Krzysztof Motacki był w 1989 r. na kursie
rozpoznania wojskowego w Moskwie, organizowanym ponoć przez GRU. Resort niezbyt
szczęśliwie bronił się potem, tłumacząc, że przed nominacją poddano Motackiego
badaniu wariografem. Później „Fakt” dołożył swoje trzy grosze, podając, że
Macierewicz toleruje w licznych ataszatach wojskowych (w Atenach, Budapeszcie,
Tbilisi, Ammanie, Erywaniu, Belgradzie) oficerów z przeszłością w
WSI.
Akurat ministrowi obrony i dawnemu likwidatorowi WSI taka
niefrasobliwość nie powinna się przydarzyć. Tłumaczył przecież nie tak dawno
redaktorowi Semce: „Często mówi się, że trzeba tolerować jakiegoś
funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa czy WSI, będącego wysokim dygnitarzem
służb specjalnych już w niepodległej Polsce, bo on ma dobre kontakty z
Amerykanami. (...) W związku z tym twierdzi się, że należy go akceptować,
mianować szefem takiej to a takiej służby itp. Nie zgadzam się z tym, bo to
samousprawiedliwianie własnej bezradności.”.
Peerelowskie złogi
Faktycznie waga tych zarzutów jest
mocno zróżnicowana. Studia na moskiewskich akademiach wojskowych nie są
kompromitujące. Kierowano tam najzdolniejszych. Szkoły, w której mogliby się
profesjonalnie rozwinąć, u nas nie było. I nadal nie ma, tyle że teraz wysyła
się ich do Waszyngtonu. Inaczej wyglądają sprawy, gdy chodzi o kursy GRU - tam
już trafiały osoby najwyższego zaufania.
Prawicowemu odbiorcy, świetnie wytrenowanemu w przyswajaniu
insynuacji z Moskwą w tle, oczywiście nie robi to specjalnej różnicy. Nie
obiektywne racje są tu istotne, lecz utrwalane latami wewnętrzne kody i
subiektywne kryteria. Zupełnie inaczej to wyglądało w pierwszych latach
transformacji. Jarosław Kaczyński twierdził w rozmowie z Teresą Torańską, że
polskiemu społeczeństwu „trzeba coś dać, bo ma poczucie ogromnego dyskomfortu
ekonomicznego i moralnego”. Odpowiedzią na pierwszą bolączkę miała być - wedle
ówczesnych planów Kaczyńskiego - powszechna prywatyzacja na wzór czeskiej kuponovki. I
co z dzisiejszej perspektywy może się okazać zaskakujące, tę sprawę traktował
priorytetowo. W roli remedium na dyskomfort moralny widział z kolei lustrację i
dekomunizację. Do których stosunek miał zdecydowanie instrumentalny.
Inaczej niż Jan Olszewski, który stawiał patetyczne pytanie:
„Czyja będzie Polska?” (w domyśle: oby nie agentów), Kaczyński wcale nie
ukrywał, że nie jest wielkim admiratorem otwierania teczek. Podobnie zresztą
było z dekomunizacją. Wpisanie tego hasła do deklaracji programowej PC
zaproponować na zjeździe miał pewien lokalny działacz z Rzeszowa, a prezes -
jak potem tłumaczył - „nie mógł powiedzieć »nie«, bo miałby cały kongres
przeciw sobie”.
Za pierwszych rządów PiS (2005-07) diagnoza z początku lat
90. została rozwinięta i opancerzona, aby uwiarygodnić rysujący się nowy
podział. Wojna z Platformą i elitami III RP wymagała połączenia obu wątków -
ekonomicznego i moralnego. Liberałowie odpowiedzialni za ekonomiczną
pauperyzację społeczeństwa zostali teraz zrównani i utożsamieni z moralnie
wciąż nierozliczonymi postkomunistami. Najpełniej wyraziła ten zabieg słynna
mowa o tym, że oni stoją tam, gdzie stało ZOMO. Po katastrofie smoleńskiej
doszedł jeszcze zarzut rzekomej współpracy z Rosją. Ulubionym sportem „GP” było
drążenie powiązań „Komoruskiego” z WSI.
Dziś jednak to nie Moskwa, ale Bruksela i Berlin są
negatywnymi punktami odniesienia. Opozycję nieustannie oskarża się o „donoszenie
na Polskę” w zachodnich stolicach. Podważając reguły liberalnej demokracji,
PiS, chcąc nie chcąc, przyswaja za to elementy putinowskiej „suwerennej
demokracji”. Przy okazji rządzący rehabilitują niektóre instytucjonalne
rozwiązania z PRL, zwłaszcza w szkolnictwie. Co mocno komplikuje moralną ocenę
tamtych czasów.
Stare postulaty oczyszczania państwa z „peerelowskich złogów”
dziś co najwyżej służą więc jako uzasadnienie czystek kadrowych - w dyplomacji, aparacie skarbowym, służbach specjalnych, wojsku.
Nieprzypadkowo Jarosław Gowin próbuje uwiarygadniać swoją reformę szkolnictwa
wyższego atrakcyjną dla twardego PiS propozycją lustracji kadr akademickich.
Wątpliwe jednak, czy to wystarczy.
Odbywa się co prawda symboliczna dekomunizacja pomników i
patronów ulic. Ale już skrajnie niesprawiedliwa ustawa radykalnie tnąca
emerytalne uposażenia osób, które otarły się o pracę w dawnym MSW - jak można
mniemać - uchwalona została głównie po to, aby szachować opozycję. Od tej pory
„Wiadomości” TVP niemal każdy protest społeczny przeciwko rządom PiS kojarzą
bowiem z rzekomą obroną esbeków. To już tylko grubo szyta propaganda. Ale czy
działa? I na kogo?
Trudno to jednoznacznie określić, gdyż ośrodki sondażowe
rzadko pytają o PRL, najwyraźniej uznając temat za zamknięty. W badaniu CBOS
z 2009 r. (jak do tej pory ostatnim w tej kategorii) 44 proc. Polaków oceniło
Polskę Ludową pozytywnie, a 43 proc. - negatywnie. Ponad trzy czwarte uznało,
że czas zakończyć rozliczenia.
Swoje uczynił zapewne czas i wejście w dorosłość pokolenia,
dla którego PRL to archeologia. Lecz trudno byłoby też przecenić wpływ
lustracji realnej, która osiągnęła apogeum w połowie pierwszej dekady XXI w.
Umieszczona w internecie lista Wildsteina (będąca po prostu imiennym wypisem
katalogów IPN) z początku generowała ogromny ruch. Polacy z wypiekami na twarzy
wyszukiwali członków rodzin, sąsiadów i znajomych, osobistości życia
publicznego, samych siebie.
Poparcie dla wielkiej lustracji powróciło wtedy do wysokich
poziomów z połowy lat 90. Prawicowe media natychmiast zaczęły regularnie
serwować teczkowe rewelacje. Oczekiwania publiczności były zresztą spore. Od
niepamiętnych czasów prawica wbijała przecież Polakom do głowy, że struktury
III RP przeżarte są peerelowską agenturą. Kilka karier faktycznie się wtedy
załamało, lecz w zmasowanej kanonadzie zdecydowanie przeważały ślepaki. Już w
2007 r. ponad 70 proc. Polaków pytanych przez CBOS stwierdziło, że lustracja
jest tematem zastępczym, interesującym głównie polityków.
Za rządów Platformy najwyraźniej kiepsko było z agentami,
zabrano się więc do tropienia rodzinnych koneksji. „Resortowe dzieci” o mediach
III RP - autorstwa stale biwakującego w czytelni IPN tercetu autorów „GP” -
okazały się nawet wydawniczym bestsellerem, wykraczającym swym zasięgiem poza
ówczesne prawicowe getto. Dla większości czytelników była to jednak jednorazowa
przygoda z tzw. drugim obiegiem. Bo choć zawzięcie na prawicy ubierano
książkowe denuncjacje w socjologiczny kostium, „Resortowe dzieci” były przede
wszystkim pozbawioną dramaturgii wyliczanką nazwisk, pseudonimów, sygnatur,
przyczynkarskich cytatów i zawiłych opisów piętrowych relacji rodzinno-środowiskowych.
Nic dziwnego, że kolejne tomy serii o funkcjonariuszach służb i politykach
cieszyły się już wzięciem jedynie wtajemniczonego kręgu „prawdziwych
patriotów”.
O stosunku ogółu Polaków do teczkowych rewelacji wiele powiedziała
reakcja na ujawnienie teczki TW Bolka, przyniesionej do IPN przez wdowę po
generale Kiszczaku. Choć dokumenty wyglądały na autentyki, ich wiarygodność nie
została powszechnie uznana. Z sondażu CBOS wynikało, że nawet jeśli Polacy
gotowi są przyjąć, iż pierwszy prezydent współpracował z bezpieką, większość
uznała, że to nie wpływa aż tak na ocenę tej postaci. Jednoznacznie zresztą
pozytywną zdaniem dwóch trzecich pytanych. Nawet ponad połowie elektoratu PiS
Bolek nie przeszkadzał.
Już tylko haki
Po wzniosłej moralistyce
dominującej niegdyś w debacie o rozliczeniach wiele nie zostało. Więc i
obyczaje znacząco się rozluźniły. W czasach PC Kaczyński nie pozwoliłby sobie
na utrzymywanie takiej postaci jak prokurator ze stanu wojennego Stanisław Piotrowicz.
W tamtych czasach, gdy wyszło na jaw, że delegatem na partyjny kongres jest
dawny sekretarz komitetu wojewódzkiego PZPR, tuż po zjeździe działacza
usunięto.
Teraz przybyło hipokryzji. Andrzej Przyłębski, polski
ambasador w Berlinie (i mąż prezes Trybunału Konstytucyjnego) jako student
podpisał zobowiązanie do współpracy z SB jako TW Wolfgang.
Gdy sprawa wyszła na jaw, prezes
Kaczyński dowodził, że „jakiś moment załamania nie może decydować o losach
człowieka, który dzisiaj kompetentnie i odważnie służy Polsce”. Co akurat jest
prawdą, tyle że na analogiczną wyrozumiałość ze strony PiS oponenci tej
formacji do tej pory nie mogli liczyć (np. Michał Boni, który pod wpływem
szantażu podpisał zobowiązanie do współpracy, lecz nikomu nie zaszkodził).
Ostatecznie IPN orzekł, że Przyłębski nie współpracował.
Kilka lat temu tygodnik „Do Rzeczy” widowiskowo zlustrował prof. Witolda Kieżuna, którego konkurencyjne „wSieci” lansowały
na prawicowego Bartoszewskiego. Obrońcy sędziwego profesora, niegdyś uczestnika
powstania warszawskiego, bez zażenowania powtarzali dawne argumenty
przeciwników lustracji. Że ludzkie losy są złożone i bohaterstwo nieraz idzie w
parze z upadkiem. Któż jest w stanie moralnie to rozstrzygnąć?
Odpowiadała im Katarzyna Gójska-Hejke, wiceszefowa „Gazety
Polskiej”: „Nie ma »naszych« i »ich« agentów. Jeśli chcemy państwa uczciwego,
w którym jawność życia publicznego jest jedną z najistotniejszych
wartości, to publikujmy prawdę o wszystkich, a nie tylko o tych, których nie
cenimy i z którymi polemizujemy. Jeśli zaczniemy oszczędzać »swoich«,
odkłamywanie najnowszej historii III RP stanie się niewiarygodne. I będzie
demolować życie publiczne, zamiast je wzmacniać”.
Dzisiaj pewnie autorka tych słów nie miałaby obiekcji, aby
raz jeszcze użyć ich w uzasadnieniu kampanii przeciwko BBN. Tylko czy
generałowie od Dudy w obecnym kontekście są bardziej „nasi” czy „ichni”? Bez
rozstrzygnięcia tej kwestii żadne moralne wytrychy nie pomogą.
Dziwnym trafem „czyszczenie” zawsze szło w parze z politycznym
interesem czyszczących. W 1992 r. lista Macierewicza wymierzona była w
prezydenta Wałęsę. Przy okazji główny autor listy
- lustrując Wiesława Chrzanowskiego - mógł mieć widoki na zdobycie przywództwa
w ZChN. Niewyjaśniona pozostaje też sprawa Leszka Moczulskiego, którego
wpisanie na listę konfidentów - jak opowiadali potem współpracownicy szefa KPN
- Macierewicz miał uzależniać od wejścia tej partii do koalicji. Potem sam
Kaczyński uruchomił autorską krucjatę przeciw Bolkowi. Chodziło głównie o to,
aby przelicytować prawicowych rywali Olszewskiego i Macierewicza. „W
kategoriach wagi politycznej, to do czasu rozpoczęcia operacji
antywałęsowskiej przez Kaczyńskiego problem agentury Wałęsy nie istniał” -
wspominał ówczesny druh prezesa Ludwik Dorn.
Granica między moralnie uwzniośloną lustracją a grą hakami
zawsze była już potem zatarta. W czasach AWS jej szef Marian Krzaklewski
wykorzystał lustracyjne argumenty (nigdy niepotwierdzone) do rozprawy ze swym
zastępcą Januszem Tomaszewskim. Prawicowi radykałowie rozpuszczali też kłamliwe
plotki o teczce premiera Buzka. Nawet za rządów SLD grano za kulisami teczką
Marka Belki (jak się okazało - pustawą).
Rekord hucpy pobił jednak za pierwszych rządów PiS poseł Arkadiusz
Mularczyk, który dzięki uprzejmości IPN w kilka godzin wydobył i upublicznił
teczki kilku sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Chodziło o to, aby zdążyć
przed rozprawą TK w sprawie ustawy lustracyjnej (jak się okazało pełnej
rozwiązań sprzecznych z konstytucją). A w teczkach oczywiście niczego ważnego
nie było.
Dzisiejszy pojedynek w obozie władzy na haki wychodzi z tej
samej logiki. Topniejąca publika nawet już nie wymaga moralnych parawanów dla
wzajemnego wykańczania się. Wielki przed laty spór na naszych oczach dogorywa w
paroksyzmach, służąc czasami już tylko jako argument w znacznie gorętszych
współczesnych konfliktach. Cień PRL coraz bardziej się rozprasza.
Rafał Kalukin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz