czwartek, 5 października 2017

Pistolety Ziobry i Stracone złudzenia



Pistolety Ziobry

Są bezwzględni i lojalni. W zamian dostają od szefa szansę na szybką polityczną karierę

Aleksandra Pawlicka

Dobrał ich według jedne­go klucza. To młodzi, wyszczekani, w większo­ści początkujący praw­nicy, dla których praca u Zbigniewa Ziobry jest szansą na szybki awans.
   - W zamian szef oczekuje bezwzględ­nej lojalności. W resorcie zrobiło się tak szczelnie, że nikt poza wtajemniczo­nymi nie wie, co dzieje się za drzwiami gabinetu Ziobry. Jak nie chcesz fir­mować podejmowanych tam decyzji, odchodzisz - mówi jeden z byłych pra­cowników ministerstwa.
   Najbliższy krąg tworzą wiceministro­wie: Patryk Jaki, Marcin Warchoł, Łukasz Piebiak i Michał Woś. Piąty wiceminister, Michał Wójcik, uchodzi za „sympatyczny dodatek”. - Jako jedyny nie wprowadził tu swoich ludzi i dostał do uprawy dział­kę społeczną, nie polityczną - twierdzi mój rozmówca. Wiceminister Wójcik od­powiada za przygotowanie ustawy doty­czącej dzieci skonfliktowanych rodziców, z których jedno mieszka za granicą.

WIERNY KLON
Opinię najbliższego człowieka Ziobry ma Patryk Jaki, rocznik ’85. - Gdy po odejściu z PiS i porażce Solidar­nej Polski wszyscy odwrócili się od Zbysz­ka, pozostali przy nim tylko żona i Jaki - mówi osoba z otoczenia ministra. - On stał się dla Ziobry tym, kim dla Kaczyń­skiego po klęsce Porozumienia Centrum byli Adam Lipiński czy Marek Suski. Najwierniejszym towarzyszem - dodaje.
   A Ziobro wierność ceni ponad wszyst­ko. Po wyborach 2015 roku okazało się, że Andrzej Dera z Solidarnej Polski zo­stał na lodzie i nie ma za co żyć, Ziobro zarządził na niego zrzutkę wśród ko­legów. Ostatecznie udało mu się wcis­nąć Derę do pałacu prezydenckiego, gdzie traktowany jest jak wtyczka mini­stra i nie uczestniczy w podejmowaniu ważnych decyzji.
   W Jakim Ziobro ceni nie tylko lojal­ność, ale i dezynwolturę. - Przypomina w tym Zbyszkowi jego samego z cza­sów, gdy był ministrem sprawiedliwości w pierwszym rządzie PiS i wymachiwał w telewizji dyktafonem. Patryk jest jak jego klon z tamtego czasu - mówi osoba pracująca w ministerstwie.
   Jaki uwielbia brylować w mediach. A to stwierdzi, że KOD to kawioro­we protesty, a to nazwie Okrągły Stół dzieleniem Polski przy wódce. Przed wyborami 2015 roku podczas manife­stacji antyimigranckiej agitował tak: „W 1683 Jan III Sobieski zatrzymał marsz dziczy na Europę. Obronił nasze chrześcijańskie, te prawdziwe korzenie”. Opinię islamofoba ma w resorcie do dziś. Wciąż deklaruje, że „walka z islam­ską zarazą to jego Westerplatte”.
   - Mówimy o nim „Jaki jest, każdy wi­dzi”. Merytorycznie nie ma pojęcia o tym, co robi, ale nadrabia pewnością siebie i nieustannie dobrą miną - mówi osoba z ministerstwa. - Duży tempera­ment i poczucie własnej wartości. Zde­cydowanie uważa, że brak wykształcenia prawniczego nie przeszkadza w pełnie­niu funkcji wiceministra - dodaje mój rozmówca.
   Jaki jest politologiem. Żywot polity­ka zaczynał od młodzieżówki PiS, po­tem z list PO został samorządowcem, aby po paru miesiącach wrócić do partii Kaczyńskiego i związać się z Ziobrą na dobre i złe. Dziś nazywają go „pierw­szym po szeryfie”. - Jest jedynym za­stępcą Ziobry, który podobnie jak szef ma pozwolenie na broń - mówi osoba z bliskiego otoczenia ministra.
   W ministerstwie został oddelegowany na front afery reprywatyzacyjnej w sto­licy i walki z Hanną Gronkiewicz-Waltz, to ma go wylansować na kandydata pra­wicy na prezydenta Warszawy. - Nie­oficjalnie mówi się w resorcie, że brak podwyżek i nagród dla pracowników wynika z przesunięcia znacznej części budżetu do Departamentu Prawa Ad­ministracyjnego, obsługującego komisję reprywatyzacyjną Jakiego - opowiada mój rozmówca i dodaje: - Ta komisja to mistrzostwo świata w manipulacji. Robi show, wmawia ludziom, że dzięki niej nieruchomości wracają do Warszawy, a przecież od decyzji komisji można się odwołać do sądu i nic ostatecznie może nie wrócić do miasta. Ale to okaże się do­piero za parę lat, a w tym czasie pan Jaki może zajść bardzo wysoko.
   Polityk PiS: - Jaki chce być Lechem Kaczyńskim bis. Stąd kreacja na bojowni­ka walki z dziką reprywatyzacją i pomysł stworzenia Muzeum Żołnierzy Wyklę­tych w więzieniu na Rakowieckiej. Chce mieć własne muzeum tak jak Kaczyński miał Muzeum Powstania Warszawskiego.

MERYTORYCZNY PREZES
Numer dwa resortowej gwardii to Marcin Warchoł, rocznik ’80. Zwrócił na siebie uwagę Ziobry jeszcze w czasie se­minarium doktoranckiego, gdy opowia­dał się za zaostrzeniem kar za najcięższe przestępstwa i obniżeniem wieku kara­nia nieletnich. Ziobro dojrzał w Warcho­le zadatek na bezwzględnego prawnika - zatrudnił jako swojego asystenta, gdy był ministrem w pierwszym rządzie PiS.
- Teraz Warchoł wrócił do resortu ra­zem z ZZ. Pozostali - Jaki, Piebiak, Wój­cik i Woś - byli nominowani już po nim - mówi pracownik ministerstwa.
   Wszyscy moi rozmówcy są zgodni, że Warchoł to najmocniejszy meryto­rycznie zawodnik w drużynie Ziobry. Zna języki obce, był stypendystą Insty­tutu Maxa Plancka we Fryburgu. To on był negocjatorem rządu w rozmowach z Komisją Wenecką w sprawie Trybuna­łu Konstytucyjnego i on odpowiada za analizy ministerstwa, które mają udo­wodnić, że wprowadzane zmiany są wzo­rowane na rozwiązaniach stosowanych w innych krajach.
   - Zawsze wypowiada się bardzo profe­sjonalnie. Zdecydowanie najmądrzejszy z kierownictwa, choć jednocześnie słynie z ostrego języka - mówi były pracownik resortu. Ziobro oddelegował Warchoła na front walki z sędziami. „Jeśli chodzi o zakończenie kadencji Krajowej Rady Sądownictwa, to jest to sprawa kluczowa. Nie ma sensu robienie reformy, jeśli zo­stawimy tych ludzi, którzy tam są” - tłu­maczył w telewizji publicznej. W Sejmie argumentował konieczność reformy: „Trzeba skończyć z sędziokracją”.
   Niechęć do sędziów wiceminister War­choł zademonstrował już na kongresie prawników w Katowicach we wrześniu 2016 r. Zarzucił sędziom, że nie oczyś­cili się po 1989 r., że mają stalinowski rodowód, a więc są odpowiedzialni za „mordowanie polskich patriotów”.
   Nazywa sędziów „nadzwyczajną ka­stą”, którą cechuj ą „korporacyjny sposób myślenia, pycha i arogancja”. Wypomina im korupcję, posługując się tymi samy­mi przykładami, które stały się hastami słynnej kampanii przeciwko sądom zor­ganizowanej przez Polską Fundację Na­rodową za 19 min zł. W resorcie mówią, że „PFN garściami czerpała inspirację z ministra Warchoła”.
   Jego ambicje? - Polityczne. Jak nie uda się reforma, to stanowisko wicemi­nistra jest świetną trampoliną do eks­ponowanych stanowisk. W resorcie ma ksywkę „prezes” - mówi współpracow­nik Ziobry.

SFRUSTROWANY WALLENROD
Niechęć do sędziów cechuje wszystkich zastępców Ziobry. Jed­nak najbardziej zacięty w zwalczaniu sę­dziów jest Łukasz Piebiak, rocznik ’76.
   Przez lata nie mógł awansować z powodu dyscyplinarki, którą wytoczy­ła mu przełożona w Sądzie Okręgowym w Warszawie (był tam oddelegowany z rejonowego). Sędzia Ewa Malinowska zarzuciła Piebiakowi nieterminowość pisania uzasadnień do wyroków i wyjaz­dy na szkolenia, o których nie informo­wał kierownictwa sądu. Odwoływał się od tej decyzji 30 razy do Krajowej Rady Sądownictwa, bezskutecznie.
   Gdy został wiceministrem, pojawiła się okazja do odwetu. Piebiak powtarzał zna­jomym, że odwoła Malinowską z funkcji wiceprezesa sądu choćby i dwa dni przed końcem jej kadencji. Udało się miesiąc wcześniej, gdy w życie weszła ustawa o ustroju sądów powszechnych. Zemsta Piebiaka spotkała się z powszechną krytyką, także Ziobry, ale to nie dlatego minister taktuje go z dystansem.
   - Nie ufa Piebiakowi, bo swego cza­su bronił sędziego Tulei, a to przecież główny wróg Ziobry - tłumaczy osoba z otoczenia ministra.
   Sędzia Igor Tuleya prowadził sprawę doktora Garlickiego i porównał działa­nia CBA w latach 2005-2007 do praktyk z czasów stalinowskich. Piebiak, wtedy szef warszawskiego oddziału Stowarzy­szenia Sędziów Polskich Iustitia, mówił o Tulei, że życzyłby sobie, aby „wszyscy wykazali się podobną odwagą”.
Po co więc Ziobro zatrudnił Piebiaka w ministerstwie?
   - To był ruch „na Konrada Wallenro­da” - tłumaczy jeden z moich rozmów­ców. - Dając sfrustrowanemu Piebiakowi szansę awansu, Ziobro liczył, że ten roz­sadzi sędziowską solidarność Iustitii, krytykującej pisowską reformę wymiaru sprawiedliwości.
Piebiak, odpowiedzialny w resorcie za wymianę prezesów i wiceprezesów są­dów na podstawie nowej ustawy, rze­czywiście próbuje wyłuskiwać sędziów z Iustitii. Pierwszy awans na prezesa sądu okręgowego według nowych zasad zaproponował Maciejowi Strączyńskie- mu, poprzedniemu prezesowi Iustitii. Przekonał także sędziego Dariusza Dra- jewicza, aby wbrew zaleceniom sędziow­skiego stowarzyszenia objął stanowisko wiceprezesa po poprzedniczce, której kadencję skrócono bez podawania przy­czyny, na co pozwala nowa ustawa.
   Ostatecznie Iustitia wykluczyła Pie­biaka ze swoich szeregów (decyzja nie jest jeszcze prawomocna).
   - Jeśli nie powiedzie się reforma są­downictwa, Piebiak wróci z marnym samopoczuciem do sądu rejonowego.
W resorcie nie jest łubiany - mówi osoba z otoczenia ministra. Jeśli jednak zmia­ny uda się przeprowadzić, Piebiak liczy na stanowisko szefa nowej Izby Dyscy­plinarnej, która ma powstać w Sądzie Najwyższym i stać się czapą nad całym środowiskiem prawniczym.

SKĄD się BIORĄ EKSPERCI
- Na deser pozostaje Michał Woś. To jest dopiero kariera: 26 lat, a już wicemi­nister. Wcześniej szef gabinetu politycz­nego ministra sprawiedliwości, którym został po paru miesiącach bycia radnym. Co więcej, naściągał do resortu swoich ludzi w charakterze ekspertów - mówi pracownik ministerstwa.
   Eksperci to osobny temat. Według ra­portu NIK ponad połowa z 22 eksper­tów zatrudnionych resorcie w 2016 roku nie spełniała wymogu trzyletniego sta­żu pracy i wszyscy zostali zatrudnieni bez konkursu. Wielu z nich otrzymało specjalne premie i dodatki, rekordzista - w wysokości 516 procent podstawy wynagrodzenia. Gdy o sprawie donio­sła „Rzeczpospolita”, resort tłumaczył wiceminister Woś. Powoływał się na ustawę z 1982 roku o pracownikach urzędów państwowych, która pozwala zatrudniać osoby bez konkursu. Tyle że w międzyczasie przyjęto ustawę o służ­bie cywilnej, która rygorystycznie okre­śla warunki zatrudnienia w urzędach państwowych.
   - Służba cywilna się wkurza, bo eks­perci zarabiają znacznie więcej od nich, a niekoniecznie mają lepsze kwalifikacje. Nikt z kierownictwa resortu nie zawraca sobie jednak głowy raportem NIK, a eks­pertów jak przybywało, tak przybywa - mówi mój rozmówca i dodaje: - To są przeważnie młodzi ludzie, nawet przed ukończeniem studiów, część to młodzieżówka PiS, część absolwenci Pracowni Liderów Prawa. Na pewno nikt z ulicy.
   Pracownia Liderów Prawa to pomysł wiceministra Wosia, tak przynajmniej wynika z jego oficjalnego biogramu na stronach ministerstwa. Powstała w ra­mach Instytutu Wymiaru Sprawiedliwo­ści, podległego ministerstwu. W czasie organizowanych przez Pracownię szko­leń wykładowcami są Ziobro i Piebiak.
   Minister Ziobro wyciągnął lekcję z czasów pierwszego rządu PiS. Wte­dy sam strzelał - jako minister spra­wiedliwości rzucał oskarżenia na lewo prawo, niczym karabin maszynowy. Przypłacił to licznymi procesami i próbą postawienia go przed Trybunałem Sta­nu. Dziś ma w ministerstwie cztery pi­stolety - swoich zastępców. Sam tylko pociąga za spust.

Stracone złudzenia

Ludzie, którzy tysiącami protestowali w lipcu pod sądami, stracili złudzenia, że mają w prezydencie obrońcę konstytucji i praworządności. Projekty Andrzeja Dudy to kontynuacja myślenia PiS o państwie.

Prezydenckie i pisowskie projekty ustaw o Krajowej Radzie Sądownictwa i Są­dzie Najwyższym oprócz niekonstytucyjności łączy wspólnota celu: by partia rządząca zawsze mogła wpłynąć na konkretne rozstrzygnięcie sądu. Spór między prezydentem a PiS nie toczy się zatem ani o model państwa, ani o reformę sądownictwa. Teraz, kiedy prezydent ujawnił już w całości swoje projekty, wiadomo, że to wyłącznie spór o władzę. Puryści, którzy poważnie traktują prezydenckie weta, narzekają: jak można pracować nad projektami ustaw prezydenckich, skoro jeszcze nie głosowano jego wet? Rzeczywiście. Ale Sejm może to zrobić, kiedy zechce albo w ogóle, bo i konstytucja, i regulamin Sejmu milczą na temat terminu rozpa­trzenia wet. Wprawdzie niegłosowanie wet wygląda na lekceważenie prezyden­ta, ale komu to przeszkadza?
   Walcząc o władzę, Andrzej Duda prze­bił PiS w pomysłach narzucenia sędziom i sądom politycznej kontroli. Do projektu o Sądzie Najwyższym dorzucił ulepsze­nia w politycznej kontroli nad sądami powszechnymi. Władza wykonawcza będzie mogła decydować nie tylko o tym, który sędzia może sądzić ważne dla PiS sprawy (wymiana kierownictwa sądów), nie tylko o tym, kto może zostać sędzią i awansować (wymiana KRS i prawo prezydenta do odmowy nominacji), ale też przeprowadzi weryfikację sędziów za pomocą lustracji i wznawiania zakoń­czonych postępowań dyscyplinarnych.

Dla prezydenta SN, dla PiS - KRS
Taki deal prezydent proponuje PiS. KRS wybrać ma Sejm większością trzech pią­tych głosów. A jeśli się nie uda obsadzić wszystkich 15 miejsc, w drugiej turze odbędzie się głosowanie imienne i każdy poseł może wskazać tylko jednego sędzie­go. To znaczy, że tak czy inaczej PiS będzie miał w tym głosowaniu fory. Szczególnie jeśli dogada się z Kukiz’15. Rozwiązanie, że „przedstawicieli sędziów” mają wybie­rać posłowie, jest sprzeczne nie tylko z lo­giką tego zapisu konstytucji, ale też z jej logiką czytaną jako całość: ustroju opar­tego na trójpodziale władzy, niezależności sądów, z konstytucyjną rolą KRS „stania na straży niezależności sądów i niezawi­słości sędziów”. Partia rządząca obsadzi bowiem nie tylko pięć miejsc należnych parlamentowi, nie tylko będzie miała w KRS swoich, nowo mianowanych preze­sów SN i NSA, nie tylko ministra sprawie­dliwości i przedstawiciela prezydenta, ale też wszystkich „przedstawicieli sędziów”. Czyli: będzie miała całą KRS. To w istocie chce jej w swoim projekcie zagwaranto­wać prezydent.
   O niekonstytucyjności tego pomysłu już się nawet nie dyskutuje, bo PiS spryt­nie zwekslował spór z tego, czy posłowie mogą wybierać „przedstawicieli sędziów”, na to, czy mają to robić z udziałem opo­zycji czy bez. Prezydent nie chce - jak PiS - podzielić KRS na dwie izby: polityczną i sędziowską, by ta pierwsza mogła blo­kować drugą. Stały się zbędne, skoro cały KRS ma być obsadzony przez PiS.
   Dwie dodatkowe izby mają być za to w Sądzie Najwyższym, który należałby do prezydenta. To on ogłaszałby o wol­nych miejscach w SN. Wręczał - lub nie - nominacje sędziom rekomendowanym przez KRS. Decydował, który sędzia bę­dzie mógł orzekać po ukończeniu 65. roku życia. A więc też o tym, czy w SN zostanie jego obecna prezes Małgorzata Gersdorf. Wszystkich sędziów, którzy w najbliższym czasie osiągną ten wiek, jest 38 proc.
   Dwie nowe izby w SN to Izba Dyscypli­narna oraz Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych. O liczebności i skła­dzie obu zdecyduje prezydent, wybierając spośród kandydatów zaproponowanych przez pisowską Krajową Radę Sądownic­twa. Dyscyplinarna zajmowałaby się eli­minacją sędziów z zawodu. Wprowadza się uznane kiedyś za niekonstytucyjne sądy 24-godzinne dla uchylania immuni­tetu sędziom. A oprócz normalnego trybu dyscyplinarnego będzie też tryb nadzwy­czajny. Oryginalny, prezydencki pomysł: specprokurator powoływany do zajęcia się konkretnym sędzią. W SN będzie go powoływał prezydent, w sądach powszechnych - minister-prokurator Zbigniew Ziobro.
   Ten prokurator będzie się nazywał nad­zwyczajnym rzecznikiem dyscyplinarnym i będzie mógł przejąć każdą sprawę, któ­ra już toczy się przed sądem dyscyplinar­nym, ale władza nie jest pewna, że orze­czenie będzie po jej myśli. Będzie mógł też podjąć na nowo sprawę już prawomocnie zakończoną, co wynika z przepisów przejściowych do ustawy. To sprzeczne z zasa­dami niedziałania prawa wstecz i powagi rzeczy osądzonej. Ale, jakby co, Trybunał Konstytucyjny „dobrej zmiany” to przy­klepie. To rozwiązanie niesłychanie nie­bezpieczne: pozwoli eliminować sędziów, których upatrzy sobie PiS. Nawet nie trze­ba ich uznawać za winnych. Wystarczy za­wiesić w pełnieniu obowiązków do czasu rozstrzygnięcia sprawy dyscyplinarnej.
   Przepis o wznowieniu zakończonego postępowania dyscyplinarnego obejmie też zwykłe postępowanie dyscyplinarne.
Art. 124. par. 1: „Postępowanie dyscypli­narne zakończone prawomocnym orze­czeniem, wydanym przez rzecznika dys­cyplinarnego przed dniem wejścia w życie ustawy, można wznowić na wniosek mi­nistra sprawiedliwości, jeżeli w związku z postępowaniem dopuszczono się prze­stępstwa, a istnieje uzasadniona podsta­wa do przyjęcia, że mogło ono mieć wpływ na treść orzeczenia, lub po wydaniu orze­czenia ujawnią się nowe okoliczności fak­tyczne lub dowody”. To przepis gumowy, można na jego podstawie wznowić wszel­kie przeszłe postępowania dyscyplinarne.
   Choćby wobec rzecznika KRS sędziego Waldemara Żurka, na którego doniesie­nie złożył dziennikarz „Gazety Polskiej Codziennie”, bo sędzia przemawiał pod­czas lipcowych protestów przeciwko politycznej kontroli nad sądami. Rzecz­nik dyscyplinarny uznał, że treść i forma przemówienia nie uchybiły „godności zawodu sędziego”. Ale teraz mogą się znaleźć „nowe okoliczności faktyczne lub dowody”.
   O ile Izba Dyscyplinarna ma umożliwić usuwanie z zawodu sędziów wskazanych przez PiS, o tyle druga proponowana przez prezydenta Izba, Kontroli Nadzwy­czajnej i Spraw Publicznych, ma dać PiS kontrolę nad orzecznictwem w sprawach politycznych. Miałoby do niej trafiać: roz­poznawanie protestów wyborczych i pro­testów przeciwko ważności referendów, stwierdzanie ważności wyborów i refe­rendów i „inne sprawy z zakresu prawa publicznego, w tym sprawy z zakresu ochrony konkurencji, regulacji energe­tyki, telekomunikacji i transportu kolejo­wego”, czyli kluczowe dla infrastruktury państwa. Do tego sprawy o finanse partii politycznych (jak np. finansowania partyj­nych billboardów przez Polską Fundację Narodową). I odwołania: od decyzji prze­wodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, od uchwał Krajowej Rady Są­downictwa (np. gdy nie zarekomenduje jakiejś kandydatury sędziowskiej prezy­dentowi). A także skargi dotyczące prze­wlekłości postępowania. I nowa, czwarta instancja sądowa, czyli „skarga nadzwy­czajna”, o której za chwilę.
   Prezydencki projekt nie przewiduje roz­wiązania dzisiejszego Sądu Najwyższego i powołania nowego. To blokuje plany PiS wymiany wszystkich sędziów SN. Ale prze­widuje dodatkowe mechanizmy weryfika­cyjne. Sędzią SN nie mogłaby być osoba, która była funkcjonariuszem lub pracow­nikiem byłych organów bezpieczeństwa państwa w PRL, lub uznana została za tajnego współpracownika tych służb. A także gdy w oświadczeniu lustracyjnym przy­znała się do takiej współpracy. To mocno wątpliwa konstytucyjnie zmiana filozofii ustawy lustracyjnej, według której karane utratą prawa do zajmowania stanowiska jest tylko kłamstwo lustracyjne.
   Sędzią SN nie będzie też mogła być oso­ba, która oprócz polskiego ma także oby­watelstwo innego kraju. Tak więc może się okazać, że z Sądu Najwyższego musiałoby odejść więcej niż 40 proc. sędziów.
Przerwanie kadencji sędziów z po­wodu zmiany reguł gry jest sprzeczne nie tylko z konstytucją, ale też z orzecz­nictwem Trybunału Praw Człowieka (por. sprawa węgierskiego prezesa Sądu Najwyższego Andrasa Baki).

Likwidacja pewności prawa, czyli skarga nadzwyczajna
„Dla ludzi” prezydent przewidział prawo ubiegania się o wniesienie skargi nadzwyczajnej. To nowa nazwa dla wy­myślonej w PRL rewizji nadzwyczajnej. Ale w PRL była to jedynie trzecia instan­cja sądowa. Teraz byłaby czwartą (kon­stytucja wymaga tylko dwóch). To patent na wydłużanie trwania spraw sądowych w nieskończoność. Tymczasem sam pre­zydent twierdzi, że problemem polskiego sądownictwa jest przewlekłość.
   Skargę nadzwyczajną można by wno­sić w sprawach zakończonych nawet przed 20 laty. Jak obliczyła prof. Ewa Łętowska, może to dotyczyć nawet 200 mln orzeczeń, bo sądy rozpatrują ok. 15 mln spraw rocznie. Takie skargi mogliby wnosić prokurator generalny, grupa co najmniej 30 posłów lub 20 sena­torów (za zgodą marszałka Sejmu) oraz: prezes Prokuratorii Generalnej, rzecznik praw pacjenta, rzecznik praw obywatelskich i rzecznik praw dziecka, przewodniczący Komisji Nadzoru Fi­nansowego i rzecznik finansowy. Czyli instytucje w większości obsadzone przez PiS. A więc zarówno samo wniesienie, selekcja wniosków (do czego potrzeba ludzi i pieniędzy, których nie ma), jak i ich rozpatrzenie (przez skomponowa­ną przez polityków izbę polityczną) będą miały charakter uznaniowy, ewidentnie polityczny. W rękach polityków będzie zatem wnoszenie i rozstrzyganie spraw sądowych. Może w przyszłości z tej in­stytucji skorzysta np. Mariusz Kamiński?
   Jak zauważa prof. Łętowska w wypo­wiedzi dla portalu OKO.press, będzie to doskonałe narzędzie do promowania się przez posłów partii rządzącej jako obrońcy „zwykłego człowieka”. Szcze­gólnie przed wyborami. Prof. Łętowska ostrzega też przed uruchomieniem mechanizmu znanego z afery reprywa­tyzacyjnej. Tam dotyczy to adwokatów i radców biegłych w „odzyskiwaniu” kamienic. Tu pojawią się „załatwiacze”, którzy, mając dojścia do polityków lub chwaląc się nimi, będą odpłatnie zała­twiać wniesienie skarg nadzwyczajnych.
   Ale groźniejsze od tych patologii jest zachwianie stabilnością prawa w Pol­sce. Nie dość, że parlament nieustannie zmienia prawo, to jeszcze nie będzie można być pewnym trwałości żadnego wyroku, nawet zapadłego prawomocnie 20 lat wstecz. To są sprawy karne, gdzie ludzie lata temu prawomocnie unie­winnieni mogą trafić ponownie na ławę oskarżonych. Ale też sprawy cywilne, często majątkowe. Ktoś wygrał proces sądowy, np. o dom, mieszka w nim od lat, poczynił nakłady finansowe - a teraz może się stać bezdomny. To są też spra­wy o odszkodowania, np. za wypadki czy błędy lekarskie. Ich ofiarom przyj­dzie zwracać odszkodowania, zwłasz­cza jeśli instytucja czy firma, która je wypłaciła, ma chody w PiS. Wreszcie są to sprawy gospodarcze, gdzie idzie czasem o miliony, jeśli nie miliardy zło­tych. Np. PiS może za pomocą skargi nadzwyczajnej „odzyskiwać”, z odset­kami, odszkodowania, jakie Skarb Pań­stwa wyrokiem sądu wypłacił niegdyś rozmaitym firmom.
   Taka kompletna niepewność prawna jest w sposób oczywisty sprzeczna z kon­stytucyjną zasadą zaufania do państwa i prawa. Wprowadziłaby prawny chaos, zniszczyłaby pewność obrotu gospodar­czego i odstraszyła od Polski zagranicz­nych inwestorów.
   Przyjmując „reformę” sądownictwa w takim lub zbliżonym kształcie, Polska wprowadzi model chiński, w którym wynik każdej sprawy zależy od woli partii lub od korupcji. Albo od obu tych czynników.

A to polityka właśnie
Spór pomiędzy prezydentem a PiS toczy się o władzę. Pytanie: czy prezy­dent jeszcze chce o nią grać, czy też, zniechęcony reakcją PiS i opozycji oraz powszechną krytyką swoich projektów, będzie szukał okazji do wycofania się.
   PiS chce wszystkiego, więc raczej nie zgodzi się, by o tym, kto zostanie w Sądzie Najwyższym i kto będzie do niego wybrany, decydował prezydent. Bo to by oznaczało, że każdy sędzia w SN to nowe negocjacje, w których trzeba coś prezydentowi zaofe­rować. A prezydent już przecież decyduje o nominacji każdego sędziego i o każdym jego awansie. I mógłby - jak to już zresztą zrobił - odrzucać nominacje sędziowskie KRS, także tego po „dobrej zmianie”.
   RMF twierdzi, że PiS w ogóle zrezy­gnuje z ustaw sądowych, jeśli prezydent Duda nie da mu władzy nad sądami, bo nie chce zaostrzać konfliktu, a ma jeszcze inne ustawy - choćby o „dekon­centracji” mediów czy zmianę prawa wyborczego na potrzeby zbliżających się wyborów samorządowych, europejskich, a wreszcie parlamentarnych. Wątpliwe, czy to prawda. Przejęcie pełni władzy przez PiS nie jest możliwe bez sądów. Od tego zaczęli (Trybunał Konstytucyj­ny) i tego nie odpuszczą.
   Dlatego raczej będą zastraszać i ośmieszać prezydenta i jego otoczenie, by wymusić zgodę na te rozwiązania, na których im zależy: rozwiązanie Sądu Najwyższego w związku z „reorganiza­cją” i danie Zbigniewowi Ziobrze władzy nad jego obsadzeniem od nowa.
   W tym sporze teoretycznie to prezy­dent jest górą. On ma długopis. Może podpisać ustawy sądowe i wszelkie inne albo zawetować. Ale nie wydaje się, by był psychicznie w stanie pójść na twardy konflikt. Tym bardziej że jego projekty nie bronią się konstytucyjnie i widać, że to nie walka o wartości.
   Jeśli jednak prezydent się uprze, PiS może zmienić ustawę bez podpisu pre­zydenta. Rozporządzeniem. Oczywiście zmienianie ustaw rozporządzeniem jest prawnie niemożliwe. Ale nie dla PiS, który od blisko dwóch lat zmienia konstytucję ustawami - i nic. Dzięki temu ma już swój Trybunał Konstytucyjny, który teraz przy­klepie mu każde prawo. Łącznie z rozpo­rządzeniem, które zmienia ustawę.
   Na Węgrzech Viktor Orban zachowy­wał pozory: zmieniał konstytucję, zanim zmienił ustawę. Ale PiS tworzy trzecią, polską drogę.
Ewa Siedlecka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz