Pogarda jako klej
Być może najkoszmarniejszym snem prezesa Kaczyńskiego
byłby ten, w którym podział na dwie Polski przestaje istnieć, a ludzie nie
skaczą już sobie do oczu. Dokładnie w tym momencie runąłby bowiem fundament
władzy PiS.
Różnice i podziały
między Polakami oczywiście były, są i będą, czasem znaczące, niekiedy ogromne.
Nawet dekadę temu, w czasie poprzednich rządów PiS, nie wykraczały jednak poza
jakąś akceptowalną normę. Jeśli dzisiaj są o tyle głębsze, a do tego podlane
sosem wrogości, to dlatego, że były metodycznie i z premedytacją podsycane.
Władza autorytarna
potrzebuje przemocy i łamania prawa, potrzebuje jednak także absolutnie
oddanych zwolenników. Tych może pozyskać wyłącznie, przekonując część narodu,
że druga część to totalni wrogowie, którzy chcą zguby i pognębienia części
pierwszej. Tylko wtedy popierający władzę stają się jej zakładnikami. Swoim
wyborcom władza mówi mniej więcej tak: oni, ci inni, wami gardzą, oni chcą,
żeby było tak, jak było, czyli żeby im było dobrze, a wam źle, tylko my was
obronimy przed powrotem tego, co było, i przed nimi, ale ponieważ zagrożenie
jest ogromne, musicie zaufać nam całkowicie i popierać nas absolutnie.
Aby ustanowić taką
relację z częścią elektoratu, władza musi wmówić swoim zwolennikom, że są przez
jej przeciwników pogardzani. PiS robi to bez przerwy, czasem osiągając
szczyty absurdu i groteski. Kilka tygodni temu Joachim Brudziński umieścił na
Twitterze zdjęcie talerza z kaszanką, ziemniakami i ogórkiem, a w podpisie
stwierdził, niby puszczając oko, że będzie to dobry materiał na jego sylwetkę
w „Newsweeku”, sylwetkę „troglodyty, który lubi kaszankę”. Kaszanka stała się
tu bronią polityczną. Brudziński nie twierdził, że ją lubi. Stwierdzał coś o
niebo ważniejszego - on ją lubi, a taki obcy Polakom „Newsweek” na pewno za tę
kaszankę nim gardzi, czyli gardzi normalnymi Polakami.
Mógłbym umówić się
z panem Brudzińskim na kaszankę, którą, tak jak ziemniaki z ogórkami, lubię, by
wytłumaczyć mu, że opowiada bzdury. Mógłbym, ale to strata czasu. On to
przecież wie. Absolutnie świadomie buduje karykaturalny obraz wroga, by scalić
swoich. Trzeba im bowiem wbić do głów, że są pogardzani, by gardzącymi sami
pogardzali i ich nienawidzili, stając się po drodze użytecznym narzędziem w rękach
władzy.
Tę metodę nasza
tzw. prawica stosuje notorycznie. Każda wątpliwość co do programu 500+ jest
interpretowana jako oznaka pogardy dla zwykłych Polaków. Podobnie z głosami
wyrażającymi pewien dystans wobec disco polo, walk MMA czy patriotycznych
T-shirtów. Przy okazji używane są klisze propagandowe z lat 40. (złe
postsanacyjne elity) i 60. (źli kosmopolici i literaci, w szczególności Żydzi).
W wersji całkowicie karykaturalnej Żydów w PiS-owskiej propagandzie mogą
zastąpić nawet młodzi lekarze, a w wątkach gastronomicznych banany spożywane
przez dzieci komunistycznych działaczy pochodzenia żydowskiego są zastępowane
albo ośmiorniczkami (to poprzedni sezon polityczny), albo - jak obecnie -
kawiorem. Właśnie, my lubimy kaszankę, oni jedzą kawior, bo kaszanką i nami
gardzą. W razie potrzeby można nawet wmawiać ludziom, że ci wszyscy kodomici,
byłe elity i pseudosalon to wolą nawet ciapatych i potencjalnych terrorystów
niż was, bo oni po prostu nie lubią Polski i Polaków. Prymitywizm tej kampanii
i tych argumentów jest straszny, ale w społeczeństwie wciąż post-PRL-owsko
pokiereszowanym i niepewnym siebie, niestety, często jest ona skuteczna.
Obrona ludu przed
złą elitą to w reżimach autorytarnych (PRL Gomułki, Turcja Erdogana, Polska
Kaczyńskiego) forma poszukiwania dodatkowej legitymacji - albo będącej
ekwiwalentem nieistniejącej legitymacji demokratycznej, albo będącej parawanem
dla działań, które w demokratycznym mandacie się nie mieszczą.
Jak walczyć ze
skutkami tej paskudnej kampanii? Jedynym skutecznym sposobem jest codzienna
solidarność miłych słów, gestów i czynów. Uśmiech, gest, pozorny drobiazg,
bardziej niż bombastyczne deklaracje dobrej woli pokazują, że nikt tu nikim nie
gardzi, że w gruncie rzeczy jesteśmy tacy sami, a różnice między nami są
naturalne i nie tylko nie muszą niszczyć naszej wspólnoty, ale mogą ją
wzbogacać. Pan Kaczyński i jego ludzie umarliby ze strachu, gdyby widzieli, że
po prostu ze sobą rozmawiamy i się do siebie uśmiechamy. Dlatego między innymi
tyle w PiS wrogości wobec Owsiaka, który „niebezpiecznie” łączy ludzi, co
niszczy dzieło dzielenia i szczucia.
Jeśli zwolennicy
PiS nie będą nienawidzić tych, którzy PiS nie lubią, ta władza musi przegrać.
Solidarność zwykłych gestów i słów ma oczywisty sens zawsze. Ta i każda następna
władza przeminą, a my tak czy owak będziemy mieszkać pod jednym dachem.
Lepiej, byśmy mieszkali pod nim zgodnie. A choćby w miarę zgodnie.
Tomasz Lis
Transparent
Chłopak rozwinął transparent, na którym
było napisane „Wolność równość demokracja”. Jego kumpel rozwinął drugi z napisem „Sejm jest nasz”. Wszystko to w trakcie wycieczki
szkolnej, na dziedzińcu gmachu przy Wiejskiej, na oczach kumpli z klasy i pani
nauczycielki. Zdążyli się uśmiechnąć, ktoś im pstryknął fotkę - i koniec bajki.
Jak na filmie wypłynęły znikąd cienie straży marszałkowskiej, chłopcy zostali
schwytani, wyprowadzeni, transparenty im odebrano, otoczyła ich niczym bandziorów
tuż po napadzie grupa policjantów. Na fotce widać, jak szesnastolatek jest
spisywany kolejno przez czterech panów w mundurach, a otacza go siedmiu. Jakby
bali się, że im ucieknie i obrabuje bank. Tak weszli w dorosłość w wolnej
Polsce 16-letni licealista Maciek Wrabec i jego kumpel Bartek Jędryszek.
Tę i wiele
podobnych relacji znajdziecie na facebookowym profilu dziewczyny o nazwisku
Ewka Błaszczyk. Ewka się wścieka, gdy przypisuje się jej zasługi waleczności i
zawsze podkreśla, że to nie tylko ona, więc wyjaśniam: działa w dość licznym i
bojowym środowisku Obywateli RP. Sama ma talent reporterski, pisze często i
emocjonalnie, jest jak dobra agencja prasowa ruchu oporu. Są tam zdarzenia z
pierwszej ręki, własne refleksje, rozterki, są linki do tekstów innych, są fotografie.
Często staje przed sądem jako oskarżona, czasem jako świadek, zjawia się w roli
osoby dodającej otuchy innym oskarżonym. Dziś była oskarżona o „zakłócanie miru
domowego Sejmu” i o to, że „jest elementem o złych prognozach
kryminalistycznych” - to słowa pani prokurator. Za każdym razem mam poczucie,
że staje tam za nas. Teraz jest 10 i 10 minut rano w piątek. Sędzia ogłasza
wyrok: NIEWINNI. Przyznaję, że serce mi wali.
Nigdy nie myślałem,
że będę dokonywał takich porównań. Pewnego dnia roku 1974 siedziałem w mieszkaniu
zupełnie innej Ewki, ona odrabiała lekcje, ja brzdąkałem na gitarze utwór
„Fabryka keksów”. W kącie cicho brzęczało radio. Fala pojawiała się, znikała,
często przykrywało ją burczenie zagłuszarek. Wolna Europa nadawała komunikat o
deportacji Aleksandra Sołżenicyna. W Polsce trwała demokracja socjalistyczna,
bardzo podobna do tej dzisiejszej PiS-owskiej, ludzi łapano i skazywano pod
byle pretekstem, zmieniano nam konstytucję, ale to z Rosji Sowieckiej wiało
prawdziwą syberyjską grozą. Działały obozy pracy, na które ludzie byli
skazywani często bezpowrotnie.
Łagodniejsze było
zesłanie do miasta zamkniętego - to spotkało Andrieja Sacharowa, twórcę bomby
wodorowej, a później wielkiego bojownika o prawa człowieka. Prowadził w swoim
moskiewskim mieszkaniu biuro obrony praw człowieka, pisał listy protestacyjne,
apele, domagał się dla innych wolności i praw obywatelskich. Był sławny i
niebezpieczny, dostał pokojowego Nobla, więc pewnego dnia wsadzony do gazika
wylądował w zamkniętym mieście Gorki, odcięty od jakichkolwiek kontaktów ze
światem, bez telefonu, radia i korespondencji. Do Gorki nikt bez zgody władz
nie miał prawa wjechać, nikt też nie mógł stamtąd wyjechać. Nikt więc nie
wiedział, czy Sacharow żyje, choruje, czy coś robi. Uwolnił go Gorbaczow w 1986
roku.
Pisarz Sołżenicyn
przekroczył jednak wszelkie granice: opisał zbrodnie komunistów w kilku
księgach, dostał Nobla literackiego - i tego Breżniew nie zdzierżył. Zapukano
do drzwi jego mieszkania, dwóch panów i kazało mu się ubrać, pojechali do
prokuratury, tam otrzymał dokument głoszący, że właśnie został pozbawiony
obywatelstwa (a więc pan Błaszczak ma jeszcze wszystko przed sobą), dano mu
paszport w jedną stronę, dalej samochód, lotnisko i won, do Frankfurtu, stamtąd
dalej do Szwajcarii. Jak stał. Bez dokumentów, obywatelstwa, wiz, żadnych
zapisków, notatek, maszyny do pisania - nic. Samotny człowiek w płaszczu na
obcej ziemi.
Wtedy z Ewką
płakaliśmy. Relacje radiowe były zbyt przejmujące, a bezsilność wobec
autorytarnego systemu dławiła gardło. Obudziła się w nas empatia i łzy
pociekły same. Potem tę Ewkę wzywano na SB za zadawanie się ze mną, kudłatym
kontestatorem, i za nasze wspólne chodzenie do ambasady USA na seanse filmowe.
Straszono ją zrujnowaniem przyszłości. Bez skutku.
Największy dramat
Maćka i Bartka polega na tym, że koledzy z klasy wystąpili przeciwko nim, zaś
wściekła nauczycielka zagroziła wyrzuceniem ze szkoły. To największy sukces
Kaczyńskiego: przewidział, że społeczeństwo pęknie, podda się i stanie się jego
wspólnikiem.
Zbigniew Hołdys
Explore Poland
Mój kolega o lewicowych poglądach polecił
mi funkcję „explore” na Facebooku, dzięki której można zobaczyć, co akurat
cieszy się popularnością w świątyni Szatana. Wyskakują nam posty z przeróżnych
światów, o których nawet nie mieliśmy pojęcia, że istnieją. Dla kolegi
odkryciem był kosmos prawicowego bunia, o którym teoretycznie wiedział, że
istnieje, ale co innego wiedzieć, a co innego widzieć. Bo nie jest takim
prawdziwym kontaktem dla lewicowca comiesięczny akt potępienia wśród jego
znajomych dla profesor Pawłowicz czy Cejrowskiego. To tylko rytuał. W drugą
stronę działa tak samo - potępienie, beka, szydera, trochę albo dużo szczucia i
„chwatit”. Próba zrozumienia nie jest konieczna, a nawet bywa naganna.
„Explore” przyda mi się w rozmaitych
zajęciach, ale akurat politycznego objawienia nie przeżyję. Bowiem czasami
natrętnie śledzę, co się pisze i mówi w prawicowych mediach i internetach.
Nawet teraz, siedząc w baaardzo mocno lewicowo-anarchistycznym warszawskim
Lokal Vegan Bistro (pycha!), przeglądałem pod stołem, żeby nikt z klientów ani
obsługi nie zobaczył - „Do Rzeczy”. Nie wykpiłbym się, że czytam tekst
Ziemkiewicza „PiS i jego świrowisko”, za który autor jak nic zarobi po prawej
stronie łatkę w lepszym razie symetrysty, w gorszym - sprzedawczyka.
Budzę czasem troskę
mych znajomych, że przedawkowanie „Sieci Prawdy”, „Gazety Polskiej” czy „Warszawskiej”
nie może pozostać bez wpływu na mą psychikę. Tak, to czynność wysokiego ryzyka,
pewnych tekstów nie da się od-zobaczyć, osłupienie, co wypisują ludzie, których
dawniej ceniłem, bywa bolesne, ale cóż - świat jest, jaki jest, a ja bym chciał
wiedzieć, jak wygląda. Mało rzeczy mnie śmieszy bardziej (ale tak na ponuro),
niż kiedy słyszę od kogoś, że „wszyscy mówią...”. Jacy wszyscy? Znaczy wszyscy
twoi znajomi z Facebooka i z twego kręgu znajomych - to są ci „wszyscy”. Wielu
sensownych, porządnych ludzi nadal, dwa lata po dojściu PiS do władzy, uważa,
że to jakiś wypadek przy pracy, aberracja, zły sen, który się skończy i
będzie, jak było. Bo przecież wszyscy normalni ludzie.
Jedni uważają, że
na drugich głosuje bezmózgi plebs, który dał się kupić za pięć stów. Drudzy
uważają, że pierwsi wychodzą protestować na ulice, bo płaci im demoniczny
Soros. Jedni i drudzy czują się szczęśliwi w swych bańkach. Dlatego elity
jednych i drugich tak bardzo wkurzają symetryści. Tu akurat ponad podziałami
ręce podają sobie „Sieci Prawdy” i „Polityka”, krzycząc zgodnie, że ludzie,
którzy próbują iść w ślady Tewje Mleczarza - czyli starają się dostrzec, co
jest z drugiej strony, a więc osławieni symetryści - to pożyteczni idioci,
szkodnicy i co tam wena publicystyczna na klawiaturę przyniesie. Argumenty,
emocje bardzo podobne, tylko nazwiska podejrzanych inne. Dla anty-PiS to np.
Karolina Wigura, Szczepan Twardoch czy Grzegorz Sroczyński, dla pro-PiS -
Łukasz Warzecha czy ostatnio wspomniany Ziemkiewicz, bo już taki Rafał Matyja,
skądinąd twórca idei IV RP, to czysty zdrajca.
Nieprzypadkowo
wymieniam więcej nazwisk symetrystów po stronie dzisiejszej opozycji (Wigura
może się obruszyć, że nie jest w żadnej opozycji, ale - sorry - Karolina, dla
władzy jesteś), bo po prostu na tym podwórku więcej jest ludzi niezależnie
myślących i nieprzyzwyczajonych do marszowego kroku. Skądinąd tego argumentu
używają krytycy symetrystów po nie-PiS-owskiej stronie: „Obóz władzy to karna
dywizja, a każdy symetrysta to dla nich o jednego przeciwnika mniej”.
Ale - sorry boys -
jakie macie mądre rady, kiedy nagle okazuje się, że PiS jest w stanie zrobić
coś z gangsterską reprywatyzacją, z którą podobno nic nie można było zrobić,
bo. i tu następowały dziesiątki mądrych wyjaśnień?
To, że uważam, iż
PiS jest nieszczęściem dla Polski (zarówno u władzy, jak i w opozycji demoluje
podstawy liberalnej demokracji), nie sprawi, że zamknę oczy na sprawę
reprywatyzacji w Warszawie. Na choroby polskiego wymiaru sprawiedliwości - to,
że PiS grypę traktuje jak syfilis, nie przekona mnie, że grypa to lekkie
przeziębienie. Na bezmyślność i lenistwo koncepcji „ciepłej wody w kranie”. Na
to, że PiS ma demokratyczny mandat do sprawowania władzy. Na proludzkie (nie
wiem, jakiego lepszego przymiotnika użyć) wartości projektu 500+. Zdając sobie
jednocześnie sprawę z opłakanego często skutku tegoż dla drobnych pracodawców.
Że nie ma w tym konsekwencji i spójności? Że to takie symetrystyczne? Może i
tak. Od prostych grepsów jesteście wy.
Marcin Meller
Klauzula sumienia
Bardzo często w
różnych rozmowach poruszamy sprawę młodego pokolenia i stosunku ludzi urodzonych
w wolnej Polsce do otaczającej nas rzeczywistości. Dziwiliśmy sic małej
aktywności „młodych” przy obronie Trybunału Konstytucyjnego. Inaczej zupełnie
wyglądała ta aktywność przy obronie wolnych sądów. I oto okazało się, że
organizatorami obecnego strajku w obronie służby zdrowia i godnego życia
młodych lekarzy są właśnie młodzi ludzie. Nic palą opon, nic używają mowy
nienawiści, nic mówią o rządzących „zdradzieckie mordy" - narażając swoje
życic i zdrowie, występują w interesie całego społeczeństwa. Reprezentują
jakość intelektualną i wrażliwość, z jaką nic spotykamy sic ani w Sejmie, ani w
rządzie, ani w całej klasie politycznej. Ta jakość przekłada się również na
ich kompetencje. Są przygotowani do zmian, inaczej myślą o państwowych
priorytetach. Swoje żądania płacowe stawiają w kontekście bezpieczeństwa
pacjentów. Druga strona, pewnie przy pomocy specjalistów, używa technik rozwadniających,
które mają doprowadzić do rozmydlenia postulatów i wygaszenia niepokojów.
Patrząc na tę wspaniałą medyczną młodzież, zastanawiam się nad poważną potrzebą
zastąpienia wytartej klasy politycznej przez młodych, wykształconych,
fachowych ludzi, którzy nic dążyliby do utrzymania władzy, tylko do poprawy
sytuacji państwa i naszego społeczeństwa. Jeżeli dołożę do tego zwierzenia
posła rapera Liroya, który opowiada, jakie zaległości intelektualne mają posłowie
w dziedzinie cyfryzacji, start-upów, generalnie nowoczesności, to obraz ten
staje się porażający i uświadamia nam wszystkim skalę zacofania i miejsce, w
którym jesteśmy na tle państw przechodzących na nowe technologie,
automatyzację przemysłu, edukację internetową, rozwój nauki i myślenie nic o
tym, jak oszukać wyborców, tylko jak nic zostać w tyle za rozwijającym sic
światem. Nikomu źle nic życzę, ale zadaję pytanie. Co sic stanic, jeżeli
młodzi lekarze zaczną leczyć polityków zgodnie z klauzulą sumienia?
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Totalna propozycja
Na PO, a zwłaszcza na jej liderze Grzegorzu
Schetynie, od kilku miesięcy używali sobie wszyscy. Może nawet szczególnie
złośliwie i gorzko przeciwnicy PiS. Systematycznie spadające notowania partii,
ostatnio coraz częściej poniżej alarmowego poziomu 20 proc., potwierdzały
opinie, że cała formacja więdnie, wchodzi w kryzys, który za moment może
doprowadzić do jej rozpadu czy wręcz unicestwienia. Pojawiły się pierwsze
wyraźne ruchy rozłamowe, bo tak pewnie trzeba odczytywać deklarację programową
ogłoszoną przez posłankę Joannę Muchę, uważaną za jedną z liderek „frakcji
młodych” czyli partyjnych 40-latków. Ale bodaj najgorsze, co wizerunkowo przytrafiło
się Platformie, to sondaże wskazujące, że Grzegorz Schetyna ma ledwie
kilkunastoprocentowe poparcie elektoratu PO, a w ogólnych rankingach zaufania
do polityków grzęźnie gdzieś na dole listy, w okolicach Antoniego
Macierewicza.
Schetyna, do
którego przylgnęła opinia aparatczyka i człowieka pozbawionego charyzmy, zaczął
być postrzegany jako obciążenie partii, personalny gwarant wyborczej porażki.
Nieważne, na ile ten wizerunek był wykrzywiony i dla Schetyny krzywdzący - w
polityce jest tak, jak uważają wyborcy, a oni pana Grzegorza nie polubili. Siłą
Schetyny pozostawała ostatnio już głównie jego niezastępowalność. W tej
sytuacji zwołana do Łodzi Konwencja Samorządowa PO zapowiadała raczej kolejną
partyjną liturgię, rutynowe, bez żaru i wiary, klepanie antypisowskiego
różańca. A tu proszę; może nie sensacja, ale prawdziwa niespodzianka.
Grzegorz Schetyna miał wreszcie dobrze
napisane i, co ważniejsze, dobrze wygłoszone (nie ma co się wstydzić promptera)
przemówienie. Być może najlepsze od dwóch lat, również dlatego, że - jak
zauważono - bodaj ani razu nie padła nazwa PiS ani nazwisko Kaczyński. I to
nie mogło być przypadkowe, jakby w ten sposób Schetyna chciał odpowiedzieć
wszystkim krytykom na zarzut, że partia pod jego kierownictwem tylko reaguje na
czyny i słowa PiS, a sama nie ma nic do powiedzenia. Stąd zręczny retoryczny
zwrot, że zamiast „totalnej opozycji" PO przedstawia „totalną propozycję”.
I tych propozycji było rzeczywiście sporo, choć niektóre jedynie w formie
haseł. Samorządy dostały propozycję zwiększenia podatkowych przychodów,
kompetencji oraz niezależności, krępowanej przez wrogich dziś wojewodów.
(Pomysł likwidacji urzędów wojewódzkich zapewne samorządowcom się spodoba, ale
PO musi teraz uspokoić wyborców, że nie oznacza to bynajmniej pełnej samowoli
lokalnych polityków). Każdy rzucony w Łodzi pomysł Platformy ma jakąś drugą
stronę wymagającą dopowiedzenia. Jak choćby idea rozszerzenia programu 500 plus
na pierwsze dziecko czy wypłaty „trzynastej emerytury” - gdzie jakaś, nawet
zgrubna, kalkulacja by się przydała. PiS, w swoim czasie, ograniczył się do
zaśpiewów, że „wystarczy nie kraść”, ale obawiam się, elektorat PO jest
bardziej wymagający i inaczej był edukowany.
W sumie Platforma w wersji 2.0 chce być
widziana jako ugrupowanie centrowe, umiarkowane, powracające do idei „społecznej
gospodarki rynkowej” ale bynajmniej nie w formie sprzed 2015 r. Kierownictwo
partii jest chyba świadome, że do Tuskowej - luzackiej i „nienarzucającej się
społeczeństwu” - PO już nie ma powrotu, że owo społeczeństwo, nie tylko wskutek
pisowskiej propagandy, chce sprawnego, aktywnego, troskliwego państwa i
„Polska po Pis” musi znaleźć nową równowagę między (mówiąc metaforycznym
skrótem) wolnością a solidarnością. Ciekawe i chyba słuszne, że PO, dokonując
w Łodzi swojej redefinicji, zostawiła sporo politycznego miejsca przyszłej
(zjednoczonej?) lewicy, oddając jej np. wszystkie postulaty i rewindykacje
obyczajowe, kulturalne, równościowe, świeckie. Entuzjazm sali wywołała
obietnica uchwalenia (po wyborczym zwycięstwie) Aktu Odnowy Demokracji,
przywracającego do życia Trybunał Konstytucyjny, niezależną prokuraturę,
publiczne media (i zapewne inne zniszczone przez PiS instytucje państwa). W
ten sposób Platforma wypowiedziała się jednoznacznie przeciwko popularnej dziś
tezie, że Polacy nie szanują i nie rozumieją instytucji demokratycznych, że w
zamian za iluzję narodowej wielkości, bezpieczeństwa i hojnego socjalu chętnie
zaakceptują zamordyzm. Rozstrzelone i kakofoniczne wyniki badań opinii
publicznej nie dają jednoznacznej odpowiedzi, jakiego państwa chcą dziś Polacy,
ale wokół hasła obrony wartości demokratycznych pewnie da się zbudować jakąś
nieznacznie większościową antypisowską formację. Czy zdolną aż do stworzenia
wspólnych list wyborczych, tego jeszcze powiedzieć się nie da.
Głównym motywem wszystkich politycznych
wydarzeń ostatnich dni było demonstrowanie (i poszukiwanie) jedności. Konwencja
Samorządowa PO miała być pokazem skupienia Platformy wokół ożywionego nową
energią lidera oraz ofertą programowego zbliżania, może nawet jednoczenia z
Nowoczesną. Ryszard Petru też zaproponował jedność opozycji w wyborach samorządowych
(w formule 1/3 jedności dla mnie, 1/3 dla PO, reszta dla reszty). W miniony
weekend wszystkie formacje lewicowe podpisały jednoczącą deklarację o
świeckości państwa. Na hasło Wielkiej Koalicji Opozycyjnej PiS odpowiedział konferencją
Trzech Liderów Kaczyński-Gowin-Ziobro, którzy mieli do zakomunikowania, że
Zjednoczona Prawica jest zjednoczona, być może także z prezydentem Dudą.
Wygłoszone ponuro, zdawkowo (bez patrzenia sobie w oczy i bez możliwości
zadawania pytań) zapewnienia jedności brzmiały nieprzekonująco. Ale taki jest
moment politycznego cyklu: równo na rok przed pierwszymi nowymi wyborami
wszyscy prowadzą wojnę na miny, mówią o wewnętrznej sile swoich formacji i poszerzaniu
bloków. Jednoczą się, że aż strach. W tej grze pozorów chyba tylko Platformie
udało się teraz coś realnie osiągnąć: określiła sobie jakieś zadania, tematy,
rzutem na taśmę swoją pozycję uratował Schetyna, a jeśli jeszcze sondaże drgną
w górę, powinna ocaleć spoistość formacji. To byłaby dobra wiadomość. PO - przy
wszystkich westchnieniach „niestety”- wciąż jest największą partią opozycyjną,
a Grzegorz Schetyna jej przewodniczącym.
Jerzy Baczyński
Ciało jako narzędzie protestu
Protestacyjne samospalenie mężczyzny w piątek
pod Pałacem Kultury okazało się kłopotem dla wszystkich. PiS boi się, że opinia
publiczna zrobi z niego drugiego Ryszarda Siwca (samospalenie na Stadionie
Dziesięciolecia podczas państwowych dożynek w 1968 r.). Wtedy władze PRL
zrobiły wszystko, by sprawę wyciszyć i ukryć przed opinią publiczną. Z kolei
„antypis” boi się oskarżenia, że to skutek tego, jak„opozycja totalna” pierze
ludziom mózgi. Wszyscy zaś boją się, że nagłaśnianie tego gestu zachęci
naśladowców.
Ale stało się. I
nie sposób nie zauważyć, że był to zaplanowany, świadomy, najdramatyczniejszy z
możliwych, protest polityczny w obronie demokratycznego państwa prawa, które
jest naprawdę poważnie zagrożone. Pomijanie tego jest okazywaniem braku
szacunku dla tego człowieka. Dlaczego aż tak drastyczna forma? Z manifestu,
jaki zostawił (wiemy, że na imię ma Piotr, ma 54 lata i nie udzielał się
politycznie), wynika, że z poczucia całkowitej bezradności. Kiedy nie ma
mechanizmów państwa prawa - można uznać, że pozostaje własne ciało.
Pierwszymi, którzy własnych ciał zaczęli
używać do protestu, są Obywatele RP. Tymi ciałami blokują przemarsze neonazistów,
łamią zakaz protestów przeciw miesięcznicowym marszom smoleńskim, „wdzierają
się” (tak nazywa to władza) na teren Sejmu, naruszając „mir domowy” marszałka
Kuchcińskiego, który zamknął Sejm przed „suwerenem”. Ryzykują wolność i
nietykalność cielesną, stosując obywatelski sprzeciw polegający na łamaniu
prawa, które uznają za bezprawne. I stają jako oskarżeni przed sądami, mając
nadzieję, że sędziowie przyznają, że prawa, przeciwko którym protestują, łamią
konstytucję.
Trwa strajk głodowy
lekarzy rezydentów. Też używają własnych ciał, by wywalczyć zwiększenie
nakładów na służbę
zdrowia i na własne pensje, których wysokość powoduje, że muszą
dorabiać kosztem pacjentów lub emigrować z Polski. Pod ich adresem - jak w
przypadku samospalenia pod Pałacem Kultury - też padają opinie, że ta forma
protestu jest zbyt drastyczna.
Krytycy mówią: nie żyjemy jeszcze w państwie
totalitarnym, w którym można by się posuwać do takich gestów. Jednak żyjemy w
państwie, w którym rozmontowano mechanizmy kontroli władzy. W którym niszczy
się niezależność sądownictwa, ogradza parlament przed obywatelami. W którym,
odcinając dotacje, rządzący usiłują uniemożliwić działalność organizacjom
pozarządowym ceniącym inne niż władza wartości. W takim państwie obywatel nie
ma żadnych środków obrony przed omnipotencją państwa. Do tego dochodzi
propagandowe odwracanie znaczenia słów: niszczenie demokracji jest jej wzmacnianiem,
wykluczanie całych grup społecznych - zaprowadzaniem społecznej
sprawiedliwości; ksenofobia - patriotyzmem; cenzura i ograniczanie zgromadzeń
- wolnością, a egoizm i ksobność - cnotami. Zjawisko używania własnych ciał do
protestu pokazuje, że coraz więcej osób ma poczucie życia w opresji i sytuacji
bez wyjścia.
Ewa Siedlecka
Kłamstwa z dykty
Tak pięknego października dawno nie było,
a jedyne zmartwienie, to że wyż, że Słońce przyszło znad Niemiec, z Zachodu, z
Unii Europejskiej, po której należy się przecież spodziewać tylko antypolskiej
zawieruchy. Na dodatek w ostatnich czasach mamy swoje osiągnięcia. Jako
ekonomista wierzący, ale nie praktykujący, odnotuję dwa sukcesy w dziedzinie
gospodarki. „Świetna wiadomość dla Polski” - czytamy na prawicowym portalu.
Decyzją wicepremiera Morawieckiego Polska zrezygnowała z elastycznej linii
kredytowej Międzynarodowego Funduszu Walutowego, w wysokości ponad 9 mld dol.
„Polska gospodarka jest w tak dobrej sytuacji, że możemy to zrobić” -
powiedział Morawiecki. Wiadomość, że oszczędzimy miliony dolarów tytułem
kosztów kredytu, na pewno uraduje rezydentów i w ogóle każdego patriotę.
Ale na tym nie
koniec, bo oto prezes Kaczyński triumfalnie obwieścił, że Polska stała się
krajem rozwiniętym. Znana anglosaska Agencja Indeksowa FTSE Russell zapowiedziała,
iż od 2018 r. awansuje Polskę z grupy krajów rozwijających się do grona 25
państw rozwiniętych. Jesteśmy pierwszym krajem postsocjalistycznym, który osiągnął
ten pułap, za nami, w II lidze, pozostają m.in. Czechy i Węgry, a także wielu
innych, m.in. Tajwan. I jakże się nie cieszyć? Decyzję ogłoszono 29 września,
kiedy to będą przypadać urodziny Polski rozwiniętej. (Czekam na dzień Polski
rozgarniętej). Proponuję ustanowić w ten dzień święto narodowe, wolne od pracy,
ubarwione defiladą, Apelem Smoleńskim, „Polonezem Ogińskiego”, odtańczonym
przed panią premier, w deszczu konfetti i wody święconej.
Trudno nie zgodzić
się z prezesem, że „poprzez dziesięciolecia byliśmy rynkiem wschodzącym, a w
tej chwili zostaliśmy uznani właściwie już za państwo rozwinięte. To bardzo
duży sukces. Trzeba o tym mówić, trzeba się tym zajmować” - powiedział
Kaczyński.
Jak trzeba - to
trzeba, ja również obie powyższe wiadomości uważam za pomyślne. Obce mi jest
myślenie „im lepiej - tym gorzej”, więc raduję się do sufitu, ale mam dwa
pytania. Komu ten sukces zawdzięczamy? W jaki sposób Polska w ruinie w ciągu
zaledwie dwóch lat przekształciła się w Polskę w czołówce?! To jakiś cud nad
Wisłą! Przecież zaledwie dwa lata temu Andrzej Duda, kandydat na prezydenta, w
sposób drastyczny mijał się z prawdą (żeby nie użyć bardziej dosadnego
określenia): „Tracimy powoli nasz kraj, znikają kolejne instytucje, połączenia
komunikacyjne, instytucje kultury, szkoły, muzea, domy kultury”. Nasi ojcowie
odbudowali Polskę ze zgliszcz, to i my potrafimy - zapewniał przyszły
prezydent. W okresie największej rozbudowy autostrad i modernizacji wielu dróg
(może niegospodarnej i kosztownej, ale zawsze...) Andrzej Duda nie wahał się
mówić o znikających połączeniach komunikacyjnych i o tym, że budowano Polskę z
dykty. Tak powiedział: z dykty. Od tamtego czasu darzę prezydenta ograniczonym
zaufaniem. Kiedy przyszły prezydent sączył propagandę klęski, przyszła premier
fotografowała się na tle ruiny dawnej, od lat nieczynnej fabryki nici w Nowej
Soli. „Ten rząd doprowadził Polskę do ruiny” - podsumowywał prezes Kaczyński.
Retoryka
przedwyborcza karmi się różnymi prawami. Polska nie była wtedy, ani wcześniej,
w ruinie. W ruinie była faktycznie w 1945 r. Oczywiście nie była też krajem
kwitnącym - przyznał zaledwie po dwóch latach Mateusz Morawiecki. Dobre i to.
Ciekawe, czy obecni władcy Polski chcieliby, żeby dzisiejsze osiągnięcia naszego
kraju były tak ukrywane i zakłamywane, jak polskie sukcesy przekreślano
zaledwie kilka lat temu? Wtedy, jako opozycja, kpili z tego, jakoby Polska była
liderem transformacji i jedyna w Europie oparła się kryzysowi. Czy dzisiaj
byłoby fair drwić z tego, że kraj awansował do grona rozwiniętych, a rząd
zrezygnował z możliwości kredytowych? Oczywiście zawsze można napisać, że
głodujący rezydenci nie najedzą się statystyką, ale to już jest inna sprawa,
mianowicie jak dzielimy owoce rozwoju.
Kłamstwa o Polsce w
ruinie i z dykty padały na żyzny grunt niezadowolenia części społeczeństwa,
która emigrowała, partycypowała za mało lub wcale w transformacji, którą Rafał
Woś w książce „To nie jest kraj dla pracowników” nazywa - może przesadnie -
„hekatombą 1990 roku”, polską „hekatombą przemysłową”. Ci ludzie ze szczególną
wdzięcznością przyjmują politykę socjalną rządu, 500+, „godzinówkę”, skrócenie
wieku emerytalnego i inne, mniej lub bardziej rozsądne, podarunki.
„Rozdawnictwo” jest krytykowane jako krótkowzroczne, rabunkowe, adresowane do
swojego elektoratu. Czy rząd weźmie te zarzuty pod uwagę? Oby!
Gdyby krytyka
transformacji z pozycji klasowych, z pozycji ludzi słabych, opinie takich
ludzi, jak profesorowie Kowalik, Bugaj, Tittenbrun, a później Leder i Sowa,
były choć częściowo wzięte pod uwagę (zamiast być zagłuszone ówczesnym
entuzjazmem, w którym uczestniczyliśmy), wtedy łgarstwa o Polsce z dykty i w
ruinie nie byłyby tak skuteczne, że doprowadziły do obalenia III RP.
Miejmy nadzieję, że kiedy z kolei pewnego
dnia odejdzie obecny rząd, jego następcy nie będą nam wciskać dykty i
przemilczać awansu w klasyfikacjach międzynarodowych. Bo jak na razie, gdzie
tylko coś się pruje lub cieknie, oficjalna propaganda wszystko zwala na poprzedników.
Już w PRL każda nowa ekipa sprzątała po poprzedniej. „Staliniści odbudowywali
więc kraj zniszczony przez sanację i Hitlera (no, a co mieli robić? - D.P.),
Gomułka sprzątał po stalinistach, Gierek po Gomułce i tak dalej. Coś wam to
przypomina? Nieprzypadkowo. Dokładnie na ten sam model budowania politycznej
opowieści postawiła Solidarność po roku 1989. Narracji o »podnoszeniu Polski z
gruzów w 1989 roku« użyje jeszcze w 2013 roku prezydent Komorowski. Trudno się
więc dziwić, że po ten sam chwyt sięgnie PiS w roku 2015, tym razem wobec tej
części »S«, która wzięła władzę w latach 90.” - pisze Woś.
Jeżeli kolejna
władza (kiedyż, ach kiedyż ona nastanie?) zechce przemilczać fakty, choćby
takie jak awans do krajów rozwiniętych, to proszę pamiętać, że ja byłem
przeciw.
Daniel Passent
Politycy w roli programów
Coraz częściej
wyborcy kierują się personaliami. Popierają wyraziste postaci, dając się uwieść
walorowi nowości, nawet jeśli jest świeżość z odzysku. Mało kto już wczytuje
się w partyjne deklaracje.
Przyglądam się wyborom u naszych czeskich
sąsiadów, Andrejowi Babiszowi podającemu się za polityka nowego i innym, którzy
weszli tam do parlamentu. Próbuję zrozumieć, co się stało i czym właściwie
kierują się wyborcy w krajach, gdzie ostatnio głosowano.
W Austrii stery przejął Sebastian Kurz, kolejny polityk
podający się za nowego w tym zawodzie. I również niedawna zmiana we Francji
wydaje mi się w niektórych aspektach podobna.
Oczywiście Emmanuel
Macron to inny kaliber niż jego nowi koledzy z Czech i Austrii, z którymi
będzie teraz zasiadał w Radzie Europejskiej: obronił Francję przed
nacjonalistycznym i rasistowskim populizmem Marine Le Pen, przyciągając
wyborców do urn wielką wizją coraz mocniej zjednoczonej Europy. Na ile jego
deklaracje były prawdziwe, jeszcze się okaże, bo na razie francuski
protekcjonizm kwitnie, a wizja Europy dwóch prędkości ma się coraz lepiej. Ale
tak jak pozostałym dwóm zwycięzcom, udało mu się uzyskać wizerunek człowieka
spoza establishmentu, mimo że jest absolwentem elitarnych uczelni, które
kształcą przyszłą administrację publiczną i polityków, ma przeszłość bankowca,
a potem ministra w rządzie Hollande'a. Sebastian Kurz jest młody, dynamiczny,
wlewający nadzieję w serca. Mimo że odkąd go pamiętają, był działaczem
młodzieżówki partyjnej, potem wiceministrem z ramienia austriackiej chadecji,
przez cztery lata ministrem spraw zagranicznych, teraz będzie kanclerzem
Austrii postrzeganym przez wielu jako nowa krew w polityce.
I wreszcie premier
elekt Andrej Babisz, również posługujący się antyestablishmentową i
antyelitarną retoryką, w czym bynajmniej nie przeszkadza mu fakt, że sam jest
przedsiębiorcą, miliarderem i byłym ministrem finansów, że niby walczy z
korupcją, ale sam jest oskarżony o defraudację funduszy europejskich. Jego
partia ANO - Akcja Niezadowolonych Obywateli - rozbija tradycyjny porządek
partyjny, do którego jesteśmy przyzwyczajeni: prawica, lewica i środek, zbierając
ludzi z różnych stron i o bardzo różnych przekonaniach, dając im nadzieję na
coś nowego. Potrzeba czegoś nowego umożliwiła również Macronowi zdobycie
mocnego i ponadpartyjnego poparcia dla jego ruchu En Marche! Sebastian Kurz
wprawdzie pozostał chadekiem, ale nie tylko walczył w wyborach odrzuciwszy
zużytą nazwę: Osterreichische Volkspartei (Austriacka Partia Ludowa), którą
zamienił na: Liste Sebastian Kurz - die Neue Volkspartei (Lista Sebastiana
Kurza - Nowa Partia Ludowa). Nadał też tej starej partii nowe zabarwienie w
sensie dosłownym: zmienił jej czarny kolor na turkusowy.
Ale tu podobieństwa trzech nowych liderów
państw członkowskich Unii Europejskiej się kończą. Bo o Babiszu piszą podobnie
jak Tomasz Piątek o Antonim Macierewiczu, czyli wielu podejrzewa go o solidną
siatkę powiązań z Putinem. Jednak liczę na to, że sytuacja u naszych sąsiadów
będzie mniej dramatyczna niż w Polsce, bo Czechów, jak wiadomo, raduje absurd.
Babisz jako Słowak z pochodzenia jest przeciwko imigrantom, jako wieloletni
przedstawiciel czechosłowackiej organizacji handlu zagranicznego w Maroku jest
przeciwko muzułmanom. To nie koniec dziwnych sprzeczności.
W tym małym kraju aż dziewięć partii przekroczyło próg
wyborczy. Jedna z nich jest prowadzona przez nacjonalistę czeskiego, który,
wbrew temu, czego by się człowiek spodziewał, nazywa się Tomio Okamura, a
urodził się w Tokio z jak najbardziej japońskiego ojca. Zdecydowanie
proeuropejska partia sławnego Karela Schwarzenberga Top09 dostała się do
parlamentu w Pradze nie tylko dzięki 80-let- niemu księciu, założycielowi tego
ugrupowania, ale też za sprawą Dominika Feri, który imponującą fryzurę afro
odziedziczył po swoim etiopskim ojcu, a stroi się zdecydowanie staranniej niż
jego stary cesarsko-królewski mistrz. Żeby Czechom nie było nudno, Babisz
ogłosił, że widzi możliwość współpracy z Partią Piratów, młodych programistów,
znanych między innymi z tego, że chcą zliberalizować prawo dotyczące używania
marihuany. Z czterech ugrupowań, które w Czechach uzyskały największe poparcie,
tylko jedna, ODS Vaclava Klausa, jest partią w tradycyjnym tego słowa
znaczeniu, pozostałe przedstawiają się jako antyestablishmentowe antypartie.
Odnoszę wrażenie, że dla głosujących
proporcja wagi osoby lidera do treści programu przesuwa się coraz bardziej na
stronę postaci reprezentującej partię. W pierwszej debacie prezydenckiej i w
pierwszej turze wyborów we Francji młodszy od wszystkich innych kandydatów
Emmanuel Macron wyróżniał się nie tylko swoimi zdecydowanie proeuropejskimi
poglądami, ale też zapałem i determinacją.
Tak jak w Austrii
Sebastian Kurz uratował chadeków bardziej swoją osobą i młodzieńczą energią
niż programem, tak i w Czechach wybory koncentrowały się o wiele bardziej na
osobach niż na partyjnych programach. To Andrej Babisz osobiście zebrał głosy
dla ANO i wyprowadził ją na zdecydowane prowadzenie. Mimo że partia TOP09 straciła
19 z 26 miejsc w ławach poselskich, to sam Karel Schwarzenberg, postać
wyjątkowa i niezwykle popularna, po przeliczeniu głosów preferencyjnych
uzyskał trzeci wynik w kraju, ale niemal równie bezcenny dla jego partii był
wynik wyżej wspomnianego Dominika Feri, który uplasował się na szóstym miejscu
w kraju. Startował z 36. miejsca na liście i przeskoczył o 34 miejsca do
przodu. Ten elegancki i przystojny 21-letni pół-Etiopczyk, student prawa i
zamiłowany pianista jazzowy, zrobił lepszy wynik niż, poza Babiszem,
którykolwiek szef partii startującej w tych wyborach! Szczerze wątpię, żeby
ci, którzy stawiali krzyżyk przy jego nazwisku, bardzo starannie studiowali
program partii.
Do solidnego zarządzania demokratycznym
państwem i odpowiedzialnego angażowania obywateli w budowanie wspólnoty konieczny
jest dobry i czytelny program. To przecież wiemy. Ogromnym wyzwaniem jest
jednak, aby to on właśnie odgrywał w wyborach kluczową rolę. I piszę to pod
wrażeniem ostatniej Konwencji Platformy Obywatelskiej w Łodzi z nadzieją, że w
Polsce będziemy mieć merytoryczną dyskusję nad programami, bo to jest nam dziś
najbardziej potrzebne.
Róża Thum
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz