Pistolety Ziobry
Są
bezwzględni i lojalni. W zamian dostają od szefa szansę na szybką polityczną
karierę
Aleksandra Pawlicka
Dobrał
ich według jednego klucza. To młodzi, wyszczekani, w większości początkujący
prawnicy, dla których praca u Zbigniewa Ziobry jest szansą na szybki awans.
- W zamian szef oczekuje bezwzględnej lojalności. W resorcie zrobiło
się tak szczelnie, że nikt poza wtajemniczonymi nie wie, co dzieje się za
drzwiami gabinetu Ziobry. Jak nie chcesz firmować podejmowanych tam decyzji, odchodzisz
- mówi jeden z byłych pracowników ministerstwa.
Najbliższy krąg tworzą wiceministrowie: Patryk Jaki, Marcin Warchoł,
Łukasz Piebiak i Michał Woś. Piąty wiceminister, Michał Wójcik, uchodzi za
„sympatyczny dodatek”. - Jako jedyny nie wprowadził tu swoich ludzi i dostał do
uprawy działkę społeczną, nie polityczną - twierdzi mój rozmówca. Wiceminister
Wójcik odpowiada za przygotowanie ustawy dotyczącej dzieci skonfliktowanych
rodziców, z których jedno mieszka za granicą.
WIERNY KLON
Opinię najbliższego człowieka Ziobry ma Patryk Jaki, rocznik ’85. - Gdy po odejściu z PiS i porażce Solidarnej Polski wszyscy
odwrócili się od Zbyszka, pozostali przy nim tylko żona i Jaki - mówi osoba z otoczenia ministra. - On stał się dla Ziobry
tym, kim dla Kaczyńskiego po klęsce Porozumienia Centrum byli Adam Lipiński
czy Marek Suski. Najwierniejszym towarzyszem - dodaje.
A Ziobro wierność ceni ponad wszystko. Po wyborach 2015 roku okazało
się, że Andrzej Dera z Solidarnej Polski został na lodzie i nie ma za co żyć,
Ziobro zarządził na niego zrzutkę wśród kolegów. Ostatecznie udało mu się wcisnąć
Derę do pałacu prezydenckiego, gdzie traktowany jest jak wtyczka ministra i
nie uczestniczy w podejmowaniu ważnych
decyzji.
W Jakim Ziobro ceni nie tylko lojalność, ale i dezynwolturę. -
Przypomina w tym Zbyszkowi jego samego z czasów, gdy był ministrem
sprawiedliwości w pierwszym rządzie PiS i wymachiwał w telewizji dyktafonem.
Patryk jest jak jego klon z tamtego czasu - mówi osoba pracująca w ministerstwie.
Jaki uwielbia brylować w mediach. A to stwierdzi, że KOD to kawiorowe
protesty, a to nazwie Okrągły Stół dzieleniem Polski przy wódce. Przed wyborami
2015 roku podczas manifestacji antyimigranckiej agitował tak: „W 1683 Jan III
Sobieski zatrzymał marsz dziczy na Europę.
Obronił nasze chrześcijańskie, te prawdziwe korzenie”. Opinię islamofoba ma w
resorcie do dziś. Wciąż deklaruje, że „walka z islamską zarazą to jego
Westerplatte”.
- Mówimy o nim „Jaki jest, każdy widzi”. Merytorycznie nie ma pojęcia o
tym, co robi, ale nadrabia pewnością siebie i nieustannie dobrą miną - mówi
osoba z ministerstwa. - Duży temperament i poczucie własnej wartości. Zdecydowanie
uważa, że brak wykształcenia prawniczego nie przeszkadza w pełnieniu funkcji wiceministra
- dodaje mój rozmówca.
Jaki jest politologiem. Żywot polityka zaczynał od młodzieżówki PiS, potem
z list PO został samorządowcem, aby po paru miesiącach wrócić do partii
Kaczyńskiego i związać się z Ziobrą na dobre i złe. Dziś nazywają go „pierwszym
po szeryfie”. - Jest jedynym zastępcą Ziobry, który podobnie jak szef ma
pozwolenie na broń - mówi osoba z bliskiego otoczenia ministra.
W ministerstwie został oddelegowany na front afery reprywatyzacyjnej w
stolicy i walki z Hanną Gronkiewicz-Waltz, to ma go wylansować na kandydata
prawicy na prezydenta Warszawy. - Nieoficjalnie mówi się w resorcie, że brak
podwyżek i nagród dla pracowników wynika z przesunięcia znacznej części budżetu
do Departamentu Prawa Administracyjnego, obsługującego komisję
reprywatyzacyjną Jakiego - opowiada mój rozmówca i dodaje: - Ta komisja to
mistrzostwo świata w manipulacji. Robi show, wmawia ludziom, że dzięki niej
nieruchomości wracają do Warszawy, a przecież od decyzji komisji można się
odwołać do sądu i nic ostatecznie może nie wrócić do miasta. Ale to okaże się
dopiero za parę lat, a w tym czasie pan Jaki może zajść bardzo wysoko.
Polityk PiS: - Jaki chce być Lechem Kaczyńskim bis. Stąd kreacja na
bojownika walki z dziką reprywatyzacją i pomysł stworzenia Muzeum Żołnierzy
Wyklętych w więzieniu na Rakowieckiej. Chce mieć własne muzeum tak jak
Kaczyński miał Muzeum Powstania Warszawskiego.
MERYTORYCZNY PREZES
Numer dwa resortowej gwardii to Marcin Warchoł, rocznik ’80. Zwrócił na siebie uwagę
Ziobry jeszcze w czasie seminarium doktoranckiego, gdy opowiadał się za
zaostrzeniem kar za najcięższe przestępstwa i obniżeniem wieku karania
nieletnich. Ziobro dojrzał w Warchole zadatek na bezwzględnego prawnika
- zatrudnił jako swojego asystenta, gdy był ministrem
w pierwszym rządzie PiS.
- Teraz Warchoł wrócił do resortu
razem z ZZ. Pozostali - Jaki, Piebiak, Wójcik i Woś - byli nominowani już po
nim - mówi pracownik ministerstwa.
Wszyscy moi rozmówcy są zgodni, że
Warchoł to najmocniejszy merytorycznie zawodnik w drużynie Ziobry. Zna języki
obce, był stypendystą Instytutu Maxa Plancka we Fryburgu. To on był
negocjatorem rządu w rozmowach z Komisją Wenecką w sprawie Trybunału
Konstytucyjnego i on odpowiada za analizy ministerstwa, które mają udowodnić,
że wprowadzane zmiany są wzorowane na rozwiązaniach stosowanych w innych
krajach.
- Zawsze wypowiada się bardzo profesjonalnie. Zdecydowanie
najmądrzejszy z kierownictwa, choć jednocześnie słynie z ostrego języka - mówi były pracownik
resortu. Ziobro oddelegował Warchoła na front walki z sędziami. „Jeśli chodzi o
zakończenie kadencji Krajowej Rady Sądownictwa, to jest to sprawa kluczowa. Nie
ma sensu robienie reformy, jeśli zostawimy tych ludzi, którzy tam są” - tłumaczył
w telewizji publicznej. W Sejmie argumentował konieczność reformy: „Trzeba
skończyć z sędziokracją”.
Niechęć do sędziów wiceminister Warchoł zademonstrował już na kongresie
prawników w Katowicach we wrześniu 2016 r. Zarzucił
sędziom, że nie oczyścili się po 1989 r., że mają stalinowski rodowód, a więc
są odpowiedzialni za „mordowanie polskich patriotów”.
Nazywa sędziów „nadzwyczajną kastą”, którą cechuj ą „korporacyjny
sposób myślenia, pycha i arogancja”. Wypomina im korupcję, posługując się tymi
samymi przykładami, które stały się hastami słynnej kampanii przeciwko sądom
zorganizowanej przez Polską Fundację Narodową za 19 min zł. W resorcie mówią,
że „PFN garściami czerpała inspirację z ministra Warchoła”.
Jego ambicje? - Polityczne. Jak nie uda się reforma, to stanowisko
wiceministra jest świetną trampoliną do eksponowanych stanowisk. W resorcie
ma ksywkę „prezes” - mówi współpracownik Ziobry.
SFRUSTROWANY WALLENROD
Niechęć do sędziów cechuje wszystkich zastępców Ziobry. Jednak najbardziej zacięty w zwalczaniu sędziów
jest Łukasz Piebiak, rocznik ’76.
Przez lata nie mógł awansować z powodu dyscyplinarki, którą wytoczyła
mu przełożona w Sądzie Okręgowym w Warszawie (był tam oddelegowany z
rejonowego). Sędzia Ewa Malinowska zarzuciła Piebiakowi nieterminowość pisania
uzasadnień do wyroków i wyjazdy na szkolenia, o których nie informował
kierownictwa sądu. Odwoływał się od tej decyzji 30 razy do Krajowej Rady
Sądownictwa, bezskutecznie.
Gdy został wiceministrem, pojawiła się okazja do odwetu. Piebiak powtarzał
znajomym, że odwoła Malinowską z funkcji wiceprezesa sądu choćby i dwa dni
przed końcem jej kadencji. Udało się miesiąc wcześniej, gdy w życie weszła
ustawa o ustroju sądów powszechnych. Zemsta
Piebiaka spotkała się z powszechną krytyką, także Ziobry, ale to nie dlatego
minister taktuje go z dystansem.
- Nie ufa Piebiakowi, bo swego czasu bronił sędziego Tulei, a to
przecież główny wróg Ziobry - tłumaczy osoba z otoczenia ministra.
Sędzia Igor Tuleya prowadził sprawę doktora Garlickiego i porównał
działania CBA w latach 2005-2007 do praktyk z czasów stalinowskich. Piebiak,
wtedy szef warszawskiego oddziału Stowarzyszenia Sędziów Polskich Iustitia,
mówił o Tulei, że życzyłby sobie, aby „wszyscy
wykazali się podobną odwagą”.
Po co więc Ziobro zatrudnił
Piebiaka w ministerstwie?
- To był ruch „na Konrada Wallenroda” - tłumaczy jeden z moich rozmówców.
- Dając sfrustrowanemu Piebiakowi szansę awansu, Ziobro liczył, że ten rozsadzi
sędziowską solidarność Iustitii, krytykującej pisowską reformę wymiaru
sprawiedliwości.
Piebiak, odpowiedzialny w resorcie
za wymianę prezesów i wiceprezesów sądów na podstawie nowej ustawy, rzeczywiście
próbuje wyłuskiwać sędziów z Iustitii. Pierwszy awans na prezesa sądu
okręgowego według nowych zasad zaproponował Maciejowi Strączyńskie- mu,
poprzedniemu prezesowi Iustitii. Przekonał także sędziego Dariusza Dra-
jewicza, aby wbrew zaleceniom sędziowskiego stowarzyszenia objął stanowisko
wiceprezesa po poprzedniczce, której kadencję skrócono bez podawania przyczyny,
na co pozwala nowa ustawa.
Ostatecznie Iustitia wykluczyła Piebiaka ze swoich szeregów (decyzja
nie jest jeszcze prawomocna).
- Jeśli nie powiedzie się reforma sądownictwa, Piebiak wróci z marnym
samopoczuciem do sądu rejonowego.
W resorcie nie jest łubiany - mówi
osoba z otoczenia ministra. Jeśli jednak zmiany uda się przeprowadzić, Piebiak
liczy na stanowisko szefa nowej Izby Dyscyplinarnej, która ma powstać w Sądzie
Najwyższym i stać się czapą nad całym środowiskiem prawniczym.
SKĄD
się BIORĄ EKSPERCI
- Na deser pozostaje Michał Woś. To jest dopiero kariera: 26 lat, a już wiceminister.
Wcześniej szef gabinetu politycznego ministra sprawiedliwości, którym został
po paru miesiącach bycia radnym. Co więcej, naściągał do resortu swoich ludzi w
charakterze ekspertów - mówi pracownik ministerstwa.
Eksperci to osobny temat. Według raportu NIK ponad połowa z 22 ekspertów
zatrudnionych resorcie w 2016 roku nie spełniała wymogu trzyletniego stażu
pracy i wszyscy zostali zatrudnieni bez konkursu.
Wielu z nich otrzymało specjalne premie i dodatki, rekordzista - w wysokości
516 procent podstawy wynagrodzenia. Gdy o sprawie doniosła „Rzeczpospolita”,
resort tłumaczył wiceminister Woś. Powoływał się na ustawę z 1982 roku o
pracownikach urzędów państwowych, która pozwala zatrudniać osoby bez konkursu.
Tyle że w międzyczasie przyjęto ustawę o służbie cywilnej, która
rygorystycznie określa warunki zatrudnienia w urzędach państwowych.
- Służba cywilna się wkurza, bo eksperci zarabiają znacznie więcej od
nich, a niekoniecznie mają lepsze kwalifikacje. Nikt z kierownictwa resortu nie
zawraca sobie jednak głowy raportem NIK, a ekspertów jak przybywało, tak
przybywa - mówi mój rozmówca i dodaje: - To są przeważnie młodzi ludzie, nawet
przed ukończeniem studiów, część to młodzieżówka PiS, część absolwenci
Pracowni Liderów Prawa. Na pewno nikt z ulicy.
Pracownia Liderów Prawa to pomysł wiceministra Wosia, tak przynajmniej
wynika z jego oficjalnego biogramu na stronach ministerstwa. Powstała w ramach
Instytutu Wymiaru Sprawiedliwości, podległego ministerstwu. W czasie
organizowanych przez Pracownię szkoleń wykładowcami są Ziobro i Piebiak.
Minister Ziobro wyciągnął lekcję z czasów pierwszego rządu PiS. Wtedy
sam strzelał - jako minister sprawiedliwości rzucał oskarżenia na lewo
prawo, niczym karabin maszynowy. Przypłacił to
licznymi procesami i próbą postawienia go przed Trybunałem Stanu. Dziś ma w
ministerstwie cztery pistolety - swoich zastępców. Sam tylko pociąga za spust.
Stracone złudzenia
Ludzie, którzy
tysiącami protestowali w lipcu pod sądami, stracili złudzenia, że mają w
prezydencie obrońcę konstytucji i praworządności. Projekty Andrzeja Dudy to
kontynuacja myślenia PiS o państwie.
Prezydenckie
i pisowskie projekty ustaw o Krajowej Radzie
Sądownictwa i Sądzie Najwyższym oprócz niekonstytucyjności łączy wspólnota
celu: by partia rządząca zawsze mogła wpłynąć na konkretne rozstrzygnięcie
sądu. Spór między prezydentem a PiS nie toczy się zatem ani o model państwa,
ani o reformę sądownictwa. Teraz, kiedy prezydent ujawnił już w całości
swoje projekty, wiadomo, że to wyłącznie spór o władzę.
Puryści, którzy poważnie traktują prezydenckie weta, narzekają: jak można
pracować nad projektami ustaw prezydenckich, skoro jeszcze nie głosowano jego
wet? Rzeczywiście. Ale Sejm może to zrobić, kiedy zechce albo w ogóle, bo i
konstytucja, i regulamin Sejmu milczą na temat terminu rozpatrzenia wet.
Wprawdzie niegłosowanie wet wygląda na
lekceważenie prezydenta, ale komu to przeszkadza?
Walcząc o władzę, Andrzej Duda przebił PiS w pomysłach narzucenia
sędziom i sądom politycznej kontroli. Do projektu o Sądzie Najwyższym dorzucił ulepszenia w politycznej
kontroli nad sądami powszechnymi. Władza wykonawcza będzie mogła decydować nie
tylko o tym, który sędzia może sądzić ważne dla PiS sprawy (wymiana
kierownictwa sądów), nie tylko o tym, kto może zostać sędzią i awansować
(wymiana KRS i prawo prezydenta do odmowy nominacji), ale też przeprowadzi
weryfikację sędziów za pomocą lustracji i wznawiania zakończonych postępowań
dyscyplinarnych.
Dla prezydenta SN, dla PiS -
KRS
Taki deal prezydent proponuje PiS. KRS wybrać ma Sejm większością trzech piątych głosów. A jeśli się nie uda
obsadzić wszystkich 15 miejsc, w drugiej turze odbędzie się głosowanie imienne
i każdy poseł może wskazać tylko jednego sędziego. To znaczy, że tak czy
inaczej PiS będzie miał w tym głosowaniu fory. Szczególnie jeśli dogada się z
Kukiz’15. Rozwiązanie, że „przedstawicieli sędziów” mają wybierać posłowie,
jest sprzeczne nie tylko z logiką tego zapisu konstytucji, ale też z jej
logiką czytaną jako całość: ustroju opartego na trójpodziale władzy,
niezależności sądów, z konstytucyjną rolą KRS „stania na straży niezależności
sądów i niezawisłości sędziów”. Partia rządząca obsadzi bowiem nie tylko pięć
miejsc należnych parlamentowi, nie tylko będzie miała w KRS swoich, nowo
mianowanych prezesów SN i NSA, nie tylko ministra sprawiedliwości i
przedstawiciela prezydenta, ale też wszystkich „przedstawicieli sędziów”.
Czyli: będzie miała całą KRS. To w istocie chce jej w swoim projekcie
zagwarantować prezydent.
O niekonstytucyjności tego pomysłu już się nawet nie dyskutuje, bo PiS
sprytnie zwekslował spór z tego, czy posłowie mogą wybierać „przedstawicieli
sędziów”, na to, czy mają to robić z udziałem opozycji czy bez. Prezydent nie
chce - jak PiS - podzielić KRS na dwie izby:
polityczną i sędziowską, by ta pierwsza mogła blokować drugą. Stały się
zbędne, skoro cały KRS ma być obsadzony przez PiS.
Dwie dodatkowe izby mają być za to w Sądzie Najwyższym, który należałby
do prezydenta. To on ogłaszałby o wolnych miejscach w SN. Wręczał - lub nie
- nominacje sędziom rekomendowanym przez KRS.
Decydował, który sędzia będzie mógł orzekać po ukończeniu 65. roku życia. A
więc też o tym, czy w SN zostanie jego obecna prezes Małgorzata Gersdorf.
Wszystkich sędziów, którzy w najbliższym czasie osiągną ten wiek, jest 38 proc.
Dwie nowe izby w SN to Izba Dyscyplinarna oraz Izba Kontroli
Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych. O liczebności i składzie obu zdecyduje
prezydent, wybierając spośród kandydatów zaproponowanych przez pisowską Krajową
Radę Sądownictwa. Dyscyplinarna zajmowałaby się eliminacją sędziów z zawodu.
Wprowadza się uznane kiedyś za niekonstytucyjne sądy 24-godzinne dla uchylania
immunitetu sędziom. A oprócz normalnego trybu dyscyplinarnego będzie też tryb
nadzwyczajny. Oryginalny, prezydencki pomysł: specprokurator powoływany do
zajęcia się konkretnym sędzią. W SN będzie go powoływał prezydent, w sądach
powszechnych - minister-prokurator Zbigniew
Ziobro.
Ten prokurator będzie się nazywał nadzwyczajnym rzecznikiem
dyscyplinarnym i będzie mógł przejąć każdą sprawę, która już toczy się przed
sądem dyscyplinarnym, ale władza nie jest pewna, że orzeczenie będzie po jej
myśli. Będzie mógł też podjąć na nowo sprawę już prawomocnie zakończoną, co
wynika z przepisów przejściowych do ustawy. To sprzeczne z zasadami
niedziałania prawa wstecz i powagi rzeczy osądzonej. Ale, jakby co, Trybunał
Konstytucyjny „dobrej zmiany” to przyklepie. To rozwiązanie niesłychanie niebezpieczne:
pozwoli eliminować sędziów, których upatrzy sobie PiS. Nawet nie trzeba ich
uznawać za winnych. Wystarczy zawiesić w pełnieniu obowiązków do czasu
rozstrzygnięcia sprawy dyscyplinarnej.
Przepis o wznowieniu zakończonego postępowania dyscyplinarnego obejmie
też zwykłe postępowanie dyscyplinarne.
Art. 124. par. 1: „Postępowanie
dyscyplinarne zakończone prawomocnym orzeczeniem, wydanym przez rzecznika dyscyplinarnego
przed dniem wejścia w życie ustawy, można wznowić na wniosek ministra
sprawiedliwości, jeżeli w związku z postępowaniem dopuszczono się przestępstwa,
a istnieje uzasadniona podstawa do przyjęcia, że mogło ono mieć wpływ na treść
orzeczenia, lub po wydaniu orzeczenia ujawnią się nowe okoliczności faktyczne
lub dowody”. To przepis gumowy, można na jego podstawie wznowić wszelkie
przeszłe postępowania dyscyplinarne.
Choćby wobec rzecznika KRS sędziego Waldemara Żurka, na którego doniesienie
złożył dziennikarz „Gazety Polskiej Codziennie”, bo sędzia przemawiał podczas
lipcowych protestów przeciwko politycznej kontroli nad sądami. Rzecznik dyscyplinarny
uznał, że treść i forma przemówienia nie uchybiły „godności zawodu sędziego”.
Ale teraz mogą się znaleźć „nowe okoliczności faktyczne lub dowody”.
O ile Izba Dyscyplinarna ma umożliwić usuwanie z zawodu sędziów
wskazanych przez PiS, o tyle druga proponowana przez prezydenta Izba, Kontroli
Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych, ma dać PiS kontrolę nad orzecznictwem w
sprawach politycznych. Miałoby do niej trafiać: rozpoznawanie protestów
wyborczych i protestów przeciwko ważności referendów, stwierdzanie ważności
wyborów i referendów i „inne sprawy z zakresu prawa publicznego, w tym sprawy
z zakresu ochrony konkurencji, regulacji energetyki, telekomunikacji i
transportu kolejowego”, czyli kluczowe dla infrastruktury państwa. Do tego
sprawy o finanse partii politycznych (jak np. finansowania partyjnych
billboardów przez Polską Fundację Narodową). I odwołania: od decyzji przewodniczącego
Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, od uchwał Krajowej Rady Sądownictwa (np.
gdy nie zarekomenduje jakiejś kandydatury sędziowskiej prezydentowi). A także
skargi dotyczące przewlekłości postępowania. I nowa, czwarta instancja sądowa,
czyli „skarga nadzwyczajna”, o której za chwilę.
Prezydencki projekt nie przewiduje rozwiązania dzisiejszego Sądu Najwyższego
i powołania nowego. To blokuje plany PiS wymiany wszystkich sędziów SN. Ale
przewiduje dodatkowe mechanizmy weryfikacyjne. Sędzią SN nie mogłaby być
osoba, która była funkcjonariuszem lub pracownikiem byłych organów
bezpieczeństwa państwa w PRL, lub uznana została za tajnego współpracownika
tych służb. A także gdy w oświadczeniu lustracyjnym przyznała się do takiej
współpracy. To mocno wątpliwa konstytucyjnie zmiana filozofii ustawy
lustracyjnej, według której karane utratą prawa do zajmowania stanowiska jest
tylko kłamstwo lustracyjne.
Sędzią SN nie będzie też mogła być osoba, która oprócz polskiego ma
także obywatelstwo innego kraju. Tak więc może się okazać, że z Sądu
Najwyższego musiałoby odejść więcej niż 40 proc. sędziów.
Przerwanie kadencji sędziów z powodu
zmiany reguł gry jest sprzeczne nie tylko z konstytucją, ale też z orzecznictwem
Trybunału Praw Człowieka (por. sprawa węgierskiego prezesa Sądu Najwyższego
Andrasa Baki).
Likwidacja pewności prawa,
czyli skarga nadzwyczajna
„Dla ludzi” prezydent przewidział
prawo ubiegania się o wniesienie skargi nadzwyczajnej. To nowa nazwa dla wymyślonej
w PRL rewizji nadzwyczajnej. Ale w PRL była to jedynie trzecia instancja
sądowa. Teraz byłaby czwartą (konstytucja wymaga tylko dwóch). To patent na
wydłużanie trwania spraw sądowych w nieskończoność. Tymczasem sam prezydent
twierdzi, że problemem polskiego sądownictwa jest przewlekłość.
Skargę nadzwyczajną można by wnosić w sprawach zakończonych nawet przed
20 laty. Jak obliczyła prof. Ewa Łętowska, może to dotyczyć
nawet 200 mln orzeczeń, bo sądy rozpatrują ok. 15 mln spraw rocznie. Takie
skargi mogliby wnosić prokurator generalny, grupa co najmniej 30 posłów lub 20
senatorów (za zgodą marszałka Sejmu) oraz: prezes Prokuratorii Generalnej,
rzecznik praw pacjenta, rzecznik praw obywatelskich i rzecznik praw dziecka,
przewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego i rzecznik finansowy. Czyli
instytucje w większości obsadzone przez PiS. A więc zarówno samo wniesienie,
selekcja wniosków (do czego potrzeba ludzi i pieniędzy, których nie ma), jak i
ich rozpatrzenie (przez skomponowaną przez polityków izbę polityczną) będą
miały charakter uznaniowy, ewidentnie polityczny. W rękach polityków będzie
zatem wnoszenie i rozstrzyganie spraw sądowych. Może w przyszłości z tej instytucji
skorzysta np. Mariusz Kamiński?
Jak zauważa prof.
Łętowska w wypowiedzi dla portalu OKO.press,
będzie to doskonałe narzędzie do promowania się przez posłów partii rządzącej
jako obrońcy „zwykłego człowieka”. Szczególnie przed wyborami. Prof. Łętowska ostrzega też przed uruchomieniem mechanizmu
znanego z afery reprywatyzacyjnej. Tam dotyczy to adwokatów i radców biegłych
w „odzyskiwaniu” kamienic. Tu pojawią się „załatwiacze”, którzy, mając dojścia
do polityków lub chwaląc się nimi, będą odpłatnie załatwiać wniesienie skarg
nadzwyczajnych.
Ale groźniejsze od tych patologii jest zachwianie stabilnością prawa w
Polsce. Nie dość, że parlament nieustannie zmienia prawo, to jeszcze nie
będzie można być pewnym trwałości żadnego wyroku, nawet zapadłego prawomocnie
20 lat wstecz. To są sprawy karne, gdzie ludzie lata temu prawomocnie uniewinnieni
mogą trafić ponownie na ławę oskarżonych. Ale też sprawy cywilne, często
majątkowe. Ktoś wygrał proces sądowy, np. o dom, mieszka w nim od lat, poczynił
nakłady finansowe - a teraz może się stać bezdomny. To są też sprawy o
odszkodowania, np. za wypadki czy błędy lekarskie. Ich ofiarom przyjdzie
zwracać odszkodowania, zwłaszcza jeśli instytucja czy firma, która je
wypłaciła, ma chody w PiS. Wreszcie są to sprawy gospodarcze, gdzie idzie
czasem o miliony, jeśli nie miliardy złotych. Np. PiS może za pomocą skargi
nadzwyczajnej „odzyskiwać”, z odsetkami, odszkodowania, jakie Skarb Państwa
wyrokiem sądu wypłacił niegdyś rozmaitym firmom.
Taka kompletna niepewność prawna jest w sposób oczywisty sprzeczna z konstytucyjną
zasadą zaufania do państwa i prawa.
Wprowadziłaby prawny chaos, zniszczyłaby pewność obrotu gospodarczego i
odstraszyła od Polski zagranicznych inwestorów.
Przyjmując „reformę” sądownictwa w takim lub zbliżonym kształcie, Polska
wprowadzi model chiński, w którym wynik każdej
sprawy zależy od woli partii lub od korupcji. Albo od obu tych czynników.
A to polityka właśnie
Spór pomiędzy prezydentem a PiS
toczy się o władzę. Pytanie: czy prezydent jeszcze chce o nią grać, czy też,
zniechęcony reakcją PiS i opozycji oraz powszechną krytyką swoich projektów,
będzie szukał okazji do wycofania się.
PiS chce wszystkiego, więc raczej nie zgodzi się, by o tym, kto zostanie
w Sądzie Najwyższym i kto będzie do niego wybrany, decydował prezydent. Bo to
by oznaczało, że każdy sędzia w SN to nowe negocjacje, w których trzeba coś
prezydentowi zaoferować. A prezydent już przecież decyduje o nominacji każdego sędziego i o każdym jego awansie. I
mógłby - jak to już zresztą zrobił - odrzucać nominacje sędziowskie KRS, także
tego po „dobrej zmianie”.
RMF twierdzi, że PiS w ogóle zrezygnuje z ustaw sądowych, jeśli
prezydent Duda nie da mu władzy nad sądami, bo nie chce zaostrzać konfliktu, a
ma jeszcze inne ustawy - choćby o „dekoncentracji” mediów czy zmianę prawa
wyborczego na potrzeby zbliżających się wyborów samorządowych, europejskich, a
wreszcie parlamentarnych. Wątpliwe, czy to prawda. Przejęcie pełni władzy przez
PiS nie jest możliwe bez sądów. Od tego zaczęli (Trybunał Konstytucyjny) i
tego nie odpuszczą.
Dlatego raczej będą zastraszać i ośmieszać
prezydenta i jego otoczenie, by wymusić zgodę na te rozwiązania, na których im
zależy: rozwiązanie Sądu Najwyższego w związku z „reorganizacją” i danie
Zbigniewowi Ziobrze władzy nad jego obsadzeniem od nowa.
W tym sporze teoretycznie to prezydent jest górą. On ma
długopis. Może podpisać ustawy sądowe i wszelkie inne albo zawetować. Ale nie
wydaje się, by był psychicznie w stanie pójść na twardy konflikt. Tym bardziej
że jego projekty nie bronią się konstytucyjnie i widać, że to nie walka o wartości.
Jeśli jednak prezydent się uprze, PiS może zmienić ustawę bez podpisu
prezydenta. Rozporządzeniem. Oczywiście zmienianie ustaw rozporządzeniem jest prawnie niemożliwe. Ale nie dla PiS, który od blisko dwóch
lat zmienia konstytucję ustawami - i nic. Dzięki temu ma już swój Trybunał
Konstytucyjny, który teraz przyklepie mu każde prawo. Łącznie z rozporządzeniem,
które zmienia ustawę.
Na Węgrzech Viktor
Orban zachowywał pozory: zmieniał
konstytucję, zanim zmienił ustawę. Ale PiS tworzy trzecią, polską drogę.
Ewa Siedlecka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz