Duda wrócił!
Prezydent Andrzej
Duda nie zdołał stanąć ponad polskimi podziałami. PiS zrobi teraz wszystko, aby
z powrotem wtłoczyć go w pakiet „dobrej zmiany".
Te ustawy muszą
zostać naprawione tak, aby były do przyjęcia dla wszystkich - również dla tych,
którzy nie będą nimi zachwyceni” - mówił w lipcu Andrzej Duda, zapowiadając
własne projekty reformy sądownictwa w miejsce zawetowanych. Obietnicy nie
spełnił.
I nie mogło być inaczej. Koncepcja prezydenta ogranicza się do tego,
aby skuć sędziów aksamitnymi kajdankami i bez przesadnego upokarzania
doprowadzić ich przed oblicze Jarosława Kaczyńskiego. Lecz dla prezesa, który
bez upokorzenia wroga najwyraźniej nie potrafi zaznać smaku zwycięstwa, to za
mało. Z kolei dla opozycji - stanowczo zbyt wiele. Głośna przez chwilę teza
Bartłomieja Sienkiewicza „Tylko Duda może uratować demokrację” okazała się
zatem fałszywa. Prezydent nie zamierza ratować demokracji. Domagając się
skrócenia gwarantowanych konstytucją kadencji członków KRS, nie pierwszy już raz
wtrąca za to swoje trzy grosze do jej niszczenia.
Jego projekty to nic więcej jak złożona Kaczyńskiemu oferta powołania
oligopolu do kontroli sądownictwa. Obaj mieliby zachowywać samodzielność, choć
wspólnota celu tkałaby pomiędzy nimi sieć zależności. Jeden musiałby obserwować
ruchy drugiego, aby układ zachował sterowność i gwarantował utrzymanie
monopolu. Głównym rozgrywającym w KRS byłby Kaczyński, za to Duda zyskałby
wpływ na skład Sądu Najwyższego. Aby uwiarygodnić nadszarpnięte wetami więzy
lojalnościowe z obozem „dobrej zmiany”, prezydent dorzucił zarzucony przez PiS
pomysł ludowej rewizji wyroków. Uzależniając jej bieg, a jakże, od czynników
politycznych.
Wygląda jednak na to, że Kaczyńskiego nie interesują oligopole. Ani
żadne inne formy spółek, nawet jeśli to on dysponowałby złotą akcją. Prezesa
urządza wyłącznie pełen pakiet. Choć niewykluczone, że racjonalna kalkulacja
polityczna jeszcze zmodyfikuje jego stanowisko.
Wszystko będzie zależeć od tego, o co w istocie w tym konflikcie chodzi.
Jeśli o sądy, to PiS może jeszcze ustąpić. Rozwiązania leżące dziś na stole
dają partii rządzącej minimum 13 miejsc w 25-osobowej KRS (w puli sejmowej: 8
na 15). Zakładając, że uda się wyłuskać z korporacji sędziowskiej posłusznych
funkcjonariuszy (co nie jest wcale oczywiste), na razie to wystarczy do
nałożenia partyjnej banderoli na mechanizm sterujący napływem nowych sędziów do
zawodu. Wystarczy jednak, że choć jeden nominat PiS odwinie się patronom (w
Trybunale Konstytucyjnym miał miejsce taki przypadek), a zaczną się problemy. Z
drugiej strony, nie ulega przecież wątpliwości, że rozwiązań korzystniejszych
dla PiS w tej kadencji już nie należy się spodziewać.
O cóż jednak, jeśli nie o sądy,
tu w istocie chodzi? Negocjowanie
kompromisu będzie kosztować. Z incydentu stanie się normą. Każdy kolejny
pisowski szturm na instytucje napotka teraz na swej drodze ogarniętego
wątpliwościami Dudę. Nie dlatego, że - jak stwierdził w wywiadzie dla
„Dziennika Gazety Prawnej” - jest politykiem z natury umiarkowanym. Taka
będzie logika ich koegzystencji. Skupiony na wyborach parlamentarnych
Kaczyński przede wszystkim musi mobilizować twardy elektorat. Zaś Duda -
potrzebujący 51 proc. w prezydenckiej elekcji - zmuszony będzie rozwadniać
rewolucję, aby przyciągać mniej przekonanych. Obaj przy tym wiedzą, że nie mogą
frontalnie zetrzeć się na ubitej ziemi. Prezydentowi taki układ odpowiada. Ale
dla prezesa jest dopustem bożym, z którego będzie chciał się wywikłać.
Cieniem na ich stosunkach kładą się dodatkowo osobiste urazy
Kaczyńskiego. Cennego materiału psychologicznego w tej materii dostarczył
artykuł Jacka Karnowskiego w „Sieciach Prawdy”, zapowiadający odmowę poparcia
PiS dla prezydenckich projektów. Cytując anonimowych polityków z otoczenia
prezesa (czy raczej jego samego), autor zrekonstruował proces narastającej
podejrzliwości wobec Dudy. Od niewinnych początków, gdy Agata Duda w kampanii
prezydenckiej ośmieliła się żartobliwie (wedle interpretacji
Kaczyńskiego-Karnowskiego: impertynencko) oświadczyć prezesowi: „Ja się pana
nie boję”. Następnie, zanim zaprzysiężony już prezydent powołał na stanowisko
prezesa NBP narzuconego mu przez PiS Adama Glapińskiego, na krótką chwilę
zdołał zmącić dobrostan Kaczyńskiego niestosowną uwagą: „To ja się nad tym
zastanowię”. Kolejne incydenty coraz bardziej zamykały prezesa w pułapce
podejrzeń (nie zaszkodzi poprzedzić lekturę artykułu seansem „Wstrętu”
Polańskiego), aż doszło do lipcowej kulminacji.
Czemu służył ten artykuł, gatunkowo pokrewny oracji o „mordach zdradzieckich”? Ludwik Dorn uważa, że Kaczyński
zrealizował swe psychiczne potrzeby. Wylał z siebie to, co w rozmowie w cztery
oczy nie przeszłoby mu przez gardło. Być może więc prezydenckie ustawy zostaną
zakopane w parlamencie, a sama „reforma” zarzucona. Byłoby to wstępem do wielofrontowej operacji
osaczania Dudy. Dziś jedynym narzędziem presji ze strony PiS jest groźba odebrania
poparcia na drugą kadencję. Jeśli jednak popularny prezydent zdoła stworzyć
własne kręgi wsparcia, może dojrzeć do przecięcia pępowiny. W interesie partii
rządzącej będzie więc to, aby owe kręgi nie powstały.
Ostatnie zdarzenia układają się w spójną sekwencję. Sojusznik
prezydenta Jarosław Gowin nagle dowiaduje się, że jego gotowa już reforma
szkolnictwa wyższego nie podoba się PiS. Jeśli projekty zostaną utopione, a
wicepremierowi uda się do tego czasu zaleczyć uraz kręgosłupa, powinien
zareagować dymisją. Równolegle do klubu PiS weszły posłanki związane niegdyś z
Kukizem. Czy to początek tajemnej dyplomacji wokół dalszych transferów? Kukiz
wydaje się oczarowany Dudą, zwłaszcza jeśli chodzi o chłodno przyjęty na
Nowogrodzkiej pomysł referendum konstytucyjnego. Nie wiadomo, czy ma świadomość,
że rozbicie jego klubu byłoby dla Kaczyńskiego przyjemną rutyną. Dodajmy jeszcze
nagle odblokowany projekt ustawy o zakazie
handlu niedzielnego. Biskupom oraz Solidarności miał się spodobać. Co prawda
związkowcy oburzyli się, że coś za mało tych wolnych niedziel (raptem dwie w
miesiącu), ale to przecież dopiero początek negocjacji.
Rzecz nie w tym, aby zrzucić Dudę z piedestału. Trzeba tylko zręcznie mu
ten piedestał spod nóg wysunąć. Bez mocnych filarów spokornieje, porzuci miraże
podmiotowości i niczym Adrian marnotrawny wróci na stałe do poczekalni prezesa.
Platforma już zapowiedziała uliczne protesty w obronie sądów. To jednak
reakcja odruchowa, skoro nawet nie wiadomo, czy dojdzie do procedowania
projektów. Nie wiadomo zresztą, czy rozrzedzony skok na sądy w prezydenckim
wydaniu zdoła zmobilizować tłumy. Różnie o tym mówią. W kręgach KOD słychać, że
najgłębszy kryzys ruch ma już za sobą i oddolne zaangażowanie wraca. Ale już
aktywiści, częściej mający do czynienia z młodym pokoleniem, narzekają, że po
letnim wzmożeniu nastroje siadły. I nawet na forach internetowych niewiele się
dzieje.
To nie partie mobilizują
protesty. Które zresztą nie budują też partiom poparcia. Tym bardziej liderzy powinni unikać działań rutynowych i od
nowa przemyśleć strategię. Ciekawych wniosków dostarcza lekcja... Andrzeja
Dudy. Jeśli przyjąć wizję polskiej polityki jako totalnego starcia dwóch
obozów, lipcowe weta nie miały sensu. Prezydent ryzykowałby przecież utratę
poparcia własnego elektoratu, mizerne mając szanse na zdobycie zwolenników po
drugiej stronie. Eksplozja popularności Dudy po wetach jednak dowodzi, iż
Polska nie jest aż tak głęboko spolaryzowana.
I tak jest od lat. Pojedyncze akty politycznego umiarkowania spotykają
się z aplauzem Polaków. Ale już umiarkowane stronnictwa nie mają czego szukać.
Dlaczego? Bo partiom wystarczają do życia twarde elektoraty. A głosy wyborców
centrum to jedynie sympatyczna nadwyżka. Może nawet dać władzę, lecz nie jest
warunkiem sine qua non przetrwania. Takim aktem umiarkowania były weta Dudy. W
gruncie rzeczy polski prezydent powtórzył słynny manewr Billa Clintona ze
zwycięskiej kampanii w 1996 r. Wobec popularności ważnych republikańskich
wątków (zwłaszcza wolnorynkowych) Clinton odsunął się od macierzystej Partii
Demokratycznej i stanął pomiędzy obiema siłami. Ów zabieg przeszedł do historii
marketingu politycznego jako triangulacja. Można go bowiem zilustrować trójkątem
równobocznym. Dolne narożniki obsadzili demokraci i republikanie. Górny, ponad
nimi, zajął zaś Clinton.
Autora tej koncepcji, wybitnego spin-doktora Dicka Morrisa,
zainspirowała dialektyka Hegla. Jeśli teza zderza się z antytezą, powstaje
synteza. Wspominał: „Byliśmy zamknięci w sterylnym konflikcie pomiędzy lewicą
i prawicą. To jak wejść do restauracji i nie móc swobodnie wybrać dania z
karty. Jeśli jesteś pro choice, musisz głosować na demokratów i
akceptować wysokie podatki. Jeśli pro life -
musisz polubić minimum państwa. Czułem, że powinniśmy wyciągnąć to, co
najlepsze, z każdej agendy, wyrzucić z nich śmieci i pójść trzecią drogą. I tak
powstał trójkąt”.
Brzmi znajomo, nieprawdaż? Tony papieru zadrukowano u nas analizami, że
Polacy tolerują pisowski autorytaryzm tylko dlatego, iż dostają go w pakiecie z
hojną polityką socjalną. A ile wygibasów jeszcze wykona Platforma, aby
dowieść, że jej liberalny pakiet nie wyklucza 500 plus? Jak długo będzie
kluczyć w sprawie uchodźców? Starcie „totalnej władzy” z „totalną opozycją”
jest w obecnych realiach grą do jednej bramki. Większość polskich lęków i frustracji
znalazło się bowiem w pakiecie liberalnej opozycji, za to główne tęsknoty i
nadzieje zagarnął pakiet pisowski. Choć i tu trafiają się ziarna gorczycy,
zwłaszcza antydemokratyczne. Wetując ustawy sądowe, Duda zaadaptował więc
manewr Clintona. Podjął próbę wyrzucenia z pakietu „dobrej zmiany” autorytarnego
śmiecia.
Dalej tą drogą prezydent nie może jednak pójść. Musiałby
zerwać z własnym obozem, do czego nie
jest zdolny.
W końcu triangulacja to tylko
marketingowy trik, a nie głęboka konwersja. Nie
znosi granic na politycznych mapach, tylko dokonuje ich korekty. Odbiera
wrogowi żyzne gleby, oddając mu nieużytki.
Opozycja ma więcej możliwości podjęcia tej gry. Jest przecież
wewnętrznie zróżnicowana. Z wieloma liderami i żadnym dominującym. Odwołuje się
do różnych grup. To są jej aktywa, z których do tej pory nie korzystała.
Licytując się, kto jest bardziej pryncypialny w krytyce PiS, prędzej trwoniła
bogactwo. Rozliczanie się z deficytów pryncypialności kończy się zwykle żalami
i pretensjami, tłumieniem twórczych impulsów, wreszcie poczuciem niemocy i
depresją. Skutki są tragiczne. Dziś unosi się tylko utopijna nadzieja na
odnowienie liberalnego zeitgeistu. Pustosłowie o potrzebie nowej
opowieści. Bierne czekanie na polskiego Macrona.
Rywalizacja jest w polityce równie oczywista jak współpraca. Stronnictwa
opozycyjne kopią dziś pod sobą dołki, gdyż nikt nie ma pomysłu na sensowne wspólne
działanie. Warto jednak pamiętać, że przed laty Platforma potrafiła blisko
współpracować nawet z PiS. Opozycyjny sojusz PO-PiS był skuteczny właśnie
dlatego, że obie partie tak wiele różniło i adresowały wspólny przekaz do
różnych grup.
Nie ma więc przeszkód, aby PO usiadła do stołu z ideowo jej bliską
Nowoczesną, ludowcami oraz lewicą (oczywiście tymi jej odłamami, które będą
chętne), aby dokonać ideowego remanentu i precyzyjnie określić miejsce każdego
partnera na mapie politycznej. Wymuszany dziś jednolity front przynosi bowiem
opłakane skutki. Zamyka niemal cały antyPiS w niepopularnym liberalnym
pakiecie, na siłę glajchszaltując różnobarwne towarzystwo. Fundamentem nowej
współpracy powinien być więc roztropny podział. Na nieprzejednanych wobec
„dobrej zmiany” (oni pozostaną w dolnym narożniku trójkąta) oraz skłonnych do
wchodzenia z nią w dialog. Nie tyle jednak polityczny - jak postulował
Sienkiewicz - ile programowy. O autoryzacji łamania konstytucji nie ma mowy.
Spróbujmy odsączyć z polskiej
polityki błotnistą breję, aby wyodrębnić główne segmenty. Najpierw obszar społeczno-gospodarczy. Ile rynku, a ile
interwencji państwa? Jak układać relacje pracy i kapitału? Co z nierównościami?
Tutaj opozycja dzieli się w sposób naturalny. Na wysuniętej liberalnej flance
Nowoczesna. Dalej Platforma, PSL, wreszcie lewica. Magii budżetowych prezentów
PiS oczywiście nie da się zrównoważyć, lecz otwarta debata z pewnością nie
zaszkodzi. Po to, aby wreszcie upadł propagandowy schemat o wrażliwym społecznie
PiS i liberalnych krwiopijcach od Balcerowicza.
Na bezkresnym obszarze religii, tożsamości, kultury i historii opozycja
różni się jeszcze bardziej. Dla jednych ważna jest osobista wolność, inni
dobrze się czują we wspólnocie. Znajdziemy tu zwolenników liberalizacji ustawy
antyaborcyjnej oraz jej zaostrzenia. Klęczących u ołtarza i usuwających krzyże
z przestrzeni publicznej. Wrażliwych na powstanie warszawskie i na Jedwabne.
Są entuzjaści otwarcia granic dla imigrantów, ostrożni pragmatycy i sceptycy
wyrażający powszechne obawy. I bardzo dobrze! Uczciwa prezentacja stanowisk
wcale nie uwiarygodnia pisowskiej, ksenofobicznej narracji. Jest odwrotnie: to
w logice pakietów PiS monopolizuje patriotyzm, skazując opozycję na kosmopolityczne
wyobcowanie.
Wreszcie kluczowy obszar państwa. W obronie III RP jako całościowego projektu
zacierają się różnice w ocenie poszczególnych instytucji. Choćby sądów.
Umożliwia to PiS zastawianie pułapek. Bo w pakiecie obrońców praworządności
leżą też szkielety z sędziowskich szaf (reprywatyzacja!). I tak będzie ze
wszystkimi instytucjami III RP, które PiS zechce nadziać na rożen; każda ma na
sumieniu jakieś grzechy. Czas więc rozszczelnić pakiet. Niech ujawnią się
również poza PiS zwolennicy poglądu, że III RP okazała się projektem nieudanym
i nie ma do czego wracać. Pod warunkiem że nowy projekt opierać się będzie na
legalizmie.
Prawdziwym wrogiem są bowiem ci, którzy bez mandatu demokratycznego chcą
zerwać ciągłość państwa. Tutaj biegnie nieprzekraczalna linia podziału.
Poszczególne wątki z pisowskiego pakietu same w sobie nie są jednak złe.
Haniebna jest metoda zakorzeniania ich w prymitywnych instynktach. Służą
rządzącym jako narzędzie szantażu. Do wykazywania, że to oponenci gardzą
polskością, relatywizują narodowe krzywdy, kryją systemowe patologie, żerują na
wykluczonych. Tak używane wartości tracą jednak swój szlachetny sens, obrastają
nihilizmem. Wyrwane z pakietu i przywrócone demokratycznej debacie odzyskają
blask.
Scenę polityczną zwykle dominuje ten, kto narzuca własny podział. Dziś
hegemonem jest Jarosław Kaczyński, dokładający wszystkich sił, aby obecny układ
spetryfikować na lata. O czym właśnie przekonał się jego krnąbrny sojusznik
Andrzej Duda. Podmiotowość opozycji na szczęście jednak nie wymaga prezesowskiego
stempla. Trzeba jej tylko odważnie użyć.
Wewnętrzne podziały i tak istnieją. Jeśli nie znajdą ujścia w debacie,
będą rozkładać opozycję od środka. Wspólnota wielkiego celu - odsunięcia PiS
od władzy - wymusi konstruktywną ich prezentację. Aby wzbogacały wspólny
projekt i wyzwalały bodźce do powstania mitycznej nowej opowieści o Polsce. Bez
dyskusji ona się przecież nie urodzi. A wspólne listy wyborcze? Na to jest jeszcze czas.
Rafał Kalukin
Łapa za Dudą
Dopiero
z Krzysztofem Łapińskim na pokładzie prezydentura nabrała wagi i odwagi.
Anna Dąbrowska
Rzecznik
prezydenta, w randze ministra, nie poleciał w zeszłym tygodniu z Andrzejem Dudą
do USA. - Zostałem, żeby trzymać rękę na pulsie w kraju - mówi Krzysztof
Łapiński. - Czasy są teraz gorące, przygotowujemy się do przedstawienia
ustaw sądowych, jestem na posterunku. Nie chce, aby przez różnicę czasów
jakaś informacja żyła przez kilka godzin swoim życiem. Chce reagować
natychmiast.
I zareagował, kiedy wypłynęła
informacja, że Michał Królikowski jest na celowniku Ziobry: „Prezydent
powiedział mi: spokojnie, dziś wracam. Przyjrzymy się temu, trzeba spokojnie
działać i nie popadać w stany emocjonalne, które nie służą całości sprawy”. Na
posterunku został też podczas Forum Ekonomicznym w Krynicy, kiedy prezydent
Duda wyjechał tuż przez przyjazdem premier Szydło. Wywołał tam zamieszanie polityczne wypowiedzią, że gdyby prezydent
chciał rozmawiać o kadrowych zmianach w rządzie, to zwróciłby się do prezesa
Kaczyńskiego.
Publicysta prorządowego portalu wPolityce.pl Ryszard
Makowski pisał: „Bez względu na to, czy Krzysztof Łapiński jest harcownikiem za
zgodą pana prezydenta czy bez, pojawił nam się znaczący ośrodek decydencki”.
Łapiński pytany o swoją dymisję odpowiedział w
Polsacie, że „wykonuję pewne kwestie, które
zostały mi zlecone przez prezydenta”. Łapiński ma pełne prezydenckie
błogosławieństwo.
Jest umiarkowanym konserwatystą, mieszkańcem warszawskiego
miasteczka Wilanów, nigdy nie był ulubieńcem
mediów ojca Rydzyka, nie bywał na miesięcznicach smoleńskich. W przyszłym roku
skończy 40 lat, a od 15 jest związany z PiS. Z wykształcenia politolog po Uniwersytecie
Warszawskim i piarowiec. - Wielu moich kolegów poszło w biznes i oczywiście
osiągnęli większy sukces materialny niż ja. Ale ja robię rzeczy, których nie
da się wycenić i nie zamieniłbym się z nimi - mówi Łapiński. Najpierw
zapisał się do Przymierza Prawicy, a potem, jak wielu z tej formacji, wstąpił
do partii braci Kaczyńskich. Dlaczego do PiS? - Po upadku AWS to była
szeroka formacja prawicowa, konserwatywna, stawiała na walkę z przestępczością,
korupcją To było i jest mi bliskie - odpowiada.
Przez dwie kadencje był radnym warszawskiej Pragi Południe. Raz
przegrał samorządowy mandat. - Już w samorządzie widać było, że potrafi
postawić się własnej partii - mówi warszawski radny PiS.
- I za to nawet został z partii
wyrzucony. W 2006 r. burmistrz awansował
na wojewodę i trzeba było powołać nowy zarząd dzielnicy. Jeden z kandydatów
PiS na wiceburmistrza przepadł w tajnym głosowaniu. Łapiński wcześniej mówił,
że nie popiera kandydata. Zarząd okręgowy wyrzucił go za to z partii. Łapiński
odwołał się do Komitetu Politycznego, przed którym sprawa zawisła na osiem
długich lat. Dopiero w 2014 r. szef warszawskich struktur Mariusz Kamiński
unieważnił uchwałę o wyrzuceniu
Łapińskiego. Ten honorowo zapłacił partyjne składki za osiem lat, prawie
tysiąc złotych. Lokalne rozgrywki nie zamknęły mu bowiem drzwi na Nowogrodzką.
Nie założył rodziny, każdą wolną chwilę poświęca ugrupowaniu. Zaczynał od pracy
w biurze prasowym w sejmowym klubie PiS. - To była świetna szkoła polityki i
komunikacji, rozkręcał się TVN24, musieliśmy się wszystkiego
szybko nauczyć. PiS był wtedy niewielkim klubem, ale mocnym intelektualnie.
Ruszyła orlenowska komisja śledcza, wspierałem w niej posła Wassermanna -
wspomina Łapiński. Po pierwszym wyborczym zwycięstwie zostaje rzecznikiem
prasowym ministra ds. służb specjalnych Zbigniewa Wassermanna.
Kiedy PiS po dwóch latach oddał władzę, Łapiński wrócił do centrali przy
Nowogrodzkiej. I znów współpracował z Wassermannem przy komisji śledczej,
tzw. hazardowej. W 2010 r. namawiano go na start w wyborach, ale konsekwentnie
odmawiał.
Jeden z posłów PiS pamięta, jak w
rozmowie z nim przyznał, że polityka dzieje się przy Nowogrodzkiej, że woli
być bliżej prezesa i już wtedy wyrastającego na numer dwa w partii Joachima
Brudzińskiego.
W kampanii parlamentarnej 2011 r. Jarosław Kaczyński objeżdżał kraj,
tysiące kilometrów w drodze, a razem z nim Krzysztof Łapiński. - Prezes
miał do niego duże zaufanie, wiedział, że Krzysiek jest oddany partii, że nie
gra na siebie, bo nawet nie chciał miejsca na liście wyborczej - opowiada
pracownik partii z Nowogrodzkiej. W 2012 r. dwie godziny przed tym, jak PiS
ogłosił światu nazwisko Piotra Glińskiego - swojego kandydata na technicznego
premiera - Krzysztof Łapiński odbiera telefon od ówczesnego rzecznika partii
Adama Hofmana. Słyszy, że został oddelegowany przez najważniejsze partyjne
czynniki na asystenta Glińskiego.
Łapiński oczywiście nie odmawia, doradza, oprowadza, umawia wywiady.
Przez kilka miesięcy spektaklu, od rana do wieczora nie odstępuje Glińskiego
na krok. Krąży między Wiejską, Nowogrodzką a domem profesora na Saskiej Kępie.
Nie budował swoich partyjnych frakcji, znał swoje miejsce w szeregu, cenili go
posłowie, przy Nowogrodzkiej szanowali. Ale kiedy w 2014 r. Adam Hofman i
Stanisław Kostrzewski (szara eminencja partii, ówczesny skarbnik partii) forsowali
swoich ludzi do intratnych partyjnych zleceń internetowych, Łapiński nie stanął
po stronie skarbnika. - Zrobiło się gorąco i Krzysztof rzucił papierami
- mówi osoba z Nowogrodzkiej. Wynegocjował dobre warunki odejścia, ale dalej
wspierał analizami politycznymi zaprzyjaźnionych polityków z prawej strony.
Kiedy Joachim Brudziński postawił na swoim i Kostrzewski musiał pożegnać się z
partią na dobre, Łapiński wraca do gry. Rzecznikiem partii jest już Marcin
Mastalerek, a na swojego zastępcę - za zgodą Kaczyńskiego - wybiera właśnie
Łapińskiego. Wszedł do sztabu wyborczego Andrzeja Dudy.
- W kampanii przejechałem z kandydatem na prezydenta tysiące
kilometrów.
O 7 rano podjeżdżałem z
kierowcą pod mieszkanie Andrzeja Dudy, a dzień kończyliśmy często koło północy - opowiada dziś rzecznik prezydenta. To ten wspólny czas
pozwolił Dudzie powiedzieć podczas wręczania nominacji Łapińskiemu: „Cieszę
się, że wchodzi pan dzisiaj do grona moich najbliższych współpracowników. Znowu,
bo przecież znamy się i pracowaliśmy już ze sobą”. Podobno Łapiński liczył, że
już po prezydenckiej wygranej zasili pałacową kadrę. Ale prezes nakazał mu i
sztabowi, który już raz się sprawdził, poprowadzić kampanię parlamentarną.
Grali na centrowy elektorat, a Łapiński, który pilnował wywiadów Szydło i
Kaczyńskiego, nie przepuścił
w nich ani jednego zdania, które
zagrażałoby tej centrowej koncepcji. To spore osiągnięcie, szczególnie jeśli
chodzi o prezesa.
Kaczyński dał Łapińskiemu miejsce na liście. Był
spadochroniarzem w Pile, w niełatwym dla PiS okręgu. Ale to i tak dobrze, bo Mastalerka
Kaczyński z listy przecież wyciął. Prezes dał mu też swoją twarz na plakat
wyborczy. Podobno zaimponował mu tym, że dzielnie - dosłownie własnymi rękami
- dał odpór Andrzejowi Hadaczowi, który przed gmachem TVP przed prezydencką debatą wykrzykiwał „Gdzie jest
Kaczyński”. - Krzysiek jest niewielkiego wzrostu, jak prezes, ale to
krzepki facet, ma sporo testosteronu, nie da sobie w kaszę dmuchać -
opowiada osoba z PiS.
Na finiszu kampanii Szydło, znów przed debatą w TVP, Łapińskiemu też
puszczają nerwy i cała Polska widzi, jak przepycha się z ochroniarzami
telewizji. Kilka dni później PiS wygrywa wybory, Szydło zostaje premierem,
kluczowe osoby z jej sztabu awansują. Formalny szef kampanii Stanisław
Karczewski na marszałka Senatu, Elżbieta Witek i Paweł Szefernaker na
ministrów w KPRM. Łapiński zostaje tylko szeregowym posłem, z tylnych ław. W
PiS wiedzą, że „Łapa”, jak o nim mówią, dostał rykoszetem za przyjaźń z
Mastalerkiem, którego ambicje prezes postanowił skutecznie przytemperować.
Beata Mazurek, która została rzecznikiem klubu z łapanki, bo Małgorzata
Wassermann się nie zgodziła, blokowała Łapińskiemu dostęp do mediów. - Był
sfrustrowany i urażony, bo z całym szacunkiem do niej, ale Krzysiek naprawdę
lepiej zna się na komunikacji - mówi poseł PiS. Ale on zdaje się tym
zakazem wcale nie przejmować.
W grudniu 2016 r. po raz pierwszy zaczął otwarcie krytykować działania
PiS. Pytany przez Konrada Piaseckiego w Radiu Zet, jak ocenia działania partii
rządzącej w czasie grudniowego kryzysu sejmowego: „W skali od jeden do
dziesięć? Na jeden?”, Łapiński odpowiedział: „Troszkę więcej, może na dwa”.
Mówił też, jako jedyny z posłów PiS do kamer, że interwencja policji, która
usunęła sprzed Sejmu demonstrantów, była niepotrzebna. W grudniu zeszłego roku
ostatni raz rozmawiał w cztery oczy z Jarosławem Kaczyńskim. To miała być
rozmowa dyscyplinująca po kilku skargach Beaty Mazurek. Ale nic z niej nie
wynikało. Nadal chodził do mediów i nie cytował przekazów dnia. Wiedział, że
jego miejsce na listach w kolejnych wyborach jest więcej niż zagrożone. Nie
chciał dać o sobie zapomnieć, bo a nuż prezes uzna - jak już bywało - że
opłaca mu się na niego postawić, że posłuży jako dowód na to, że w PiS jest miejsce dla tych, którzy mają inne zdanie, że jest jakaś
partyjna dyskusja.
W maju w rozmowie z Robertem Mazurkiem w „Dzienniku Gazecie Prawnej” Łapiński
mówił m.in. o sprawie Misiewicza: „Dobija mnie, że kampanijny trud wielu osób,
w tym mój, jest marnotrawiony”.
A o ustawie o zgromadzeniach,
pisanej pod partyjne miesięcznice smoleńskie, za którą Łapiński nie zagłosował,
że „ma wątpliwości, czy jest ona strasznie potrzebna”. W maju, cztery godziny
przed nominacją na ministra, rzecznika Dudy, mówił w Radiu Zet, że „trzeba
wrócić do wzorców z kampanii. Wtedy Andrzej Duda miał wizerunek osoby
odpowiedzialnej, która potrafi walczyć, choć jest spisana na
straty”.
Walka o przechrzczenie „Adriana” na Andrzeja zaczęła się, kiedy
Łapiński wprowadził się do Pałacu. Kilka dni po tym, jak Ziobro zapewniał, by
opowieści o wecie włożyć między bajki, Duda ogłasza, że nie podpisze ustawy o
KRS i SN. Stoi przy nim Krzysztof Łapiński. W partii nikt nie ma wątpliwości,
że to on namówił do tego prezydenta. Pod nazwiskiem nikt nie chce już w PiS o
Łapińskim rozmawiać. Już im pokazał, że szybko się im odwija i z reguły
wychodzi z tych potyczek zwycięsko.
Rzecznik Dudy zna PiS od podszewki. - Jako pracownik biura prasowego partii byłem przy wielu
wywiadach, których udzielał prezes. To była solidna lekcja polityki i historii - opowiada. Ale chyba ważniejsze jest to, że przez te wszystkie lata nauczył się samego prezesa,
tego, co go irytuje, jak postrzega rzeczywistość. Dobrze też poznał sposób
myślenia jego dworu. Jakiś internauta napisał niedawno o Łapińskim:
„Dobry jest! Świetnie rozgrywa Prezesa i Ziobrę. Lepszy jest od całej
opozycji”. I jest w tym trochę racji. W swoim ogromnym gabinecie w Pałacu przy
Krakowskim Przedmieściu podczas naszej rozmowy co jakiś czas zerka na TVN24, nie na telewizję „dobrej zmiany”, jak większość ministrów
tego rządu.
Dziś Łapiński jest
głównym architektem strategii Pałacu wobec
PiS. Namówił prezydenta, aby się zbuntował, i jako rzecznik bierze na siebie
ciosy. Wiceministrom Ziobry odpalił niedawno, że jak osiągną taki wynik
wyborczy jak prezydent, czyli 8,5 mln głosów wyborców, to wtedy będą partnerami
do dyskusji. Strategia Łapińskiego jest taka: utrzymać wysokie zaufanie
społeczne do Dudy, który nie będzie już notariuszem prezesa, aby to PiS prosił
o prezydenckie wsparcie w wyborach samorządowych i parlamentarnych. A po nich
przyjdą wybory prezydenckie i prezes nie będzie miał wyjścia, będzie musiał postawić
na popularnego Dudę. Wygląda na to, że wspólne doświadczenie poczucia
skrzywdzenia przez PiS scementuje duet Duda-Łapiński solidnie i na długo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz