Zakładnicy
Zwolennicy
PiS, ci, którzy mają odrobinę wyobraźni, musieli z przerażeniem czytać ostatni
wywiad z Jarosławem Kaczyńskim. Dowiedzieli się, że są dla niego wyłącznie
masą, narzędziem, przedmiotem i potencjalną ofiarą.
Dla zwolenników PiS wywiad z Kaczyńskim w „Gazecie Polskiej” musiał być
tym samym, czym dla przeciwników PiS był pokaz jego dzikiej furii w sejmowym
wystąpieniu, w którym swych wrogów (on nie ma przeciwników, ma tylko wrogów)
wyzywał od kanalii i zdradzieckich mord. Różnica polegała głównie na
temperaturze serwowanego dania. W Sejmie na gorąco, w gazecie na zimno. Różnili
się też oczywiście adresaci. W Sejmie Kaczyński kopał opozycję, w gazecie -
prezydenta Dudę.
Oba wystąpienia ilustrowały istotę rządów Kaczyńskiego. Władza nie jest
dla niego celem. Jest narzędziem. Prawdziwym celem jest totalna dominacja i
możliwość upokarzania innych. Swoich, obcych, wszystkich. Czy tarza ich tak jak
odwiedzających jego gabinet na Nowogrodzkiej, czy jak opozycję w Sejmie, czy
tak jak Dudę w wywiadzie - to już detale. Kwestia nastroju i kaprysu.
Wszystko to niby wiemy, ale to, co prezes zafundował-jakby nie patrzeć
- prezydentowi RP, jednak szokuje. Bo wiadomo, że Komorowski na dusery i
szacunek jako zdrajca, a może i uczestnik zamachu nie zasługiwał, ale
prezydentowi z własnego obozu odrobinę kurtuazji i respektu można by okazać.
Nic z tych rzeczy. Duda został w wywiadach sprowadzony do roli smarkacza,
petenta toczącego z Ziobrą pokoleniowe spory i zasługującego ewentualnie na taboret
na unijnych szczytach, gdyby Kaczyński zgodził się na to, by pogardzany przez
niego prezydent towarzyszył tak samo pogardzanej przez niego pani premier.
Zwolennicy PiS z kręgu władzy musieli ten komunikat odebrać
jednoznacznie. Albo jesteście ze mną, albo won, szansę na odrobinę szacunku z
mojej strony macie wyłącznie w razie posłuszeństwa absolutnego. Dystrybutorem
prestiżu, pieniędzy i karier jestem wyłącznie ja. Oczywiście dumę można
połknąć, wymieniając ją na frukta, ale wystarczy chwila refleksji, by
zrozumieć, że cena, którą trzeba będzie zapłacić za te frukta, w epoce po PiS
szybko i dramatycznie rośnie. Ekscesy Kaczyńskiego są bowiem tym większe, im
większą i bardziej niekontrolowaną ma władzę. Tym więcej jest w nich
bezgranicznej ostentacji oraz pogardy dla reguł i ludzi.
Tak, dziś Kaczyński najbardziej nienawidzi nas, co przy każdej okazji
manifestuje, ale ponieważ Wami gardzi w równym stopniu co nami, niedługo
ofiarami możecie być Wy. Nas, których ma za wrogów, stara się uczynić
pariasami. Was, których ma za nic, czyni swymi zakładnikami, a w przyszłości
ofiarami jego deliktów i jego
dziedzictwa. Wiele z tego, co macie, macie dzięki Kaczyńskiemu, ale przez
Kaczyńskiego wszystko to kiedyś możecie stracić. Dziś jesteście beneficjentami
pierwszej kategorii, ale z moralnego punktu widzenia, w coraz większym
stopniu, obywatelami drugiego sortu, na których patrzy się z politowaniem jako
na tych, którzy zaprzedali duszę zamordyście i wszystko zawdzięczają wyłącznie
jemu.
Wielu zwolenników Kaczyńskiego jest zbyt inteligentnych, by nie widzieć
jego tupetu, prostackiej bezceremonialności i pogardy, z jaką reaguje na
wszelkie objawy niezależności. Widzą, jak napawa się swą sadystyczną brutalnością
w niszczeniu instytucji i opluwaniu ludzi oraz zabawą, jaką ma z wywyższania
miernot. Czy tym zwolennikom wszystko to się podoba? Czy wszystko to chcą
autoryzować, czy za wszystko to chcą w przyszłości płacić rachunki? Na zawsze
chcą być tymi, którzy bez mrugnięcia okiem poparli zamordyzm i rządy barbarii?
Warto? W imię czego? Wdzięczności? Lojalności? Własnego interesu?
PRL też miał nigdy nie upaść. Wielu jego funkcjonariuszy wzięło
historyczny zakręt. Wielu wylądowało jednak na marginesie, jak spikerzy
„Dziennika Telewizyjnego’', którzy skończyli jako konferansjerzy na Stadionie
Dziesięciolecia. A naprawdę byli sprawniejsi warsztatowo niż państwo Holecka,
Ziemiec czy Adamczyk. Dziś wszechmocna władza kiedyś będzie przeszłością.
Naprawdę nie wszyscy muszą korzystać z pięciu minut szansy w poczuciu, że bez
poparcia partii i władzy, o własnych siłach, nie mieliby żadnych szans.
Dziennikarze i sędziowie, prokuratorzy i naukowcy, artyści i eksperci
muszą się zastanowić, czy na pewno warto wejść w faustowski układ z diabłem.
Może niech spojrzą na prominentnych przedstawicieli Kościoła, którzy nie chcą,
by stał się on moskiewską Cerkwią prawosławną i już dystansują się od swego Putina.
Kaczyński uważa, że na prezydenturę zasługiwał tylko jego brat, a na
premierostwo tylko on sam. Cała reszta to tylko figury do wykorzystania albo do
zbicia, przydatne wyłącznie o tyle, o ile przed władcą rozwijają czerwony dywan.
Warto jednak pamiętać - po tym dywanie kiedyś będą chodzić inni.
Tomasz Lis
Duda tu po nic
Andrzej Duda ma prawdopodobnie najlepszą
posadę w Polsce. Prestiż nieporównywalny z żadną inną funkcją w państwie,
monarsze otoczenie - dwór, służba, ochrona, pałace letnie i zimowe, takież
limuzyny, światowe kontakty, do tego autentyczna popularność i wcale nieudawana
sympatia milionów Polek i Polaków. Część tej sympatii ma na pewno domieszkę
współczucia, bo choć „cysorz to ma klawe życie”, emocjonalnie trudno
czegokolwiek Dudzie zazdrościć. Za swoje wyniesienie płaci ogromną cenę: publicznych
upokorzeń, drwin, lekceważenia, pewnie podobnej skali jak kiedyś prezydent Lech
Kaczyński. I niestety z podobnego powodu. Nad całą pisowską formacją dominuje
toksyczna osobowość Jarosława Kaczyńskiego, która w stosunku do brata
przejawiała się w formie opiekuńczo-ochronnej - odbierającej wszakże Lechowi
prawdziwą samodzielność i odpowiedzialność - a wobec wszystkich innych jest już
czystą relacją bezwzględnego podporządkowania. Ludziom, którzy nigdy nie ulegli
urokowi Jarosława Kaczyńskiego, strasznie trudno jest wczuć się w tę atmosferę
fascynacji, lęku, radosnej uległości, jaką wobec przywódcy prezentują jego
podwładni. Trudno zrozumieć, dlaczego dorośli ludzie ten typ zależności
akceptują. Andrzej Duda jest, można powiedzieć, klinicznym przypadkiem owego
syndromu pisowskiego, ofiarą przemocy w partyjnej rodzinie.
Desperackie weta Andrzeja Dudy, po
kolejnych odsłonach kryzysu zostały zredukowane do tego, czym zapewne były od
początku: żądaniem szacunku, uwagi, uznania przez Ojca, że nie jest się gorszym
od reszty rodzeństwa.
I, jak w patologicznej rodzinie, bunt spotkał się z
represją. Ostatnie wywiady i wypowiedzi prezesa były dla Andrzeja Dudy okrutne.
Konflikt Ziobro-Duda prezes lekceważąco określił jako „pokoleniowy spór
czterdziestolatków” i jednoznacznie opowiedział się za „bardzo
dobrym" ministrem sprawiedliwości. Odpowiedź prezydenta w wywiadzie „Do
Rzeczy", przypominająca, że Ziobro kiedyś zdradził PiS, zabrzmiała już
tylko skarżypycko i płaczliwie. Identycznie prezes rozstrzygnął coraz bardziej
brutalną rozgrywkę konstytucyjnego „zwierzchnika sił zbrojnych” z
ministrem obrony. Dudzie i jego ludziom właściwie nic do armii, nawet gdyby pan
Antoni zechciał całe wojsko przebadać wariografami (po sprawie gen. Krzysztofa
Motackiego te urządzenia powinny się chyba znaleźć na wyposażeniu każdego
batalionu WP). Uciął też mrzonki prezydenta o umacniającym jego pozycję
referendum, przy okazji, z charakterystycznym dla siebie i raczej zbędnym
okrucieństwem, czyniąc aluzje do „braku doświadczenia, umiejętności,
celebryctwa”, a kto wie, może nawet złej woli głowy państwa („proszę tego
nie odnosić do pana Andrzeja Dudy”). Równie drwiąco zaproponował, aby
prezydent zajął się może np. polityką zagraniczną, którą prezes zdaje się mieć
w ogóle w pogardzie i spokojnie w tej funkcji wystarczyłyby mu kolejne Różańce
do Granic, bo polityka zagraniczna ma być przede wszystkim formą prezentowania
światu naszej odrębności, izolacji („wyspa wolności”), misyjnego poczucia
wyższości, przekonania, że pod opieką opatrzności „żadna siła nas nie
pogrąży”.
Andrzej Duda ma naprawdę przykrą sytuację;
już przegrał, choć jeszcze (pewnie motywowany przez swoich ludzi) próbuje się
odgryzać. Nie samemu patronowi, ale niechby Ziobrze i Macierewiczowi. To wciąż
podtrzymuje pewne zamieszanie po stronie opozycji, bo skoro Duda jednak wciąż
stawia się „zakonowi PiS”, to może trzeba go traktować jako przyszłego
lidera jakiegoś nowego łagodniejszego PiS, wewnętrznej opozycji w obozie
władzy? Zwykła racjonalność polityczna nakazywałaby pewnie Jarosławowi
Kaczyńskiemu podtrzymywanie tej iluzji, wysłanie sygnału do różnych grup
niepisowskich wyborców, że Duda z Kukizem mogą ich reprezentować lepiej niż
„totalne” partie antypis. Jednak taka gra wymagałaby oszczędzenia Dudzie
upokorzeń, publicznego ośmieszania (przy pozorach tej samej paternalistycznej
szarmanckości, jaką Kaczyński od zawsze demonstruje wobec kobiet).
Fakt, że Kaczyński
nie gra Dudą, świadczy o tym, że w tej wojnie nie będzie jeńców, żadnego
układania się z opozycją, łagodzenia języka, odstępstw na drodze całkowitego
przejmowania państwa. Ta droga ma być jak najkrótsza, jakby Kaczyński nie miał
już czasu ani cierpliwości do jakichś bardziej skomplikowanych układanek. W
wyborach - pewnie ponad własne oczekiwanie - dostał pełnię instytucjonalnej
władzy i sprawia wrażenie, że już do końca życia nie zamierza jej wypuścić.
Choćby trzeba było zmienić ordynację wyborczą, zastraszyć policyjnymi i
prokuratorskimi akcjami środowiska opozycyjne, wyeliminować politycznych rywali
sądowymi wyrokami, wydać pod wybory cały budżet państwa. Nie wiadomo, czy
Kaczyński sięgnie osobiście po stanowisko premiera lub, jak ostatnio daje do
zrozumienia, „raczej kanclerza” - ale, przypominając jego własne
deklaracje, najbardziej marzy mu się rola „emerytowanego zbawcy ojczyzny”,
nowego wcielenia marszałka Piłsudskiego, Naczelnika Państwa. Zdaje się, że
wszyscy Polacy mają wziąć udział w tym wielkim przedsięwzięciu rekonstrukcji
historycznej. To marzenie jest w równy sposób imponujące, co chore.
Czy Duda może być jeszcze jakąś nadzieją
Białych (w sensie Białych i Czerwonych z rewolucji bolszewickiej)?
Teoretycznie, wyłącznie od jego decyzji zależy, czy stanie się samodzielnym
politycznym podmiotem, co w nomenklaturze pisowskiej oznaczałoby zdradę. W PiS
czekają go już tylko dalsze upokorzenia oraz - oczywiście - pałace letnie i
zimowe, limuzyny i różańcowa dyplomacja. Opozycja nic nie może zrobić, aby Dudę
przekonać do wyjścia poza swój obóz, aby wyrwać go z hipnotycznego letargu, w
który znów się zapada. Nie może nic zrobić i nie powinna. Demonstracje pod
Pałacem też już tracą sens. Więc co?
Po upadku Trybunału
Konstytucyjnego sędziowie zadeklarowali tzw. rozproszoną między wszystkie sądy
kontrolę konstytucyjności. Na razie, w oczekiwaniu na ewentualny bunt Dudy,
ewentualny program PO, zjednoczenie lewicy i inne zjawiska wątpliwe i niepewne,
można stosować rozproszoną opozycyjność. Każdy, komu nie uśmiecha się życie w
państwie Naczelnika, może coś robić: wesprzeć, wpłacić, dokumentować, odmówić,
protestować, bronić publicznie i prywatnie swoich poglądów, bronić ludzi. Duda
tu po nic.
Jerzy Baczyński
Niezależność pod Dudą czy pod Ziobrą?
PiS reformuje sądownictwo. Publicystów
najbardziej kręci, kto kogo: prezydent prezesa czy prezes prezydenta? „Pałac” i
„Nowogrodzka” negocjują: czy sądownictwem powinien rządzić Andrzej Duda czy
może Zbigniew Ziobro? Dla kogo Sąd Najwyższy, a dla kogo Krajowa Rada Sądownictwa?
Wieści są ekscytujące: prezes dyscyplinuje Ziobrę, PiS idzie na „daleko idące
ustępstwa” wobec prezydenta (rzeczniczka rządu Beata Mazurek), ale„prezydent
musi to zobaczyć na piśmie” (rzecznik prezydenta Krzysztof Łapiński). Duda w
zamian za Sąd Najwyższy dostał od prezesa propozycję rządzenia polityką zagraniczną
(co, notabene, pokazuje, na ile ważna jest ona dla PiS). A wszystko to po to,
by usprawnić postępowania sądowe i sprawić, by sądziły „sprawiedliwie”. A Ty,
Czytelniku, jak myślisz: czy sędziowie będą lepiej sądzić pod Dudą czy pod
Ziobrą? Może krótkie badanko opinii publicznej? W końcu vox populi vox dei.
Ziobro już zaczął usprawnianie sądów powszechnych.
Właśnie „weryfikuje” prezesów. W zeszłym tygodniu przerwał kadencję następnych
dwóch: w Lubaczowie i Przeworsku. Nie uzasadnił dlaczego. Nie musiał, bo
wcześniej napisał prawo, które go od takich uzasadnień zwalnia. Za chwilę
„zwykły obywatel” (czy raczej „zwykły Polak” - bo PiS woli posługiwać się
kryterium narodowości, a nie obywatelstwa) powinien odczuć dobrą zmianę w
sądach.
W Wołominie już
odczuwa. Zebranie sędziów tamtejszego Sądu Rejonowego podjęło - jednogłośnie -
pod koniec września uchwałę. Dzięki polityce kadrowej ministra
sprawiedliwości w Wydziale Cywilnym tego sądu na jednego sędziego przypada 1100
(!) spraw „w toku”. To znaczy, że w każdej z tych spraw powinni raz w miesiącu
podjąć jakąś „czynność'; bo inaczej będą mieli „wytyk” od ministerstwa. A
minister Ziobro zabrał im do Warszawy kolejnych dwóch sędziów. Jednocześnie, od
początku swojej kadencji, nie obsadza wakatów ani sędziowskich, ani
referendarskich, ani asystentów sędziów. Tak przejawia się troska ministra o
„szarego człowieka”.
Ale trwa walka na górze o Sąd Najwyższy i
Krajową Radę Sądownictwa. Bo dają władzę nad prawomocnymi wyrokami i obsadą
sędziowską. Z niezrozumiałych powodów większość komentatorów uznała projekt prezydencki
za mniej łamiący konstytucję. Dożyliśmy czasów, w których złamanie konstytucji
może być dopuszczalne, jeśli jest „mniejsze”. Ale nawet jeśli tak, to
prezydenckie projekty wcale nie łamią jej mniej. Tak jak pisowskie, pozwalają
na przerwanie kadencji sędziowskich członków Krajowej Rady Sądownictwa.
I sędziów Sądu Najwyższego, bo kogo nie uda się wykosić
obniżonym wiekiem emerytalnym, może być wykoszony dyscyplinarnie. Projekty
prezydenckie, tak jak pisowskie, dopuszczają, by „przedstawicieli sędziów” do
KRS wybierali posłowie. Bez względu na to, jaką większością głosów - w tym samym
stopniu łamie to konstytucję.
Prezydencki projekt
jest względniejszy dla KRS, który oddaje w ręce PiS, i rujnujący dla SN. Izba
polityczna, którą w SN miałby skomponować prezydent, to pomysł na przejęcie
przez władzę wykonawczą orzecznictwa sądów w sprawach politycznych: wyborów,
finansowania partii i w ogóle „spraw publicznych”. A do tego ta Izba będzie
weryfikować prawomocne wyroki na przestrzeni ostatnich 20 lat. Czy to naprawdę
bardziej lightowe niż projekt PiS?
Tę propozycję
prezydenta publicyści krytykują. Ale jakoś nie wzbudza komentarzy inna, wcale
nie mniej groźna: prawo prezydenta - wobec sędziów SN, a ministra-prokuratora
generalnego wobec sędziów sądów powszechnych - do powoływania specjalnego
prokuratora - „Nadzwyczajnego Rzecznika Dyscyplinarnego”. Taki „nadzwyczajny
rzecznik” mógłby przejąć już toczącą się sprawę dyscyplinarną lub wszcząć
własną. A postępowania dyscyplinarne mogłyby być wytaczane w sprawach już
prawomocnie zakończonych lub przedawnionych. A to daje władzy wykonawczej
możliwość weryfikacji sędziów.
Np. pozbycia się sędziego Wojciecha Łączewskiego, który był
w składzie skazującym Mariusza Kamińskiego. Albo sędzi Alicji Fronczyk, która
nie chciała uznać immunitetu posła wiceministra Jakiego. Albo sędziów Sądu
Apelacyjnego w Warszawie, którzy właśnie uznali, że protesty przeciwko miesięcznicy
smoleńskiej były zgromadzeniami spontanicznymi, więc nie można ich uznać za
nielegalne i rozpędzić. Paragraf na tych sędziów się znajdzie. Tym bardziej że
sądzić ich będzie nowa Izba Dyscyplinarna Sądu Najwyższego, skomponowana albo
przez prezydenta Dudę, albo przez ministra-pro- kuratora Ziobrę. Bez różnicy.
Kogo nie da się usunąć ze względu na wiek, będzie usunięty dyscyplinarnie. Albo
przynajmniej zawieszony w orzekaniu do czasu zakończenia postępowania
dyscyplinarnego. Ale komentatorzy koncentrują się na pytaniu: kto kogo?
A jak będzie wyglądało sądownictwo po
„dobrej zmianie” - wszystko jedno, kto w tym sporze zwycięży - możemy się
przekonać, oglądając przesłuchania przed Komisją Weryfikacyjną ds.
reprywatyzacji, pod wodzą wiceministra sprawiedliwości Patryka Jakiego. Właśnie
rzecznik praw obywatelskich Adam Bodnar wystąpił do wiceministra-przewodniczącego z pismem wyrażającym zaniepokojenie m.in. stronniczością Komisji
(która pełni rolę sądu), zastraszaniem i poniżaniem świadków. Jaki odpowiedział
natychmiast: żądaniem złożenia Bodnara z urzędu RPO.
Ewa Siedlecka
Preludium
Jestem gotów się założyć, że jeszcze przed
końcem przyszłego roku Jarosław Kaczyński mianuje nam nowego prezydenta. Pan
Andrzej Duda z Krakowa walczy więc o życie - polityczne oczywiście. Nie tak
dawno jeździł na nartach albo na łysej oponie, dopiero gdy setki tysięcy
Polaków zaczęły ze świecą szukać prezydenta Rzeczpospolitej, zorientował się,
że ma jeszcze trzecie zajęcie. Jest ambitny, więc wziął się ostro do roboty.
Ani się obejrzymy, a Sąd Najwyższy i KRS podzielą los Trybunału Konstytucyjnego.
Po co więc Duda zawetował projekty ustaw PiS? Po to, by zachować resztki
twarzy. I udało mu się - uratował ucho. Tylko że nie własne, ale prezesa.
W otwarciu kolejnej
wielkiej hali produkcji wazeliny u dyrektora Ziobry Jarosław Kaczyński
ogłosił, że z Polski zrobi ogryzek. Oczywiście nie użył tego słowa, powiedział:
„chcę zbudować silne i sprawne, choć skomprymowane co do swoich funkcji
państwo”. Skomprymowane, czyli zwarte, ściśnięte. Skoncentrowane niczym
pigułka, którą każdy obywatel będzie musiał łyknąć przynajmniej raz dziennie.
A jeśli nie zechce? To pytanie dziś wydaje nam się zasadne. W przyszłości, na
skomprymowanej wyspie wolności i tolerancji, opornych będzie się po prostu
izolować, by nie dawali złego przykładu. Przesadzam? Ja się z tego utrzymuję,
że przesadzam.
Dwa lata temu, gdy
PiS doszedł do władzy, mówiono: „spokojnie, może nie będzie tak źle”. Łudzono
się, że konstytucja obroni demokrację i prawa obywateli. Parę dni temu policja
przeszukała siedziby organizacji kobiecych. Wywiozła dokumenty i komputery.
Można to oczywiście uznać za zemstę władzy za manifestację w rocznicę Czarnego
Protestu, choć ta zaklina się, że to tylko przypadkowa zbieżność wydarzeń.
Tymczasem takie preludium jest z definicji zwiastunem dalszego ciągu opresji
wobec kobiet. Ideologicznej - jak u ministra Radziwiłła czy choćby dublera
dublera z TK Justyna Piskorskiego. Ten dr hab. nauk prawnych wykombinował, że
„przemoc w rodzinie jest pojęciem fałszywym, o ile jest to rodzina
biologiczna”. Co znaczy, że jeśli kobietę bije jej pierwszy mąż - nie ma mowy o
przemocy. Gdy jednak się rozwiodą i ona znów wyjdzie za mąż za damskiego
boksera - mamy przemoc. Logiczne więc chyba jest, że lepiej pozostać w
pierwszym małżeństwie i być bitą bez przemocy.
Tysiące Polaków zebrało się 7 października
wzdłuż granic naszego kraju i odmówiło różaniec w obronie ojczyzny. Jakiś czas
temu pisałem, że datę wybrano nieprzypadkowo. Tego dnia w 1571 r.
chrześcijańska flota w bitwie pod Lepanto pokonała flotę turecką. Organizująca
modlitwy na granicach Fundacja Solo Dios Basta podkreśla, że to zwycięstwo
uratowało Europę przed islamizacją.
Dzisiaj Europa jest
już spisana na straty przez premier Szydło, ojca Rydzyka i inne historyczne postacie.
My jeszcze mamy szansę obronić Polskę i jej wiarę. Nie tylko przed muzułmanami.
Wierni jadący z różańcami na granicę polsko-czeską zwierzali się dziennikarce
„Wyborczej”: Tylko Matka Boska obroni nas przed agresją Rosji, może też
sprawić, że Niemcy się rozpadną... Niech sobie wiara przenosi góry, tylko
dlaczego za pieniądze podatników? To państwowe przedsiębiorstwa wyłożyły
ciężką kasę na organizację owych granicznych modłów - Grupa Energa, Polska
Wytwórnia Papierów Wartościowych, Przewozy Regionalne.
Coraz częściej mam
wrażenie, że walimy prostą ścieżką w czarną dziurę. A czarne dziury to
najbardziej skomprymowane obiekty w kosmosie. Grawitacja robi w nich ze
wszystkiego miazgę jednolitą do granic możliwości. Marzenie Kaczyńskiego,
można powiedzieć.
Stanisław Tym
Moja walka
Pamiętam,
kiedy to się stało. Wakacje, przed dwudziestymi drugimi urodzinami i nagle
popłynąłem. Wagowo. Wcześniej patyczak - mogłem jeść trzy obiady dziennie,
oprócz śniadania, drugiego śniadania, podwieczorku i kolacji, w międzyczasie
tubka skondensowanego mleka ze sklepu koło warszawskiego Barbakanu, a skoro już
byłem na Nowomiejskiej, to niemal po sąsiedzku przy Wąskim Dunaju pre-hot
dogi, czyli bułka z farszem pieczarkowym.
W każdym razie i tak wracałem do domu, krzycząc od progu, że jestem
głodny i co tam mama przygotowała? Najfajniej było, kiedy robiła zapiekankę z
resztek na ziemniakach, ach! Nakładałem sobie kopę na talerz i wylewałem
wiadro keczapu. (Bardzo proszę korektę, żeby mi nie zmieniała na „keczup”, od
którego bolą mnie język i uszy). Potem już tylko kogel-mogel z pięcioma łyżkami
cukru na dobranoc i jakoś nadal byłem chudziakiem.
Aż przyszło złowieszcze lato 1990
roku, wystrzelił nagle bandzioch, pysk się zaokrąglił i rozpoczęła się
27-letnia walka z tuszą, chwilowe zwycięstwa i znacznie liczniejsze przegrane.
Pierwszą dietę przywiozłem w 1992 roku z Gruzji. Trwała kilkanaście dni.
Zaczynało się od dwóch dni o wodzie, potem dwa dni kefiru, następnie jabłka,
marchew i z powrotem aż do wody. Raz udało mi się przejść pełen cykl. Owszem,
schudłem i wyposzczony jak PiS bez służb specjalnych rzuciłem się na pizzę,
hamburgery, ociekające tłuszczem pieczone kurczaki ze sklepu nocnego i frytki,
koniecznie z górą majonezu. Kiedy byłem już grubszy niż przed początkiem gruzińskiej
diety cud, wracałem do niej, nigdy już nie kończąc, bo najpóźniej piątego dnia
mdlałem od zapachów mijanego fast foodu. No i się działo.
Bardzo mi się podobała dieta Montignaca, bo wedle niej nie liczą się te
idiotyczne kalorie, tylko indeks glikemiczny, więc wydawało mi się, że mogę
żreć zasadniczo wszystko, co lubię i w efekcie dziwiłem się, jak to się
dzieje, że znowu przytyłem trzy kilogramy. Dieta Dukana - super, w zasadzie
chodzi o to, żeby jeść samo mięso, uwielbiałem mięso, trzy kilo w górę.
Catering pudełkowy, rewela! Kończyło się tak jak z rzucaniem palenia przy
pomocy papierosów elektronicznych, kiedy po krótkim czasie ssania metalowych
rurek jarałem jedne i drugie. Ja po zjedzeniu czarodziejskich pudełek robiłem
sobie cztery kanapki z żółtym serem i pieczonym schabem.
Nie jedz po osiemnastej. Ależ oczywiście. Wracając z pracy do domu,
posilałem się na mieście, bo wiedziałem, że po wejściu rzucą się na mnie
dzieci, żądne zabawy i zanim popajacuję, zrobi się ósma. Więc jadłem o piątej i
nie uwierzycie, ale jak już położyliśmy potomstwo spać i odpaliliśmy serial, to
tak po 22 zaczynały się niepokojące szmery w brzuszku. No, dobrze, przecież
jeden dietetyczny chrupek, ledwo co muśnięty tym i owym, jeszcze nikomu nie
zaszkodził? A dwa? A ten chleb razowy z ziarnami taki zdrowy, że na pewno jak
się zje dwie kromeczki, to człowiek natychmiast schudnie?
Na początku roku postanowiłem pożegnać się z mięsem, a nawet porzucić w
ogóle produkty odzwierzęce, czyli zostać lewackim weganinem. Muszę przyznać, że
jestem w miarę z siebie zadowolony. Owszem, daję czasem ciała - a to zjem ser,
a to sięgnę po masło, no i nie potrafię niekiedy oprzeć się rybom - ale mięsa
lądowego nie tknąłem, i w 90 procentach trzymam się roślinek. Ale co z tego - liczyłem, że weganizm pomoże w wykuwaniu
boskiej sylwetki, a tu guzik, przytyło się. Wiem, wiem, nie trzeba było tak
rzucać się na ziemniaki, dynie i inne takie, które - jedząc mięso - trzymałem
na dystans.
Pocieszam się, że piwa nie używam, wódki w tym roku wypiłem tyle co na
studiach na jednym objeździe naukowym, ale wino to wino. Chyba powinienem się
na trochę przenieść do jakiegoś kraju pod rządami szariatu. Tylko chłosta
powstrzymałaby mnie przed butelką pinot noir.
No - jeszcze jest sport. Nienawidzę, ale biegam. Jeżdżę na rowerze -
zapominając zakładać pokrowiec na siodełko, kiedy zostawiam rumaka na deszczu
i potem wchodzę na służbowe spotkanie z plamą na tyłku, jakbym się zsikał. Zona
wkręciła mnie w zasadę dziesięciu tysięcy kroków dziennie. Takie wyzwania
traktuję fanatycznie, to gdy wracam na piechotę z pracy i mam w apce 9431, jak
ten debil chodzę dookoła podwórka, aż stuknie dycha.
Właśnie dostałem książkę „Bzdiety. Czego nie powie ci dietetyk”, w
której autorka Traci Mann przekonuje, że diety są bez sensu i przedstawia 12
strategii, które pomogą nam pilnować wagę bez poczucia winy i liczenia kalorii.
No to pa, kochani! Lecę czytać i wdrażać!
Marcin Meller
Adieu Napoleon!
A moja córka Lenka w siódmej klasie, do
której właśnie poszła, dostała książki, które miałaby dostać dopiero w drugiej
klasie gimnazjum. Przeskoczyli program o rok! - powiedziała mi nieco
przerażona koleżanka w drugim dniu roku szkolnego. - To będzie jakaś masakra -
dodała, paląc nerwowo papierosa.
Zaintrygowana
informacją, sprawdziłam sobie natychmiast, jak wygląda program nauczania dzieci
z najbardziej narażonej na pisowski eksperyment świeżo stworzonej klasy
siódmej. I rzeczywiście - Lenkę i jej kolegów ominie dzięki reformie np.
Napoleon. Z pozoru straszna skucha, bo co to za prawdziwa Polka, która nie
wie, jaki przykład dal nam Bonaparte, byśmy zwyciężali, ale gdzie drwa rąbią,
tam wióry lecą, gdzie trwa kontrrewolucja, tam oglądanie się na ofiary w
rodzaju niedouczonej Lenki z Warszawy doprawdy zakrawa na cienki lewicowy
żart.
Owszem - trzeba
przyznać - może nastąpić lekka konfuzja przy omawianiu „Pana Tadeusza” na
polskim, trochę tam niestety o Napoleonie nasmarował wieszcz, który może i
wieszczył, ale widać niezbyt dokładnie. Zawsze przecież można pożenić twórczo
„Ostatni zajazd na Litwie” z drugą częścią „Dziadów” i powiedzieć
bachorom, że to wszystko zwykłe gusła. Niech się zresztą Związek Nauczycielstwa
Polskiego raz w życiu wysili i coś wymyśli.
Poza tym - jak uczy
sprawa Trybunału, Sądu Najwyższego, Puszczy, wegetarian, reparacji i CAŁEJ
WIELKIEJ RESZTY - nie ma tego złego, co by na dobre PiS-owi nie wyszło.
Napoleona może szkoda z powodu jego nieusuwalnej obecności w hymnie (ale czy
aby na pewno nieusuwalnej? Idzie referendum, niech się suweren wypowie, czy go
nie zmienić, na kogoś z Węgier może?). Mała to jednak strata, bo skoro dzięki
reformie dzieci z tegorocznych klas siódmych nie usłyszą również ani słowa o
reformacji oraz - alleluja! - o rewolucji francuskiej, to naprawdę warto było
się trudzić, Anno Zalewska et consorted!
Czy może być bowiem
gorszy przykład dla świeżo uratowanego przed Sodomą i Gomorą gimnazjum młodego
człowieka, niż niemiecki (!!!) reformator, który uważał, że „duszom w czyśćcu
potrzeba zmniejszenia bojaźni i pomnożenia miłości”, który głosił, że
„krzywda się dzieje Słowu Bożemu, jeżeli w kazaniu tyle, a może i więcej czasu
poświęca się głoszeniu odpustów, co i Ewangelii”, który co gorsza stanowczo
upierał się, że „kto przeciw samowolnym i kłamliwym słowom kaznodziei
odpustowego występuje, niech będzie błogosławiony'? Gorsi zdają się tylko Jerzy
Owsiak, Tomasz Piątek (ewangelik!) i ten żabojad, który pisał w Deklaracji Praw
Człowieka i Obywatela, że Judzie rodzą się i pozostają wolni i równi w swych
prawach. Zróżnicowania społeczne mogą być oparte wyłącznie na pożytku
powszechnym, celem każdej organizacji politycznej jest zachowanie naturalnych
i nie przewidywalnych praw człowieka, a są nimi wolność, własność, bezpieczeństwo
i opór przeciwko uciskowi”. No toż to jakiś koszmar.
Tylko głupi gotów
byłby dać tym dzieciom do ręki taki paragrafik, który powiada, że „każdy
człowiek jest uważany za niewinnego aż do momentu gdy zostanie uznany winnym”.
Jak byśmy im potem tłumaczyli internetowe lincze na przypadkowych ofiarach
albo zjawisko resortowych dzieci?
Nie mniej strasznie
byłoby pozwolić tym rozbuchanym hormonalnie smarkaczom na analizę punktu,
który powiada, że „swobodne wyrażanie myśli i poglądów jest jednym z
najcenniejszych praw Człowieka: każdemu Obywatelowi przysługuje więc wolność słowa,
pisma i druku, a odpowiada tylko za nadużycie tej wolności w przypadkach
określonych w ustawie”. Co byłoby wtedy z pomysłem posła w jenotach - Dominika
Tarczyńskiego - który chce przeciwdziałać fake newsom w przestrzeni publicznej.
Dzięki luce w programie
nauczania dzieciom z klas siódmych umknie szczęśliwie również to, że (zdaniem
tej bandy kolesi, która zebrała się w XVIII w', na kawie i ciasteczkach)
„społeczeństwo, w którym nie ma gwarancji poszanowania praw' ani ustanowienia
podziału władz, nie ma Konstytucji”. Apage!
Uratowaliśmy
maluchy, uratujemy całą resztę. Przejdziem Wisłę i przejdziem Wartę! Księstwo
Warszawskie, które też ponoć chwilowo wyleciało siódmoklasistom z programu, nie
jest przecież warte mszy. W końcu, czy w ogóle wypada nam. Polakom wspominać
ten przejściowy smutny twór zależny od cesarza Francuzów? Ten kadłubek, w
którym w dodatku ustanowiono prawa będące zupełną aberracją - znosząc Konstytucję
3 maja i wprowadzając zrównanie ludzi w prawach i zniesienie poddaństwa
chłopów. Sacrebleu - tego się tutaj tak łatwo nie wybacza!
Pani premier Szydło
- jedna z dwóch zaledwie polskich kobiet, które zostały Człowiekiem (Roku),
powinna być zadowolona z tej relokacji środka ciężkości w nauczaniu historii.
Kiedy oficjalnie uznamy Francję za niebyłą« pani premier w końcu będzie mogła
przestać tak strasznie się niepokoić o jej los, jak się teraz martwi.
Anna Dziewit-Meller
Konspiracja
W przerwie meczu Polska - Armenia, gdy zawodnicy schodzili
do szatni, kamera wyłowiła Roberta Lewandowskiego. Mówił coś do drepczącego
obok reprezentanta Armenii. Wie, że mówiąc w miejscu, gdzie są dziesiątki
tysięcy kamer, musi zasłonić usta, żeby nikt nie mógł odczytać z ruchu warg
wypowiedzianych słów. Ormianin też odpowiedział, zakrywając usta palcami.
Czyli zjawisko dotarło na stadiony. Chwilę wcześniej obaj szaleli na boisku,
gryźli trawę, szarpali się za koszulki i nagle, w ułamku sekundy, wszystko
ostygło - najlepszy strzelec świata okazał zimną krew. Wie, że w miejscu, gdzie
są dziesiątki tysięcy kamer, musi zasłonić usta, mówiąc. Musi uchronić się
przed inwazją obrazków, plotek, pomówień, wściekłych tytułów, być może
skandalu. Jest zbyt wiele wart, by sobie pozwolić na rysę.
Dawniej w ferworze zdarzeń sportowych (i nie tylko) można było z ust
sportowca wyczytać rzucone słowo „kurrrwa!”. Nikt się temu nie dziwił, raczej
uśmiechaliśmy się, że ktoś dał upust emocjom na naszych oczach. Boisko jest
jak atol Bikini, gdzie się dokonuje setek prób nuklearnych - tam ludzie
eksplodują. Ale dziś już sekundę po meczu prawdziwy profesjonalista włącza samokontrolę,
chłodzenie rdzeni, zasłania usta, bo wie, że nie może dać się złapać na czymś,
co mu zaszkodzi. Chce zakląć, pogrozić, powiedzieć: „Jeszcze raz mi tak ostro
wejdziesz, to ci nogi połamię!”, zażartować: „Fajną masz żonę, ile ma lat?” -
cokolwiek - ale nikt tego nie może słyszeć. Profesjonalista, który jest wart
dziesiątki milionów euro, wie, że tytuły w brukowcach mogą go zabić, pozbawić
spokoju i majątku. Znikną lukratywne kontrakty, kibice się odwrócą. Jedna
szczera do bólu i wypowiedziana ze łzami w oczach myśl piłkarza Gerarda Pique („Chcę niepodległości Katalonii”) wywołała falę nienawiści,
gwizdy i buczenie, żądania wyrzucenia go z reprezentacji Hiszpanii. Gdyby
odmówił wypowiedzi, nic by się nie stało. Chwilę wcześniej był czczony - dziś
jest wrogiem.
Ta zimna krew Lewego, piłkarza genialnego, którego podziwiam w każdej
sekundzie meczu, a i poza boiskiem również, i to jego zachowanie jak z filmu
szpiegowskiego, mocno mnie jednak zaintrygowały.
Zostali przeszkoleni. Już rok temu zauważyłem, że w identyczny sposób
wymieniają uwagi Adam Nawałka z Tomkiem Iwanem. Obaj dłońmi zasłaniali usta.
Wtedy zastanowiłem się, czy chodzi o brzydkie wyrazy, czy może o krytyczne
uwagi pod adresem któregoś zawodnika (żeby do niego nie dotarły przez media,
bo intryga gotowa), czy może jakieś sekretne zamiary taktyczne. Szpiegostwo
przemysłowe w piłce nożnej to wiedza bezcenna, ale gdy przed laty wymyślił je
Jacek Gmoch, to ust jeszcze nie zasłaniali. Tyle że dziś władzę nad wszystkim
mają media i internet, są największym szpiegiem świata, a ich agentami są
wszyscy, którzy mają komórki. Jesteśmy osaczeni.
Od lat w pierwszej ławie sejmowej siedzi trio z dłońmi niemal
przyspawanymi do nosów: Kaczyński, Terlecki i Błaszczak. Równie dobrze mogliby
siedzieć w japońskich maskach higienicznych. Gdy czasem któryś się zapomni,
nadbiegają inni, by ich zasłonić własnymi ciałami. Są jak bodyguardzi
chroniący osobistość, do której strzela zamachowiec - tyle że amunicją są
kamery i mikrofony. Trwa pełna konspiracja, nie wiadomo, czy przed opozycją, czy przed narodem,
by nie usłyszał, na jakim poziomie intelektualnym są trzej panowie. Wszak
wymowne gesty Brudzińskiego, symulujące bicie, nadziewanie czy duszenie, nawet
bez słów znaczą wiele.
Usta stale zakrywa stary partyzant Grzegorz Schetyna, zwłaszcza gdy
rozmawia przez telefon. Rzeczywiście, wypowiedziane imię „Donald” czy zbitka
„ten Budka” mogłyby wiele powiedzieć reszcie świata. Aby uniknąć wpadki,
niektórzy politycy przekazują sobie smartfony z treściami, które potem są
szybko kasowane (mają po kilka telefonów do tych celów).
Umówmy się: zawsze tak było. Za moich młodych czasów rzucaliśmy do
siebie strzałki i kulki papieru z wypisanymi zakazanymi informacjami.
Na tym tle dziwny wydaje się brak oleju w głowie Zbigniewa Bońka, który
na żart dziennikarki, iż „dobrze, że piłkarze wygrali, bo mogliby dostać z
liścia od kibiców” (w domyśle „akcja Staruch”), nieoczekiwanie odparł na
Twitterze: „Proszę się od nas... wie Pani co!”. Funkcji „zasłanianie łapką” na
Twitterze nie ma i buractwo wyszło na powierzchnię ziemi w całości. Teraz leży
w warzywniaku tuż obok wypowiedzi pani Pawłowicz.
Zbigniew Hołdys
Strategia szybkiego reagowania
Wybory samorządowe,
pierwszy sprawdzian po politycznym przełomie w 2015 r. - coraz bliżej. Partie
opozycyjne mają wkrótce przedstawić swoje programy wyborcze. Bardzo jestem
ciekaw, co się w nich znajdzie.
Na razie pojawiają
się propozycje co najmniej dziwne.
Oto z zaplecza jednej z partii dochodzą
sygnały, że zamierza ona umieścić w programie likwidację stanowiska wojewody
oraz zwiększenie udziału samorządów w podatkach VAT, CIT i PIT.
W pierwszej sprawie mogę tylko przywołać art. 152 ust. 1
Konstytucji RP („Przedstawicielem Rady Ministrów w województwie jest wojewoda”),
w drugiej zaś ostrzec, że spowodowałoby to ogromne perturbacje finansowe. Z
jednej strony zwiększyłoby deficyt budżetu państwa, z drugiej - pogłębiłoby i
tak już spore nierówności dochodowe między gminami o większej i mniejszej
aktywności gospodarczej. Chciałoby się powtórzyć za klasykiem: nie idźcie tą
drogą! A jaką?
Sprawa nie jest oczywiście prosta, bo każda
gmina ma specyficzne potrzeby i problemy. Czy jest coś, co je łączy? Tak -
oświata, kultura, mieszkalnictwo, komunikacja publiczna, tworzenie warunków
dla lokalnej przedsiębiorczości, kształtowanie postaw obywatelskich wśród
mieszkańców. W każdej z tych dziedzin można prowadzić politykę, która samorządy
kierowane przez opozycję będzie wyraźnie odróżniać od tych rządzonych przez
PiS. Nic tu nie da (pomijając jej bezprawność) likwidacja urzędu wojewody czy generalne
(mało realne) dosypanie pieniędzy wszystkim. Nie wystarczy także kusić wyborców
inwestycjami, choć to oczywiście niezbędny element każdego programu lokalnego.
Trzeba natomiast głośno zapowiedzieć, że - w przeciwieństwie do polityki PiS -
pod „naszymi” rządami w „naszej” gminie nie będzie tolerancji dla ksenofobii,
rasizmu, dyskryminacji, klerykalizacji życia publicznego, nepotyzmu i
kolesiostwa; artyści, twórcy i ich dzieła nie będą cenzurowani, organizacje
pozarządowe będą traktowane po partnersku, a podstawowym, programowym celem
będzie wyrównywanie szans i przeciwdziałanie nierównościom. To nie jest program lewicowy - to jest
program europejski, tak się rządzi i postępuje w demokratycznej, zasobnej
Europie. Polskie samorządy mają narzędzia, aby takie zasady wprowadzić w
życie, a jeśli ktoś nie wie, jak z nich korzystać, proponuję poradzić się
prezydenta Poznania Jacka Jaśkowiaka czy prezydenta Słupska Roberta Biedronia.
PiS chce ulepić „nowego człowieka”, takiego swoistego „pismana”, i jeśli
opozycja nie wykorzysta władzy w samorządach, aby temu przeciwdziałać - w
przyszłości żadne programy już nie pomogą.
Jest oczywiście także sprawa taktyki
przedwyborczej. W wyborach do samorządów liczą się głównie dwie kwestie: kto
rządzi w miastach i kto rządzi w sejmikach wojewódzkich. Pojawiają się pomysły,
aby opozycja wystawiła wspólne listy do sejmików i wspólnych kandydatów w
wyborach prezydentów i burmistrzów miast. Koncepcje te znajdują chętne ucho u
Grzegorza Schetyny, który publicznie optuje za takimi porozumieniami. Innych
chętnych wszelako brak. Ci, którzy mają podstawy sądzić, że przekroczą próg
5-procentowy, nie spieszą się do wspólnych list, a co do wyborów prezydentów i
burmistrzów, wszyscy chcą najpierw w pierwszej turze sprawdzić siłę swojego
kandydata i swojej partii. Argumentują, że w drugiej turze zjednoczą siły i
solidarnie poprą tego kandydata opozycji, który w pierwszej turze wypadnie
najlepiej. Konkludując - na razie nie ma powodu, aby cokolwiek wspólnie
ustalać.
Rozumowanie to
wygląda na logiczne, ale w rzeczywistości jest dla losów opozycji wyjątkowo
niebezpieczne. Zakłada ono, że PiS uszanuje reguły gry zawarte w obecnej
ordynacji wyborczej. Ta naiwność może drogo kosztować! A co będzie, jeśli na
trzy miesiące przed wyborami PiS zdecyduje, że do wyboru prezydenta czy
burmistrza wystarczy jedna tura, a w wyborach do sejmików zmniejszy okręgi
wyborcze i podwyższy próg np. do 10 proc. (przykład dał tu Erdogan, uważany
przez ministra Waszczykowskiego za szczerego demokratę) - a wreszcie
przyspieszy wybory?! Wtedy nie będzie już czasu na żadne uzgodnienia i
podzielona opozycja polegnie, wydając pełne oburzenia okrzyki, iż PiS złamał
zasadę, że zmiany w ordynacji wyborczej można wprowadzać nie później niż na pół
roku przed wyborami.
Przesadzam? No to posłuchajmy, co ostatnio
powiedział poseł Terlecki, szef klubu PiS: „Konieczne są drobne zmiany w przepisach
wyborczych, ale jeżeli uda nam się w
stosunkowo krótkim czasie przeprowadzić reformę sądownictwa, to wtedy możliwa
będzie dyskusja o jakichś głębszych zmianach w ordynacji". Pozwolą
Państwo, że przetłumaczę to „z polskiego na nasze”: jeśli uda się PiS zmienić
kadrę w sądach (zwłaszcza w SN, który stwierdza ważność wyborów) na „zaufanych”
sędziów - to będzie można dowolnie manipulować ordynacją wyborczą! Dlatego już
dziś konieczne jest podjęcie rozmów między PO, Nowoczesną, PSL i SLD (Partia
Razem maszeruje osobno), przygotowujących te partie na wszelkie
„niespodzianki” wyborczo-ordynacyjne PiS. Chodzi o to, aby opracować metodologię
postępowania, która pozwoli - w razie nagłej potrzeby - na szybkie stworzenie
wspólnych list bądź wystawienie w wyborach na prezydenta i burmistrza tylko
jednego, wspólnego kandydata.
W cieniu
przygotowań do wyborów ludzie pana prezydenta prowadzą konsultacje w sprawie
nowej konstytucji. Rozdają ankietę, a w niej np. takie pytanko: czy w obecnej
konstytucji są takie przepisy, które nie powinny być zmieniane? (!) Pytanie to
poraża swoją intelektualną głębią - podobnie zresztą jak całe konsultacje.
Miesiąc temu, 10 września, minęła 45.
rocznica zdobycia przez polskich piłkarzy złotego medalu na olimpiadzie w Monachium.
Już myślałem, że nikt tego wydarzenia nie uczci, ale na szczęście na posterunku
był nieoceniony minister Błaszczak. Jeden z „Orłów Górskiego” Kazimierz Kmiecik
właśnie otrzymał decyzję o obniżeniu mu emerytury, bo grając dla Polski, był na
etacie milicyjnego klubu Wisła Kraków. Z kolei wdowom po innych „Orłach”
obniżono renty. Takich skandalicznych przypadków jest znacznie więcej. Brakuje
słów, aby właściwie określić pana Błaszczaka i tych wszystkich, którzy tę
haniebną ustawę uchwalili. Jeśli jakieś tu pasują, to chyba te wypowiedziane z
mównicy sejmowej „bez żadnego trybu”.
Na zakończenie coś
do śmiechu. Jarosław Kaczyński: „W propozycjach prezydenta dostrzegam
wątpliwości konstytucyjne”.
Marek Borowski
Papierowy tygrys
Za dawnych dobrych czasów ukazywała się
amerykańska gazeta codzienna „The International Herald Tribune”, która
przynosiła najważniejsze wiadomości i komentarze. Zwłaszcza dla ludzi w
podróży, w epoce przed internetem, było to ważne źródło informacji i dobrej
publicystyki. Ukazywały się tam m.in. znakomite felietony Arta Buchwalda, który
był dla mnie wzorem. Człowiek, który czytał „IHT”, mógł się uważać za mniej
więcej dobrze poinformowanego.
Dzisiaj „IHT” (i
zapewne większość jego autorów oraz czytelników) już nie żyje. Następcą tej
gazety na papierze jest wydanie międzynarodowe „The New York Times”. Będąc
niedawno za granicą, bez dostępu do sieci i telewizji, kilka dni z rzędu
czytałem ten nowy „produkt medialny” - dla mnie raczej mało użyteczny. Gazeta
ta bowiem nie przynosi prawie żadnych wiadomości, zero informacji, tylko długie
reportaże, uczone eseje kulturalne i kulinarne, relacje z muzeów, recenzje,
analizy i komentarze. Czyli to, co dawniej było specjalnością tygodnika, a nie
dziennika. Po przeczytaniu tej gazety czytelnik czuje się duchowo ubogacony,
ale wcale nie poinformowany. Redakcja wychodzi widocznie z założenia, że w
dzisiejszych czasach zwykły czytelnik czerpie informacje przede wszystkim z
sieci, ma je w komórce, w kieszeni, w torebce, a nie szuka w gazecie
wiadomości, co też się stało wczoraj, ani nie czeka do jutra, żeby przeczytać,
co wydarzyło się dzisiaj.
Człowiek starej
daty ma jednak nie tylko dawny nawyk czytania gazety papierowej. On również
odziedziczył dawną hierarchię ważności spraw. Ja na przykład uważałem, że w
ostatnim tygodniu września miały miejsce dwa ważne wydarzenia: ogłoszenie
prezydenckiej propozycji dwóch projektów ustaw oraz oświadczenie Departamentu
Stanu USA w sprawie praworządności w Polsce. Zajmę się tylko tą drugą sprawą,
ponieważ w dziedzinie sądownictwa to mamy Ewę Siedlecką. (Jak mawiał Leopold
Staff, zapytany, dlaczego nie pisze o sprawach ważnych, tylko o deszczu i o
kwiatkach, „od wojny i pokoju to ja mam Piłsudskiego”).
Oświadczenie
Departamentu Stanu o sytuacji w Polsce, odczytane na konferencji prasowej przez
rzeczniczkę Heather Nauert, było moim zdaniem (jak się za chwilę okaże błędnym)
porażające. To nie były jakieś luźne uwagi rzucone, pardon, „en passant”,
tylko odczytany tekst, a w nim takie słowa jak „Przedstawiliśmy nasze obawy
(...). Jesteśmy zaniepokojeni ciągłym dążeniem polskiego rządu do stanowienia
prawa, które zdaje się ograniczać niezależność sądownictwa i potencjalnie
osłabiać rządy prawa w Polsce”. I tak dalej, i dalej w tym duchu, „monitorujemy”,
Komisja Wenecka, Rada Europejska, Komisja Europejska etc.
W czasach
papierowych, kiedy Stany Zjednoczone były wielkim mocarstwem, a ich głos liczył
się na świecie, w zainteresowanym normalnym kraju taka reprymenda z Waszyngtonu
musiałaby trafić do większości, może nawet do wszystkich liczących się gazet
„lub czasopism”. Czytelnik byłby ciekaw, jak stanowisko Departamentu Stanu
będzie odrzucane przez polskie media prorządowe i eksponowane przez inne
tygodniki opinii, jakie echo miała wypowiedź rzeczniczki USA w Warszawie? Jak
co dzień, 29 września zajrzałem do papierowej „Wyborczej” - ani słowa. W
„Rzeczpospolitej” - to samo. Najważniejsze dzienniki w Polsce pożałowały
papieru na news z Waszyngtonu. „Nasz Dziennik” - jak wyżej. Przejrzałem po dwa
papierowe tygodniki z każdego obozu, „Newsweek” (pismo bądź co bądź o
korzeniach amerykańskich), POLITYKA (jak sam tytuł wskazuje - zainteresowane
tematem), „Sieci Prawdy” (pismo najbliższe sercu prezesa, które wszak powinno
dać odpór amerykańskiej interwencji w nasze sprawy) oraz „Do Rzeczy”, dla którego
nie od rzeczy byłoby odnotować stanowisko USA w sprawie „dobrej zmiany” w polskim
sądownictwie.
I co? Na papierze
ani słowa, w POLITYCE mój felieton, ale to typowa reakcja papierowego mola. A
tak - kabaret Mru-Mru. W jednej gazecie prorządowej rzuciłem się na obszerną
informację pod tytułem „Polska zawiera strategiczne sojusze”, sądząc, że
chodzi o USA, a tymczasem sojusz, owszem, jest strategiczny, ale z...
Finlandią, bo tam właśnie gościł polski minister obrony. Macierewicz jest pilny,
a pani Nauert może leżakować w redakcyjnym koszu, aż redaktor Marcin Wrona z
TVN zada jej kolejne pytanie, które trafi wszędzie - tylko nie na papier.
Chcesz wiedzieć, co się dzieje - zajrzyj na strony internetowe czasopism, ale
wydania papierowe możesz między bajki włożyć.
Ba, jest gorzej.
Polskie władze, przyzwyczajone do tego, że zagranica jest zaniepokojona „dobrą
zmianą” w sądownictwie, zlekceważyły naszego sojusznika Number One. Minister
Waszczykowski ograniczył się do stwierdzenia, że w czasie krótkiej rozmowy z
sekretarzem stanu Rexem Tillersonem „nie padały takie określenia”, wręcz
przeciwnie, „wiele ciepłych słów”, minister wybiera się do Polski, a
rzeczniczkę zapraszamy do Polski, aby przekonała się, jak wygląda sytuacja w
naszym kraju.
Komu więc wierzyć?
Oświadczeniu, które odczytała rzeczniczka, czy polskiemu ministrowi, który
słyszy inaczej? Może stanowisko Polski zna Beata Szydło, szefowa rządu, który
wedle konstytucji koordynuje politykę zagraniczną? Niestety, pani premier „nie
zna tej wypowiedzi”. „Ja nie wiem, czy to jest wypowiedź polityka, czy to jest
stanowisko Departamentu Stanu. Cóż, na świecie dużo rzeczy się dzieje i państwa
przyglądają się, oceniają sytuację polityczną w Polsce. Nie ma wprowadzonych
żadnych zmian, które mogłyby w jakikolwiek sposób naruszać praworządność.
Toczymy dialog z Komisją Europejską i tyle”.
Biedna szefowa rządu, która nie zna tej
wypowiedzi i nie wie, czyja ona jest. Czy dlatego, że Stany Zjednoczone to po
prostu jedno z „państw, które się przyglądają”, czy dlatego, że mamy jeszcze
czasy papierowe i depesza z ambasady płynie dopiero „Batorym” przez Atlantyk?
Jest jeszcze jedna
możliwość, że mianowicie Polska - tak jak za dawnych czasów Chiny - uważa Stany
za „papierowego tygrysa”, którego pomruki mało kogo obchodzą.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz