Co robić?
Największym
atutem PiS jest dziś dokładnie to samo, co było atutem SLD czy PO po dwóch latach
rządów tych partii - przekonanie żywione przez miliony ludzi, że rządzący to
zwycięzcy skazani na kolejne zwycięstwa.
Coraz żywsza jest debata na temat tego,
dlaczego PiS-owi wciąż rośnie. Odpowiedzi jest cała litania: bo 500+, bo uchodźcy,
bo władza się troszczy, bo walczy z nielubianymi elitami.
Wszystko zgoda, ale nie ma w tej litanii
tego, co wydaje mi się ważniejsze - fascynacji siłą, a nawet bezwzględnością
władzy. Kaczyński może być śmieszny, ale jednocześnie budzi strach. Czują to i
jego zwolennicy, i przeciwnicy. Kaczyński prze naprzód i wygrywa. A zwycięzcy
mają zawsze swoisty urok - zniewalający wielu, szczególnie oportunistów; ludzie
wolą się utożsamiać z tymi, którzy wygrywają, a nie z tymi, którzy na czołach
mają wypisane słowo „klęska”. Klęska odpycha, źle pachnie, nie da się jej
lubić. I dlatego przywódców dzisiejszej opozycji nie lubią ani zwolennicy
władzy, ani jej bardzo liczni przeciwnicy.
Jedźmy dalej, żeby pogrążyć się już do
końca. Sytuacja będzie dla władzy coraz lepsza, a dla opozycji coraz trudniejsza.
Gospodarcza koniunktura na świecie sprawia, że nawet nieodpowiedzialna polityka
PiS przyniesie zatrute owoce dopiero za lata; pieniędzy na prezenty dla
wyborców na pewno starczy. PKB będzie rósł, a karty opozycji będą jeszcze
słabsze. Prokuratura będzie jeszcze bardziej agresywna, szykany jeszcze
bardziej jawne, sądy zostaną podporządkowane całkowicie albo częściowo,
sędziowie zaś będą permanentnie zastraszani. Wolne media zostaną przynajmniej
częściowo podporządkowane PiS, a wiele z nich sam strach przed
przejęciem skłoni do „obiektywizacji” - czyli zrównywania prawdy z kłamstwem i
do uważnego wsłuchiwania się w racje i pomruki władzy. Po drodze kilku ludzi
zostanie zniszczonych i oplutych, co zniechęci do zabierania głosu wielu
innych.
Skoro wiemy, że będzie źle albo nawet bardzo
źle, to warto się zastanowić, co zrobić, aby nie było jeszcze gorzej. Rozważania
trzeba zacząć od refleksji nad pamiętnym brukselskim 27:1. Był to bowiem w
ostatnich dwóch latach jedyny moment, w którym poparcie dla władzy wyraźnie
spadło, a dla opozycji wyraźnie wzrosło, doprowadzając między nimi do remisu.
Czy był to efekt upokarzającej klęski PiS?
Pokazu nieporadności tej władzy? Poczucia, że naprawdę lądujemy w Europie na
marginesie? A może chwilowego wrażenia, że liderem opozycji jest Donald Tusk,
więc akurat człowiek, przy którym Kaczyński na zwycięzcę absolutnie nie wygląda?
Pewnie wszystkiego po trochu.
Wnioski? Atutem opozycji musi być przede
wszystkim Europa i wszystko, co się z nią wiąże - od dopłat po standardy
państwa prawa i prawa kobiet. Polska albo w Europie, albo na Wschodzie. Albo z
sojusznikami, albo samotna. Z Merkel (tak, dokładnie, z Merkel) albo z Łukaszenką.
Opozycja nie będzie miała żadnych szans,
dopóki ludzie nie zobaczą w niej siły, jaką dziś emanuje PiS. Jeśli nie usłyszą
po jej stronie języka aspiracji i inspiracji, a nie aparatczykowskiego ględzenia
o strukturach i spotkaniach w terenie. Jeśli nie dostrzegą siły i determinacji,
a nie marnej kalkulacji. Platforma Obywatelska może być największą partią
opozycyjną, ale działając tak jak dotąd - wyłącznie opozycyjną. Czas, by PO
zrozumiała, że pod jej sztandarem, z jej logo, władzy w Polsce nie odzyska - ot
tak, po prostu. Tu nie wystarczy nawet zjednoczona opozycja. Potrzebna jest
nowa jak najszersza formuła. Co oznacza na przykład, że swoje udziały w obozie
demokratycznym musi mieć (jeśli będzie tego chciał) Donald Tusk. A Grzegorz
Schetyna - nie chcąc być grabarzem opozycji i samego siebie - to zaakceptuje.
Program? Dziś stawką jest ocalenie
demokracji, miejsca Polski w Europie, a więc i przyszłości, nawet niepodległości.
Potrzebny jest zatem front ocalenia narodowego. Celem opozycji musi być
pokonanie władzy, a program musi być programem minimum - praca nad każdym innym
doprowadzi do wojny wewnętrznej, zanim rozpocznie się ta prawdziwa. Można
oczywiście wcześniej pokłócić się o tysiąc rzeczy całkiem ważnych, ale
doskonale nieistotnych w sytuacji, gdy wysoce prawdopodobna jest kontynuacja
niszczenia Polski, jej pozycji i perspektyw.
Absolutna mobilizacja jest niezbędna, a i
ona nie da gwarancji wygranej. Da jednak pewność, że opozycja nie skończy tak
jak na Węgrzech - z kilkunastopunktowym poparciem i pełną jasnością, że
straciliśmy nie kilka lat, lecz przynajmniej dekadę.
Zjeść Cessnę
Biedne to Prawo i Sprawiedliwość. Ich
największy wróg Angela Merkel po raz czwarty została kanclerzem Niemiec. A
przecież panowie Brudziński, Błaszczak i Mularczyk byli przeciwko. Gorycz tego
wyboru osładza trochę pisowskim mędrcom wejście do Bundestagu antyimigranckiej
AfD. Dostali się tam - po raz pierwszy od zakończenia drugiej wojny światowej -
głównie dzięki głosom patriotów z NRD. Znów zapachniało reparacjami, tym razem
od Polski, zwłaszcza że jeden z działaczy tej skrajnie prawicowej partii
oskarża nas o wywołanie wojny w 1939 r. Hasła wyborcze Alternatywy dla Niemiec
są jakby żywcem zerżnięte z naszej wyspy wolności i tolerancji – zadbać o bezpieczeństwo
niemieckich rodzin i dzieci, któremu zagrażają „obcy”, skończyć z polityczną
poprawnością, zabronić małżeństw homoseksualnych i gender. Wystarczy? Komu
mało, niech czyta Jacka Karnowskiego: „Dobry, kilkunastoprocentowy wynik AfD
oznacza - być może - początek prawdziwej demokracji u naszych zachodnich
sąsiadów”.
A w naszym kurniku
aż się kurzy. Szykuje się piękna masakra 65-letnich sędziów zarządzona przez
68-latka, z błogosławieństwem 72-letniego biznesmena Tadeusza Rydzyka. Zaś 7
października - święto. Milion Polaków stanie wzdłuż wszystkich granic
Rzeczpospolitej i odmówi różaniec. Datę wybrano nieprzypadkowo. Tego dnia w
1571 r. chrześcijańska flota w bitwie pod Lepanto pokonała flotę turecką...
Przepraszam, organizatorzy - Fundacja Solo Dios Basta - wolą ją nazywać flotą
muzułmańską. To zwycięstwo, podkreślają, uratowało Europę przed islamizacją. No
i jesteśmy w domu. Czeka nas kolejne wielkie przedsięwzięcie, które ma pobudzić
wiernych do chrześcijańskiej nienawiści. Szczelny kordon z łańcuchem różańców
na granicy ostrzeże uchodźców, że nie tędy droga. Niech idą do słabiutkiej
duchowo Europy. My jesteśmy silni naszą wiarą, a gdy zatopimy się w modlitwie,
uratujemy nie tylko Polskę i Europę, ale też cały świat.
To nie są moje prywatne marzenia. To
potwierdza sama premier Beata Szydło. Komu jak komu, ale jej chyba zawsze można
wierzyć, szczególnie że odpowiadała na pytania w Radiu Maryja w towarzystwie
Beaty Kempy. Założyciel radiostacji: - Czy my damy radę? Bardzo mnie niepokoją
protesty na ulicach, są jak piąta kolumna. Kempa: - Rząd nie ustąpi naciskom,
bo ma misję. To jest walka dobra ze złem.
Gdy już ustalono,
że dobro zwycięży dzięki boskiemu wsparciu, duchowy przywódca naród u (jak mówi
Jan Szyszko) wyraził troskę o „niepolskie media”: - Czy uda się je zlikwidować
w ciągu dwóch lat? - Oczywiście, projekt ustawy jest już gotowy- powiedziała
premier Szydło i na palcach pokazała, jakie będą wyniki głosowania w Sejmie.
Przypomnę tylko, że za dwa lata będą wybory parlamentarne. A ja już dziś
niecierpliwie przebieram nóżkami, by w roli prezesa TVN i Polsatu zobaczyć
Jacka Kurskiego.
Pewien Francuz z
Grenoble zjadł samolot. Dwa lata mu to zajęło. Przyznał, że największy kłopot
miał z tablicą rozdzielczą i zegarami. Ale zjadł. Całą Cessnę-150 pociętą na
drobne kawałeczki przepuścił przez swój przewód pokarmowy. Śrubka po śrubce,
rurka po rurce. Jak się okazało, facet cierpiał na bardzo rzadką chorobę -
nałogowe jedzenie metalu. Mam wrażenie, że w Polsce od dwóch lat rządzą
entuzjaści tej diety. Na siłę karmią nas złomem - wpychają go ludziom do ust, do
nosa, do uszu. W menu mają łańcuchy oszczerstw, druciane siatki krępujące usta
i gwoździe nie do przełknięcia, na deser zaś serwuj ą zardzewiałe żelazne
argumenty. Tylko że my nie jesteśmy chorzy. A z pewnością nie wszyscy.
Stanisław Tym
Centrum Manipulacji Społeczeństwem
PiS metodycznie i konsekwentnie lepi nowego
obywatela. Ma temu służyć nowa szkoła podstawowa, media publiczne, a także
organizacje obywatelskie.
„To wy jesteście prawdziwym polskim
społeczeństwem obywatelskim. To dzięki wam Polska się zmienia i polski rząd
stabilnie i odpowiedzialnie prowadzi rozwój kraju”- tymi słowy 18 grudnia
zeszłego roku przemawiał do demonstrujących poparcie dla władzy PiS Klubów
Gazety Polskiej wicepremier Piotr Gliński, pomysłodawca ustawy o Instytucie
Wolności, Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego. Ustawy, dzięki której
PiS pokieruje społeczeństwem obywatelskim w Polsce. Rolą Narodowego Centrum ma
być bowiem sterowanie strumieniem publicznych dotacji na cele uznane przez
kierownictwo partii i rządu za słuszne.
Projekt powstał w
czeluściach rządowych. Konsultacje polegały na tym, że przed ujawnieniem
projektu urzędnicy rządowi jeździli po Polsce i promowali ideę powstania
Centrum wśród lokalnych organizacji pozarządowych. Pomysł propagandowy taki sam
jak w przypadku „reformy” prokuratury i sądownictwa: poszczuć „doły” (tu:
organizacje lokalne) na „elity” (tu: „egoistyczne wielkie organizacje z
Warszawy”). Urzędnicy przekonywali organizacje lokalne, że teraz cały strumień
dotacji popłynie do nich.
A jednocześnie na spotkaniach ze „swoimi” zapewniano
(minister w Kancelarii Premiera Wojciech Kolarski), że pieniądze popłyną do
Ruchu Kontroli Wyborów, Klubów Gazety Polskiej, Rodziny Radia Maryja,
Solidarnych 2010.
Ustawę zaopatrzono,
już w trakcie prac w Sejmie, w preambułę „Państwo polskie wspiera wolnościowe i
chrześcijańskie ideały obywateli i społeczności lokalnych, obejmujące tradycję
polskiej inteligencji, tradycje niepodległościową, narodową, religijną, socjalistyczną
oraz tradycję ruchu ludowego, dostrzegając w nich kontynuację wielowiekowych
tradycji Rzeczypospolitej Polskiej”. Na pewno nie zmieszczą się tu projekty
równościowe dotyczące kobiet, mniejszości seksualnych czy np. pomocy uchodźcom
niebędącym chrześcijanami.
Wszystkie pieniądze - także te unijne - będą
dzielone centralnie. Przez ciała w pełni zależne od rządu. Udział w nich
przedstawicieli społeczeństwa obywatelskiego będzie formalny. Pieniądze mają
być - jak dziś - rozdawane w konkursach, ale konkursy nie będą już
transparentne. A o ich wyniku zdecyduje partia. Gdy dziś ministrowie PiS
nagminnie łamią procedury konkursowe - można im to publicznie wykazać. Odkąd
będzie to robiło Centrum - tej niewygody władza mieć nie będzie. A niewłaściwy
projekt zawsze może być odrzucony jako „sprzeczny z preambułą ustawy”. Czyli
za mało chrześcijański, patriotyczny i tradycyjny. A gdyby tego było za mało,
dyrektor Narodowego Centrum ma jeszcze co roku budżet do rozdania „po uważaniu”
dowolnie wybranym organizacjom.
Centrum ostrzy zęby
także na Fundusze Norweskie, ale na razie Ambasada Norwegii daje odpór. Po
akcji „Sprawiedliwe sądy” możemy się więc spodziewać kolejnej „akcji
promocyjnej” w wykonaniu Polskiej Fundacji Narodowej: kampanii przeciw
norweskiemu rządowi. Na razie, chałupniczo, robi ją Instytut Ordo luris,
przekonując Polaków, że opresyjny rząd Norwegii zabiera Norwegom dzieci.
W tej chwili Senat głosuje nad tą ustawą.
Oczywiście „bez poprawek”. Organizacje pozarządowe będą zapewne apelowały do
prezydenta, żeby tę ustawę zawetował jako sprzeczną z zasadami demokracji. I
preambułą konstytucji, która obejmuje „wszystkich obywateli RP”, a więc
pluralizm i różnorodność uznaje za wartości konstytucyjne. Pieniądze publiczne
zaś to pieniądze wszystkich podatników. Więc cele, którymi będą wspierane,
powinny być tak pluralistyczne, jak społeczeństwo.
Zobaczymy, czy tym
razem prezydent wybije się na niepodległość. Oczekiwanie, by publiczne
pieniądze były rozdawane w sposób transparentny i z udziałem samego społeczeństwa,
nie jest szczególnie wygórowane. No i nie jest wbrew programowi wyborczemu PiS.
Temu deklarowanemu publicznie, oczywiście.
Ewa siedlecka
Społeczeństwo w likwidacji
Dwa najważniejsze wydarzenia sezonu
politycznego - ogłoszenie wyników wyborów w Niemczech i ogłoszenie ustaw
sądowych prezydenta Andrzeja Dudy - przyniosły podobne rozstrzygnięcia: jest
mniej więcej tak, jak wszyscy się spodziewali, a najważniejsza i najciekawsza
gra dopiero się zaczyna. Jednak cokolwiek się stanie, dla rządzącej w Polsce
formacji zmienia się kontekst zarówno zagranicznej, jak i wewnętrznej polityki.
Dziś bardziej gorący wydaje się front wewnętrzny. Na dramatyczne pytanie
postawione w prasowym wywiadzie przez prezesa Kaczyńskiego „Czy prezydent jest
z nami?”, jednoznaczna odpowiedź nie padła. Mimo że propozycje Andrzeja Dudy
zamykają się w formule „Ziobro plus”, czyli są bardziej cywilizowaną (niż
zaproponowana wcześniej przez ministra sprawiedliwości) formułą naruszenia
trójpodziału władzy, PiS zachował wobec prezydenta chłodny dystans. Nie padła
deklaracja wojny na górze ani też pokoju na ziemi. Także opozycja, która mniej
lub bardziej jawnie liczyła na „bunt Dudy”, może się czuć skonfundowana.
Prezydent usytuował się gdzieś pomiędzy frontami, ale jednak zdecydowanie
bliżej okopów PiS.
Andrzej Duda, ogłaszając swoje propozycje,
wyraźnie pozował na ponadpartyjnego arbitra, kierującego reformę sądownictwa
do „zwykłych ludzi, często krzywdzonych przez wymiar sprawiedliwości”. Ale już
samo użycie formuły „krzywdzie sądowej” - jakby żywcem zaczerpnięte ze słynnej
kampanii na billboardach - odsłania pisowską naturę projektów. Tak czy owak,
władza sądownicza nie jest bowiem godna samodzielności i niezależności, z jakichś
(sobie znanych) powodów krzywdzi ludzi, powinna więc podlegać surowej kontroli
sprawowanej przez polityków. Z tym że najbardziej przez prezydenta, który - co
Andrzej Duda uznał za oczywiste - powołuje sędziów, choć konstytucja jako żywo
takiej władzy mu nie daje, ograniczając tu kompetencje głowy państwa do czynności
formalnych. Zapowiadana, przez jednych z obawą, przez innych z nadzieją,
„wielka wojna na górze PiS” zmierza więc do traktatu pokojowego; dlatego
ciekawszy niż, w sumie przewidywalny, wynik tego trwającego kilka tygodni
sporu w rodzinie jest jego przebieg.
Nie dowiemy się, czy i w jakim stopniu
„sprawa profesora Królikowskiego” wpłynęła na ostateczny kształt ogłoszonych
przez prezydenta ustaw sądowych. Być może w żaden, bo nawet opozycyjni
„Dudaoptymiści” nie mieli już ostatnio nadziei, że oczekiwane z takim napięciem
ustawy będą się istotnie różnić od pierwotnych propozycji PiS. Niemniej otwarty
atak mediów rządowych na kluczowego w tej sprawie doradcę prezydenta i to tuż
przed godziną zero, nie sposób uznać za przypadkowy. Wszyscy ludzie prezydenta
mogli i powinni byli odczytać przesłanie, żeby już raczej nie buntowali Andrzeja Dudy, nie zaburzali jego lojalności wobec drużyny.
Przy okazji zobaczyliśmy kolejne praktyczne zastosowanie metody dyfamacji
(słowo spopularyzowane przez prezesa), tym razem w odniesieniu do drugiego,
obok sędziów, najważniejszego środowiska prawniczego - adwokatury. Widać, że
jeśli będzie taka polityczna potrzeba, każdy adwokat może być publicznie
oskarżony o udzielanie pomocy przestępcom (zresztą zgodnie z prawdą). Tak jak
ze słynnej akcji billboardowej dowiedzieliśmy się, że sędziowie okazali
szczególne względy pedofilowi, że wypuścili za kaucją oszusta, jeden z nich
jechał po pijanemu, a drugi ukradł spodnie. Nieważne, że bodaj w żadnej ze
spraw „nie było tak, jak napisali, że było”; każde środowisko i grupa zawodowa
uznane przez władzę za nieprzyjazne mogą być następne w kolejce do dyfamacji.
Ta władza we wszystkim, co robi, ma jakąś
trudną do zrozumienia nadwyżkę arogancji i agresji. Jakby samo sprawowanie
rządów, możliwość kształtowania rzeczywistości, nakładania obowiązków czy
wydawania poleceń nie wystarczały, jakby trzeba było jeszcze kopnąć każdego,
kto jest w zasięgu buta. Przecież bardzo głębokie, zgoła rewolucyjne, zmiany
zaproponowane w nauce i szkolnictwie wyższym przez wicepremiera Jarosława
Gowina zostały dość dobrze przyjęte przez środowiska akademickie, bo były z
nimi jakoś konsultowane, bo nie potraktowano profesury jak zwykłych „ubeckich
złogów”. Znaczna część obecnych pretensji kierownictwa PiS wobec samowoli
Gowina ewidentnie polega na tym, że złamał on podstawową zasadę „dobrej
zmiany”: o nic nie pytać, nikogo nie słuchać, oponentów poniewierać, robić
swoje i niech lewactwo kwiczy.
Ani przed wyborami,
ani po nich nikt rozsądny (łącznie z nagranymi u Sowy politykami PO) nie
twierdził, że polskie państwo jest perfekcyjnie zorganizowane, sprawne,
przyjazne. Liczne środowiska (dziś traktowane en bloc jako wrogie elity) miały
poczucie, że dotychczasowy model rozwoju się wyczerpuje, przygotowywano różne,
czasem bardzo ambitne, projekty zmian. (W sądownictwie firmował je duet
Gowin-Królikowski). Gdyby nie irracjonalne lęki, jakieś przykrywane agresją
kompleksy pisowskiej ekipy, potrzeba godnościowego odwetu na poprzednikach, to
wszystko nie musiałoby pójść na marne.
Przykład z tego tygodnia: od 1 października
wracamy do poprzedniego, niższego wieku emerytalnego. Ekipa PO,
w rzadkim poczuciu odpowiedzialności wykraczającym poza horyzont wyborczy,
zdecydowała się tę niepopularną zmianę przeprowadzić. Zgoda, popełniła błędy
komunikacyjne i konstrukcyjne - można było np. nie stawiać sztywnej granicy
wieku, a uzależnić emerytury bardziej od stażu pracy, a przede wszystkim
przekonywać, negocjować, uzgadniać. Ale to, co zrobił PiS, jako jedyny rząd w
Europie obniżając formalnie wiek przejścia na emeryturę, to skrajny cynizm i
głupota, za którą pozornym beneficjentom tej zmiany przyjdzie jeszcze
zapłacić.
PiS stosuje na
dłuższą metę samobójczą pedagogikę społeczną, promując obywatelską beztroskę,
obojętność wobec spraw publicznych, nieufność wobec niezależnych od władzy
instytucji (sądów, samorządów, mediów) oraz jakichkolwiek autorytetów (elit),
poza tymi wskazanymi przez partię. Promuje się irracjonalną wiarę, że w razie
czego państwo wszystko da i załatwi.
Ideologia PiS likwiduje społeczeństwo,
wprowadzając w to miejsce symboliczny naród, państwo jako jego najwyższą formę
istnienia i partię jako zarząd etnicznej wspólnoty. W tej konstrukcji nie ma
miejsca na konsultacje, niezależne ekspertyzy, ucieranie racji, publiczne
wysłuchania, kompromisy. Żal, bo bezsensownie tracimy czas, doświadczenie dwóch
dekad, dobrą wolę i wiedzę wielu ludzi. Nie będzie z tego żadnej dobrej
zmiany.
Jerzy Baczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz