O czym rządzący z PiS
nie chcą mówić obywatelom? Przede wszystkim o pieniądzach, które zarabiają i
które wydają.
Dostęp do informacji publicznej jest jedną
ze spraw podstawowych, Polska wymaga zmiany - mówił,
kierując się wprost do widzów, Andrzej Duda podczas decydującej telewizyjnej debaty
prezydenckiej w 2015 r. Później, w swoim expose premier
Beata Szydło dodawała, że „życie publiczne powinno być przejrzyste i transparentne”,
a Zbigniew Ziobro deklarował, że chce w prokuraturze „wprowadzać jawność, która
powinna być cechą państwa praworządnego”. Już jako minister, domagając się
upublicznienia oświadczeń majątkowych sędziów, Ziobro przekonywał, że „chodzi
o zasadę, o to, by obywatele mogli spojrzeć na ręce władzy”. W konfrontacji z rzeczywistością
wszystkie te deklaracje okazują się zdumiewającą hipokryzją.
Prezydent. Dla Kancelarii Prezydenta jawność działań władzy i jej
wydatków, zadeklarowana w debacie telewizyjnej, przestała być istotna zaraz po
wyborach. Monity Sieci Obywatelskiej Watchdog Polska w
tej sprawie pozostawały bez odpowiedzi. W czerwcu 2016 r. sieć złożyła do
prokuratury doniesienie o możliwości popełnienia przestępstwa (nieudzielenie
informacji jest zagrożone karą pozbawienia wolności do roku). W prokuraturze
dochodzenie umorzono, jednak sąd nakazał jeszcze raz zająć się sprawą.
Wskazał, że prokuratura nie ustaliła w postępowaniu nawet podstawowych
kwestii. Był grudzień 2016 r. - Właśnie otrzymaliśmy kolejne postanowienie o
umorzeniu postępowania. Zaskarżymy do sądu to postanowienie - mówił Bartosz
Wilk z Sieci Obywatelskiej Watchdog Polska. Wojewódzki sąd
administracyjny nakazał prezydentowi ujawnić dokumenty. Nigdy się to nie stało.
Kancelaria złożyła skargę kasacyjną do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Sprawa
się ciągnie do dziś.
Prezydent Duda odmówił też ujawnienia opinii prawnych (łącznie
z nazwiskami ich autorów), na które powoływał się przy podpisywaniu nowej
ustawy o Trybunale Konstytucyjnym; odpowiedzi, kto wnioskował do prezydenta o
ułaskawienie Mariusza Kamińskiego (podany powód: „dokumenty wewnętrzne nie
stanowią informacji publicznej”). Odmówił ujawnienia nazwisk doradców - na to
rzekomo nie pozwalała ustawa o ochronie danych osobowych. Orzecznictwo jest jasne: istnieje wyrok Sądu Najwyższego z 2012 r., w którym
chodziło o udostępnianie personaliów kontrahentów gminy (sąd stwierdził, że
zawierając takie umowy, osoby te musiały się liczyć z tym, że nie pozostaną
anonimowe). Jest też podobny wyrok NSA z 2015 r. mówiący, że ujawnianie
podobnych danych jest konieczne, bo „pozwala przeciwdziałać takim patologiom
życia publicznego jak np. nepotyzm”. Urząd prezydencki, na którego czele stoi
prawnik, udaje, że nie zna tych orzeczeń.
Minister sprawiedliwości. Prezydenta przebija minister sprawiedliwości i prokurator
generalny Zbigniew Ziobro. Rejestr 88 umów na doradztwo prawne, jakie zawarło
ministerstwo, przekazał do wiadomości publicznej - po długich bojach,
stoczonych z kilkoma fundacjami - zanonimizowany. Usunięto nazwiska osób, nazwy
kancelarii i firm, którym zlecano ekspertyzy. Można się dowiedzieć, że „z kancelarią prawną” zawarto umowę na
wykonanie usługi doradztwa prawnego za kwotę 122 tys. zł. Że „osobie prawnej”
zapłacono 154 tys. zł za ekspertyzę zawierającą dwie opinie, a „osobie fizycznej”
za opracowanie opinii prawnej 112 tys. zł. Również minister sprawiedliwości,
ignorując dotychczasowe orzecznictwo, zasłania się ochroną danych osobowych. -
Aż dziwne, że również Ministerstwo Sprawiedliwości, gdzie jest tylu
prawników, nie wie, jaki jest standard w tym względzie - kpi Krzysztof
Izdebski, szef fundacji ePaństwo, która sądzi się o ujawnianie umów.
To, że minister sprawiedliwości i prokurator generalny
płaci z publicznych pieniędzy po pańsku i po uważaniu, ustaliła dopiero
kontrola NIK z wykonania budżetu za 2016 r. Okazało się, że minister zatrudnił
w tamtym czasie 22 osoby na stanowiska ekspertów, wszystkich z pominięciem
otwartego naboru. Więcej niż połowa zatrudnionych nie spełniała wymogu co
najmniej 3-letniego stażu pracy (a w departamencie legislacji, gdzie pracuje
się nad tworzeniem prawa, dwóch z trzech przyjętych przez Ziobrę w ubiegłym
roku ekspertów nie posiadało żadnego stażu pracy). Eksperci ci dostali jednak
wysokie pensje, od razu ze stałymi premiami w maksymalnej wysokości. W sumie z
budżetu ministerstwa na pracę ekspertów przeznaczono ponad 1 mln zł. Mimo tego
wsparcia kadrowego wiele opinii prawnych ministerstwo zamawia „na mieście”.
Podpisano w sumie 20 umów o dzieło na ponad 180 tys. zł na potrzeby samego
departamentu legislacyjnego (gdzie zatrudnieni zostali wspomniani eksperci bez
stażu).
Osobną, szczególną pozycją są usługi PR. Mimo że do
wydziału komunikacji społecznej i promocji Ministerstwa Sprawiedliwości też
zatrudniono 4 ekspertów, umowy na obsługę PR kosztowały, jak ustalił NIK,
niemal pół miliona. Ziobro miał dwóch stałych indywidualnych doradców PR,
którym płacił po kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie, oczywiście
zatrudnionych bez konkursu. Gdy obaj doradcy podjęli pracę w spółkach zależnych
z udziałem Skarbu Państwa, zmieniono im umowy i usunięto z nich zapis o
obowiązku wykonywania zadań osobiście. Według NIK taka rezygnacja z wymogu
bezpośredniości zaprzecza argumentowi ministra o unikatowości ich kwalifikacji
i braku konkurencyjnego rynku (a to uzasadnia zatrudnianie bez konkursu).
Widocznie minister bardzo wierzy w siłę PR, skoro była też
trzecia osoba z umową na usługi PR - za 110 tys. zł. I czwarta - za 65 tys. zł
za analizy skarg i zapytań (plus służbowe ministerialne mieszkanie na Mokotowie).
I jeszcze osobna umowa na „samodzielną usługę obejmującą realizację korekty
stylistycznej wystąpień i prezentacji resortu sprawiedliwości” za 2,7 tys. zł
miesięcznie. Na pytanie kontrolera, dlaczego nie mógł tego robić ktoś z
wydziału komunikacji, minister odparł, że: „wykonywali oni korektę w takim
zakresie, w jakim zostało im wyznaczone takie zadanie”. „Rzeczpospolita”
dowiedziała się nieoficjalnie, że chodzi o Andrzeja Gelberga, związanego z PiS
byłego redaktora naczelnego tygodnika „Solidarność” (za prezydentury Lecha
Kaczyńskiego w Warszawie prezesa Miejskiego Przedsiębiorstwa Taksówkowego).
Jeszcze w ubiegłym roku Ministerstwo Sprawiedliwości ujawniało
dane zleceniobiorców - i wówczas można się było dowiedzieć, że zlecenia
dostawali ludzie z klucza partyjno-towarzyskie- go: kancelaria Macieja
Zaborowskiego, byłego asystenta Ziobry, w 2016 r. powołanego także na członka
rady nadzorczej PZU; Adam Taracha, za poprzednich rządów PiS członek komisji weryfikacyjnej
WSI i szef rady nadzorczej Naftobazy; adwokat Stefan Hambura, pełnomocnik
rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej Anny Walentynowicz i Stefana Melaka.
Wcześniej ujawniał, teraz idzie w zaparte. Bianka Mikołajewska,
szefowa zespołu śledczego portalu OKO.press, mówi, że w ciągu roku działalności
portalu utrudnianie dostępu do informacji pogłębiło się. - Urzędnicy piszą
dziś, że informacja nie podlega udostępnieniu, każą wykazać interes prawny,
wykazać, czy reprezentujemy redakcję. Za każdym razem wymyślają coś nowego, by
na koniec, po iluś miesiącach przepychanek udzielić odmowy, powołując się na
przykład na ochronę danych osobowych - mówi Mikołajewska. Wówczas pozostaje
sąd.
Minister obrony. Stowarzyszenie Sieć Obywatelska Watchdog Polska, która najaktywniej i od lat walczy o jawność w życiu
publicznym, w ostatnich trzech latach wniosła do sądu ok. 500 spraw w związku z
odmowami udzielenia informacji publicznej, pomaga jako organizacja społeczna w
kilkudziesięciu innych sprawach sądowych.
POLITYKA zdecydowała się na taką drogę raz. We wrześniu
ubiegłego roku nasz dziennikarz Juliusz Ćwieluch wysłał do MON pytania o
wcześniejszą działalność zawodową rzeczniczki MON, która zastąpiła Bartłomieja
Misiewicza, jej wykształcenie i zasługi dla obronności (została odznaczona
przez Antoniego Macierewicza Złotym Medalem za Zasługi dla Obronności Kraju).
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi i w grudniu skierował sprawę do sądu. MON
przegrał wówczas sprawę o nieudzielenie informacji. Sąd ukarał ministerstwo
grzywną - 500 zł. Informacje wpłynęły - po trzech miesiącach od przesłania
zapytań, choć prawo przewiduje 14 dni. Pieniądze nie dotarły. Minister złożył
kasację, za reprezentację prawną płacąc, rzecz jasna, z budżetu.
Rejestry umów są informacją publiczną, co znaczy, że muszą
być udostępniane. Jan Kunert, dziennikarz i właściciel portalu bezkompromisowo.pl, na początku roku
wystąpił o takie rejestry do wszystkich urzędów centralnych. MON w ogóle nie
odpowiedziało.
Chroniąc interesy władzy, MON stosuje przeróżne wybiegi: na
przykład odmawiając informacji o zarobkach mec. Andrzeja Lwa Mirskiego,
reprezentującego ministerstwo w sprawach o zadośćuczynienia za katastrofę
smoleńską, zasłaniał się tajemnicą adwokacką - choć sami adwokaci twierdzili,
że tajemnica nie obejmuje wynagrodzenia. Lew Mirski od lat reprezentuje
Macierewicza przed sądami, m.in. w procesach o odszkodowania za raport WSI.
Andrzej Lew Mirski (i jego syn zatrudniony w Polskiej Grupie Zbrojeniowej)
jest dziś blisko z rządem. Za usługi analityczno-doradcze na rzecz MON jego
kancelaria zarobiła prawie 150 tys. zł za rok. Za udział w postępowaniach
dotyczących „szkód osobowych” po katastrofie smoleńskiej - 120 tys. zł.
Rejestrów umów nie prowadzi też Ministerstwo Finansów ani
Ministerstwo Edukacji. Ministerstwo Spraw Zagranicznych, udostępniając dane,
zamazuje kwoty! A chodzi o spore pieniądze, które można dać „swoim”. I tak MON
finansuje na przykład Jana Czarnieckiego, architekta z USA, który w 2013 r.
wystąpił jako lektor angielskiej ścieżki językowej do filmu ze spotkania z
Antonim Macierewiczem dotyczącego katastrofy smoleńskiej. Za „monitorowanie
mediów zagranicznych w obszarze bezpieczeństwa i obronności Polski” przez dwa
miesiące dostał prawie 25 tys. zł, a za trzymiesięczny „monitoring anglojęzycznych
źródeł medialnych” jeszcze 34 tys. zł. Marcin Gugulski, wieloletni
współpracownik Macierewicza, także członek komisji weryfikacyjnej WSI,
współpracownik zespołu smoleńskiego (2 tys. zł miesięcznie), za „konsultacje,
wydawanie opinii w zakresie bezpieczeństwa państwa” na rzecz MON w niecały rok
otrzymał łącznie 102 tys. zł. Historyk Sławomir Cenckiewicz, autor publikacji o
Lechu Wałęsie jako Bolku, dziś dyrektor podległego Macierewiczowi Centralnego
Archiwum Wojskowego, za umowę za „wydawanie opinii dotyczących reformy archiwów
wojskowych” dostał 21 tys. zł.
Krewni i znajomi. Większości kwot wydawanych na wsparcie „swoich” nie
znajdziemy jednak w Biuletynie Informacji Publicznej czy rejestrach umów. Można
je wyśledzić dopiero w sądach gospodarczych, w grubych sprawozdaniach finansowych
spółek Skarbu Państwa. Państwowa Wytwórnia Papierów Wartościowych, kierowana obecnie
przez Piotra Woyciechowskiego, byłego współpracownika Antoniego Macierewicza z
komisji weryfikacyjnej WSI, wydała w ubiegłym roku 1,9 mln zł m.in. na takie
działania promocyjne, jak: Przystanek Niepodległość, obchody Święta Reduty,
sponsoring promocji książki Sławomira Cenckiewicza o Lechu Kaczyńskim czy
książki „Niezłomni wyklęci”, a także na sfinansowanie wspólnego przedsięwzięcia
ze spółką Fratria (wydawca „Sieci Prawdy”) dotyczącego powstania warszawskiego.
Nawet Przedsiębiorstwo Wydawnicze „Rzeczpospolita”, malutka spółka Skarbu
Państwa z dziesięcioma etatami, żyjąca praktycznie z wynajmu siedziby przy Al.
Jerozolimskich w Warszawie - kierowana przez byłego prezesa Fratrii Tomasza
Przybka (18 tys. zł pensji) i pełnomocnika Skarbu Państwa Grzegorza
Buczkowskiego, byłego prezesa TUW SKOK i TU SKOK Życie SA (5 tys. zł pensji) -
przekazała w ubiegłym roku 10 tys. zł Fundacji Niezależne Media (wydawca
„Gazety Polskiej” i „Gazety Polskiej Codziennie”).
Spółki Skarbu Państwa, już gruntownie obsadzone przez
swoich ludzi, przyjęły podobną strategię jak rząd: programowo nie informują.
Przekonała się o tym m.in. lubelska Fundacja Wolności, która wystąpiła o
ujawnienie pensji członków zarządów spółek Skarbu Państwa z regionu. Część z
nich to działacze partyjni i ludzie związani z władzą. PGE Dystrybucja, w której
zarządzie znaleźli się m.in. działacze PiS - były prezydent Lublina Andrzej Pruszkowski i Jan
Frania - odmawiając informacji, stwierdziła, że nie jest spółką Skarbu
Państwa, tylko spółką-córką PGE (która jest spółką Skarbu Państwa), więc prawo
o jawności jej nie obowiązuje. Fundacja poszła do sądu, a wyroki dwóch
instancji były jednakowe: należy ujawnić wnioskowane dane. PGE Dystrybucja
wniosła jednak kasację, co przeciągnie sprawę. - Nie rozumiem, w czym
problem. Być może członkowie zarządu wstydzą się tego, ile zarabiają? -
mówi Krzysztof Jakubowski, prezes Fundacji Wolności. I Pruszkowski, i Frania
zarobili przez 9 miesięcy po 360 tys. zł, co wynika z ich oświadczeń
majątkowych jako radnych.
Naszym kosztem. Wiosną tego roku posłowie PO złożyli do Sejmu projekt
ustawy o jawności zarobków władz spółek Skarbu Państwa. Rząd Beaty Szydło
oświadczył, że tego projektu nie poprze, bo narusza on prawo do prywatności.
Można by dodać, że wywołuje też społeczne emocje: wiele dni trwała burza
medialna po informacji o wysokości zarobków działaczki PiS Małgorzaty
Sadurskiej, która z Kancelarii Prezydenta trafiła do zarządu PZU na stanowisko
wiceprezesa. Pytany o wysokość jej wynagrodzenia (mówiono o 90 tys. zł
miesięcznie) rzecznik PZU odmówił odpowiedzi. Nie przypadkiem też Polska Grupa
Zbrojeniowa, spółka podległa MON, wykręcała się od podania wysokości zarobków
Bartłomieja Misiewicza, zasłaniając się tajemnicą przedsiębiorstwa - choć
orzeczenia sądowe mówią wyraźnie, że przez taką tajemnicę rozumie się „informacje
techniczne, technologiczne, organizacyjne lub inne informacje posiadające
wartość gospodarczą, co do których przedsiębiorca podjął niezbędne działania w
celu zachowania ich poufności”. Co istotne, zdaniem Sądu Najwyższego te trzy
przesłanki muszą zostać spełnione łącznie. Mnogość prawników w środowisku
władzy nie przekłada się na skłonność do respektowania prawa.
Sama partia PiS nie świeci przykładem. Już od czterech lat
walczy w sądzie o to, by nie ujawnić, ile zapłacono za umowę z mecenasem
Rafałem Rogalskim, pełnomocnikiem w śledztwie smoleńskim. W 2013 r. „Newsweek”
podał, że chodzi o 250 tys. zł. Umowa opłacana była z pieniędzy partii - a więc
pieniędzy publicznych. Po dwóch przegranych w sądzie partia finansuje kasację
w Naczelnym Sądzie Administracyjnym. Ostatnio PiS odmówiło nawet ujawnienia
treści i wartości umowy, jaką zawarło na „przygotowanie koncepcji ankiety
konstytucyjnej”. Nie można było nawet dowiedzieć się, jakie pytania zawierała
ankieta, ilu osobom została wysłana, czy odpowiedzi były opłacane, ile przyszło
odpowiedzi i co z nich wynika. No i jaki był koszt całego przedsięwzięcia.
Zdaniem Bianki Mikołajewskiej, PiS najbardziej boi się właśnie pytań
dotyczących kosztów funkcjonowania władzy, tym bardziej że szedł po władzę pod
hasłem ukrócenia bizancjum. Beata Szydło obiecywała skromne rządy. Jest za to,
na przykład, 136 tys. zł nagród wypłaconych w 2017 r. samym tylko członkom
gabinetów politycznych ministerstw. Gabinetów, które PiS obiecywało
zlikwidować.
Niepokojąco brzmią tymczasem ostatnie zapowiedzi o tym, że
minister koordynator ds. służb specjalnych Mariusz Kamiński we wrześniu
przedstawi „projekt ustawy o jawności życia publicznego”. Wiadomo tylko to, co
powiedział sam Kamiński: że będzie dotyczył oświadczeń majątkowych
funkcjonariuszy publicznych i że w jednej ustawie mają znaleźć się wszystkie
przepisy antykorupcyjne dotyczące różnych służb, dotąd rozrzucone po wielu
ustawach.
Organizacje walczące o jawność w
życiu publicznym dodają, że przecież istnieje już ustawa o dostępie do
informacji publicznej. Wystarczy ją stosować.
Violetta Krasnowska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz