Jako strażnik
spuścizny po Lechu Kaczyńskim i człowiek wierzący Jarosław Kaczyński zdaje
sobie sprawę, że brat nie jest zadowolony z wielu działań PiS. Bo rozmijają się
z jego myśleniem o państwie i prawie, o życiu i ludziach.
Po przeczytaniu tego
tekstu Jarosław Kaczyński może powiedzieć:
„Wiem, że boicie się prawdy, ale nie wycierajcie swoich mord zdradzieckich
nazwiskiem mojego świętej pamięci brata! Niszczyliście go, zamordowaliście,
jesteście kanaliami!”. Tak atakował polityków opozycji podczas sejmowej
debaty, w nocy z 18 na 19 lipca, gdy wypominano mu cytaty z Lecha
Kaczyńskiego, stojące w sprzeczności z obecnymi działaniami PiS.
Odrzucając nieakceptowalną formę i złowróżbną treść wypowiedzi,
Kaczyńskiemu trzeba przyznać jedno: opozycja traktuje jego brata
instrumentalnie. Gdy była jeszcze władzą, nie miała na ustach cytatów z Lecha.
Przypomniała sobie o nich dopiero, gdy PiS przejęło władzę, a prezydencki brat
został hegemonem. I pamięta tylko o tych frazach, które mogą stanowić zręczną
broń na hegemona.
Widząc to, nie można jednak popadać w drugą skrajność: usprawiedliwiać
wszystkiego, co robi obóz władzy pod sztandarami z wyszytym nazwiskiem „poległego”
prezydenta. Lepiej zestawić to, co robił i mówił - wielokrotnie, a więc całkiem
świadomie - Lech Kaczyński z działaniami PiS od momentu, gdy partia przejęła
władzę.
Czy PiS realizuje polityczną myśl nieżyjącego prezydenta, czy wypacza
jego testament? Oto tekst o deficycie Lecha Kaczyńskiego w PiS, czy raczej o
deficycie Lecha w polityce Jarosława.
Lepsza zmiana
Lech Kaczyński chciał dożyć
zasadniczej zmiany w państwie. W jego tekstach, wystąpieniach i wywiadach
można znaleźć podstawy dla wielu działań obecnej władzy: programu 500 plus,
niezależności energetycznej, podporządkowania prokuratury i mediów publicznych
rządowi, poważnych zmian w dyplomacji, armii i sądach. Szkopuł w tym, że w
wielu obszarach widać też rozbieżności z tym, co robi PiS pod jego szyldem.
Prezydent Kaczyński był przeciwnikiem rozdzielenia prokuratury i rządu.
Poparłby więc, gdyby żył, przywrócenie ministrowi sprawiedliwości
prokuratorskiej togi. Ale gdzież u Lecha Kaczyńskiego znajduje się myśl, że
prokurator generalny może ingerować w każde śledztwo, podjąć w nim każdą
decyzję i zdegradować każdego prokuratora? To myśl Zbigniewa Ziobry, nie Lecha
Kaczyńskiego.
Podobnie z obronnością: Kaczyński krytykował uzawodowienie i redukcję
armii. Można więc zakładać, że poparłby większość działań Antoniego Macierewicza,
na czele z tworzeniem Obrony Terytorialnej, specyficznej wersji poboru do
wojska. Ale czy to oznacza, że zgodziłby się na wyrzucenie w krótkim czasie kilkudziesięciu
generałów, w tym trzech głównodowodzących? W 2007 r., mając własnego ministra
obrony w poprzednich rządach PiS, Aleksandra Szczygłę, prezydent niczego
takiego nie zrobił, to myśl Antoniego Macierewicza, nie Lecha Kaczyńskiego.
Prezydent był przekonany, że media prowadzą na niego polowanie z
nagonką, dlatego za poprzednich rządów PiS (2005-07) to jego ludzie weszli z
taranem do TVP i przekształcili ją w telewizję rządową. Po kolejnych
wygranych wyborach partia powtórzyła tę zagrywkę. Czy Kaczyński byłby jednak
zadowolony, patrząc dziś w telewizor? U kresu życia mawiał: „Gdyby to ode mnie
zależało, to jeden program dla opozycji, drugi dla rządzących. To najuczciwsze
rozwiązanie”. A zatem to, co się dziś dzieje, to myśl Jacka Kurskiego, a nie
Lecha Kaczyńskiego.
Prezydent chciał zmieniać dyplomację. Za pierwszych rządów PiS za
roszady personalne wewnątrz MSZ odpowiadała minister Anna Fotyga, jego
zaufana współpracowniczka. Ale czy prezydent mówi” o dyplomatach jako o „złogach? Czy wymuszał czystkę na
placówkach? Nie, dawał nawet przykład: nie wyrzucił watykańskiej ambasador
Hanny Suchockiej, którą winił za to, że gdy była premierem na początku lat 90.,
specsłużby inwigilowały partie prawicowe. Gdy PiS objęło władzę w 2015 r,
Suchockiej już w Watykanie nie było, ale została przez rząd usunięta z
Komisji Weneckiej, w której zasiadała przez ćwierć wieku. To, co dzieje się
dziś w dyplomacji, to myśl Jarosława Kaczyńskiego, a nie Lecha Kaczyńskiego.
Krytykując w 2010 r. zmiany w sądach dokonywane przez Platformę -
polegające na podporządkowaniu resortowi sprawiedliwości dyrektorów
administracyjnych w sądach - Lech Kaczyński stwierdził: „Na siłę usiłowano
zwiększyć kontrolę ministra sprawiedliwości nad sądami i to w sposób śmieszny, uzależniając prezesów sądów od
ministra poprzez dyrektorów. Temu się wyraźnie sprzeciwiłem”. Przekonywał
nawet, że to PO dybie na nie zależność sądów. Dziś minister sprawiedliwości z
PiS ma nie tylko swoich dyrektorów, ale też prezesów i wiceprezesów sądów.
Znów: to Ziobro, a nie Kaczyński.
Trudno się oprzeć wrażeniu, że gdyby prezydent żył, dobra zmiana w kluczowych
obszarach wyglądałaby zupełnie inaczej.
Polityka zagraniczna
Czy Lech Kaczyński byłby dumny z
polityki zagranicznej swego brata oraz swoich dawnych ministrów, Andrzeja Dudy
i Witolda Waszczykowskiego? Głównym sojusznikiem PiS wewnątrz UE jest węgierski
premier Viktor Orban, którego już ponad dekadę temu uznał za polityka
prorosyjskiego. Rząd lansuje również koncepcję Międzymorza - współpracę 12
krajów UE z basenu Bałtyku. Adriatyku i Morza Czarnego. Zapewne spodobałaby
się ona prezydentowi, gdyby nie pewien szkopuł - rząd postawił w ten sposób
krzyżyk na Ukrainie. Lech Kaczyński wielokrotnie krytykowi politykę
zagraniczną rządu PO-PSL za porzucenie jego koncepcji wciągania do zachodnich
struktur krajów postradzieckich - właśnie Ukrainy, Gruzji, a nawet Azerbejdżanu
i Kazachstanu Już w wystąpieniu po zaprzysiężeniu w grudniu 2005 r. mówił o „strategicznym
sojuszu z Ukrainą”.
Wygląda na to, że PiS nie ma pomysłu na tak rozumianą politykę
wschodnią. Międzymorze jest raczej próbą zbudowania
przeciwwagi - czy wręcz konkurencji - dla
Niemiec i Francji wewnątrz UE, nie zaś mechanizmem wciągania krajów postradzieckich
w orbitę zachodnią.
Lech Kaczyński rozumiał przy tym coś, czego jego brat zrozumieć nie
chce: znaczenie symboli dla kruchej państwowości w krajach postradzieckich,
zwłaszcza na Ukrainie i Litwie. To on - za co zbierał cięgi i w PiS, i w
środowiskach kresowych - unikał nazywania Wołynia ludobójstwem. Czy
sprzeciwiał się temu, bo nie uważał rzezi Ukraińców na Polakach za ludobójstwo? Nie - są dowody, że kilkakrotnie w mowie i piśmie Wołyń
określił jako ludobójstwo. Ale sprzeciwiał się nadaniu temu określeniu
instytucjonalnej rangi, bo wiedział, że oznacza to zmrożenie relacji z Ukrainą,
a w konsekwencji przybliżenie Kijowa do Moskwy. „Nasze narody pokazują całemu światu,
że nie ma takiego zła w historii, którego nie można przezwyciężyć. Umiejmy z
miłosierdziem i odwagą wspólnie modlić się do Boga słowami: „odpuść nam nasze
winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. O to proszę” - mówił w maju 2006
r.
Po śmierci prezydenta jego brat przestał się jednak patyczkować rok temu
Sejm przyjął najostrzejszą uchwałę w sprawie Wołynia w swej historii. „(...)
masowe mordy nie zostały nazwane - zgodnie z prawdą historyczną - mianem
ludobójstwa” - napisano w niej. Dziś z kolei szef MSZ atakuje Ukraińców za
kult UPA, uzależniając europejskie szanse Ukrainy od pochowania na dobre czerwono-czamej
bandery. W odpowiedzi ukraińskie MSZ wzywa na dywanik polskiego ambasadora - a
to tylko jeden z przykładów rosnącego napięcia między PiS a Ukraińcami, które
ze wschodnią wizją Lecha Kaczyńskiego nie ma nic wspólnego.
Podobnie jest z Litwą. 10 kwietnia 2010 r. Lech Kaczyński udał się do
Smoleńska samolotem - nie pociągiem, jak pierwotnie planowano - bo w
ostatniej chwili zdecydował się na wizytę w Wilnie, gdzie Seimas debatował nad
ustawą, która umożliwiłaby litewskim Polakom zapis nazwiska w ojczystym
języku. Bez powodzenia - litewski parlament upokorzył Kaczyńskiego, odrzucając
ustawę w jego obecności Czuły, a nawet przeczulony na punkcie swego urzędu
Kaczyński tym razem zacisnął zęby. „Pozostaję optymistą. Mam nadzieję, że do
tej sprawy jeszcze się powróci, jestem zwolennikiem bardzo dobrej współpracy
obu krajów - powiedział. Dwa dni później już
nie żył.
Ze względu na traktowanie polskiej mniejszości
relacje z Litwinami do najłatwiejszych nie należą. Ale czy na ich poprawę
wpłynie kontrowersyjny pomysł MSWiA? W związku ze 100-leciem odzyskania
niepodległości resort zaproponował konkurs na symbole graficzne dla nowych
paszportów. Wśród nich znalazł się nie tylko lwowski Cmentarz Orląt - kolejna
cegiełka do pogarszających się relacji z Ukrainą - ale także wizerunek wileńskiej
Ostrej Bramy. Znów: noty, protesty, ambasadorowie na dywanikach. Tak ma
wyglądać zmieniona na dobre przez PiS jagiellońska polityka świętej pamięci
prezydenta?
Wojna z Europą
Lech Kaczyński nie był
euroentuzjastą. Ale jest mało prawdopodobne, że poszedłby na tak totalną wojnę
z Brukselą i większością państw członkowskich, na jaką zdecydował się jego
brat Trybunał Konstytucyjny w wielu odsłonach, do tego sądy, Puszcza
Białowieska, no i uchodźcy - a to zapewne
lista wciąż niekompletna.
Jak prezydent zachowałby się w sprawie uchodźców? Nie dowiemy się. Z
jednej strony nie lubił dyktatu Brukseli, choć z drugiej we wszystkich jego
wystąpieniach widać było, że ma znacznie większą wrażliwość społeczną od
brata.
Czy jednak jest w PiS ktoś, kto uważa, że Lech Kaczyński zaakceptowałby
ignorowanie orzeczenia unijnego sądu, czyli Europejskiego Trybunału
Sprawiedliwości, w sprawie wstrzymania wycinki Puszczy Białowieskiej? On,
profesor prawa i legalista?
Grając często w polityce europejskiej konfrontacyjnie, Lech Kaczyński
potrafił się cofnąć w zamian za niewielkie ustępstwa. Dwie najbardziej
wyraziste historie dotyczą negocjacji traktatu lizbońskiego oraz prac nad
pakietem klimatycznym. Negocjowany w 2007 r. traktat osłabiał siłę głosu
wewnątrz UE krajów średniej wielkości, takich jak Polska, faworyzując
największe państwa - w praktyce Niemcy i Francję. Kaczyński długo nie chciał
się na to zgodzić, ustąpił jednak po wielogodzinnych, nocnych negocjacjach w
czerwcu 2007 r., w zamian za dość iluzoryczny mechanizm blokujący decyzje
(tzw. mechanizm z Joanniny). Potem czekał z ratyfikacją traktatu, przyznając,
że ma wątpliwości.
Po interwencji rosyjskiej w Gruzji w 2008 r. mówił mi w wywiadzie: „Wydarzenia
gruzińskie pokazały, że polityka zagraniczna Unii ustalana jest tylko między
dwiema stolicami: Paryżem i Berlinem. Oznacza to, że prawo międzynarodowe nie
obowiązuje i że postanowienia można dowolnie zmieniać, jeśli taka jest wola
najsilniejszych. Nie może być na to zgody w najlepiej rozumianym interesie
Polski”. Ale po chwili dodał: „Polska nie będzie tym krajem, który nie dopuści
do ratyfikacji, ale muszą jej dokonać wszystkie inne państwa”. Podpisał
traktat 10 października 2009 r., dokładnie na pół roku przed śmiercią. Dla
prezesa PiS traktat jest niewygodny. Gdyby
podpisała go Platforma, ruszyłby na nią ciężką kawalerią.
Z pakietem klimatycznym kłopot był podobny. Miał doprowadzić do redukcji
emisji gazów cieplarnianych do 2020 r.t ale ten cel był groźny dla
Polski, bo uderzał w naszą energetykę, opartą na węglu. „Zgodziłem się na
politykę klimatyczną z punktu widzenia Polski ryzykowną. To był mój gest w
stosunku do pani kanclerz Angeli Merkel” - wspominał potem Lech Kaczyński.
Ten cytat wypominał mu nawet po śmierci Donald Tusk, dowodząc, że to prezydent
wystawił polską gospodarkę na ryzyko związane z wprowadzeniem pakietu.
Choć może to dziś uwierać jego brata, Lech Kaczyński zdawał sobie
sprawę, że silnej pozycji Polski w UE nie zbuduje się na wojnie z Brukselą i
kluczowymi państwami członkowskimi. Obecny rząd walczący z UE o komika drukarza
nigdy by się na tak daleko posunięte ustępstwa jak w sprawie traktatu czy
pakietu klimatycznego nie zgodził. Bo brat prezydenta na arenie unijnej nie
potrafi się cofać, nawet kiedy kroczy błędną ścieżką. To jeden z obszarów, w
których mu Lecha brakuje najbardziej.
Polityka historyczna
Nie ma w PiS wierności wobec
polityki historycznej Lecha Kaczyńskiego. Widać to wyraźnie w kwestii dwóch historycznych
wydarzeń, które spinają klamrą historię PRL Pierwsze to powstanie warszawskie,
drugie - Okrągły Stół Pamiętam taką
scenę. Przeprowadzamy wywiad z Lechem Kaczyńskim dla „Newsweeka”. Jest sierpień
2008 r., tuż po rocznicy wybuchu powstania warszawskiego.
- W wystąpieniu rocznicowym postawił pan zadziwiający zarzut, że III RP
nie pielęgnowała pamięci powstania warszawskiego - zauważamy.
- Ależ oczywiście, że nie. Dlaczego ja dopiero teraz odznaczam setki
powstańców? Dlaczego Muzeum Powstania Warszawskiego powstało dopiero wtedy,
kiedy ja byłem prezydentem Warszawy?
- Tego
nikt nie kwestionuje. Ale choćby 50. rocznica powstania była obchodzona nad
wyraz hucznie. Na zaproszenie ówczesnego prezydenta Lecha Wałęsy przyjechali
m.in. wiceprezydent USA, prezydent Niemiec, premier Wielkiej Brytanii.
- Była obchodzona, ale bez Muzeum Powstania Warszawskiego, które można
było zbudować w dwa lata po odzyskaniu niepodległości. Był też akompaniament
oskarżeń powstańców o mordowanie Żydów. Nie było za to wysiłku, by wpisać
powstanie warszawskie w polską, a szczególnie w europejską pamięć. I to nie
był przypadek. (...)
- Nie zgadzamy się z panem, uważamy, że pamięć powstania była żywa”.
Po tej wymianie zdań prezydent chciał wyrzucić nas z wywiadu - taką tezę
uważał za świętokradztwo, a powstanie było dlań jednym z najważniejszych
mitów polskiej niepodległości.
Po Smoleńsku lider PiS nie przejął jednak powstańczej misji brata.
Jarosław Kaczyński wyraźnie przekierunkował wyobraźnię zwolenników swojej
partii (i działanie państwowych instytucji) na budowanie kultu żołnierzy
wyklętych. Część dawnych, rozgoryczonych współpracowników Lecha widzi w tym
swoisty symbol. O ile ich patron czcił zryw, który był decyzją podjętą w
ramach struktur Państwa Podziemnego, to dziś na piedestale stawiani są
partyzanci, którzy działali niczym samotne wilki, jednoosobowo decydując, co
jest dobre, a co złe. To ma pokazywać różnicę w podejściu do państwa między
Lechem a Jarosławem.
Nawet jeśli jest to wysnuwanie zbyt daleko idących wniosków, faktem
jest, że powstanie warszawskie w mitologii obecnej władzy zeszło na dalszy
plan. Tegorocznemu i sierpnia daleko było do i marca, gdy obchodzono Dzień
Żołnierzy Wyklętych.
Pamiętam inny ze swych wywiadów z Lechem Kaczyńskim, przeprowadzony na
początku 2009 r. W dziennikarskim tercecie rozmawialiśmy z nim głównie o
Okrągłym Stole - to była 20. rocznica przełomowych
negocjacji między Solidarnością a komunistami. W druku usunęliśmy z
wypowiedzi prezydenta jedno, nazbyt belferskie zdanie. Dostał białej gorączki
- w następnym numerze musieliśmy je opublikować tłustym drukiem. „Interpretowanie
Okrągłego Stołu jako swoistego porozumienia organicznego to fatalny błąd o niezwykle
negatywnych skutkach” - zwracał uwagę prezydent Jednak ta krytyka tamtych negocjacji była
dopiskiem do całego wywiadu uzasadniającego rozmowy z komunistami. Lech
Kaczyński mówił bowiem: „Zawsze traktowałem Okrągły Stół jako posunięcie
czysto taktyczne w ramach gry o wolną Polskę. Do dziś twierdzę, że było ono
konieczne. Taktyka bezpośredniego starcia z władzą nie mogła się skończyć
dobrze”. Pytaliśmy: „Uczestniczył pan we wszystkich poufnych rozmowach
prowadzonych ponownie w Magdalence. Wielu wierzy, że zawarty tam został
potajemny układ między komunistami a częścią liderów Solidarności Czy tak
było?” Odpowiadał: „Nie było żadnych tego typu ustaleń. Nie było żadnej umowy o
podziale władzy, tym bardziej o podziale
majątku”.
Nie, Jarosław Kaczyński nie atakuje Okrągłego Stołu, picia wódki w Magdalence
i kontraktowych wyborów, przed którymi komuniści zastrzegli sobie pozycję
dominującą - ale głównie dlatego, że w tym wszystkim uczestniczył jego brat Nie
zmienia to faktu, że obsadził na wysokich stanowiskach w PiS ludzi, którzy mają
całkowicie odmienne zdanie. Przykładem Antoni Macierewicz, który uważa Okrągły
Stół i wybory w czerwcu 1989 r. za początek zdradzieckiego układu lezącego u
podstaw III RP.
Sądy i trybunały
Lech Kaczyński był krytykiem
wymiaru sprawiedliwości i toczył wyraziste
spory z Trybunałem Konstytucyjnym. W jednym z ostatnich wywiadów mówił: „Tak,
sądy są nieobiektywne w stopniu horrendalnym”. To on jako pierwszy polski
prezydent - a dopiero za jego przykładem .Andrzej Duda - odmówił powołania części sędziów przedstawionych mu do
akceptacji przez Krajowy Radę Sądownictwa Zdarzało mu się też brutalnie
atakować konkretnych sędziów: najbardziej widowiskowymi przykładem była
tyrada wobec sędzi Małgorzaty Mojkowskiej, która prowadziła proces
lustracyjny Zyty Gilowskiej, wicepremier od finansów w poprzednich rządach PiS.
Prezydent wypomniał jej ojca w „Trybunie Ludu”
W maju 2006 r. prezydent nie pojawił się na uroczystości z okazji
20-lecia Trybunału Konstytucyjnego. Ponieważ wcześniej TK wyrzucił do kosza
kilka ważnych ustaw rządzącego PiS, ta nieobecność uważana była za
demonstrację. Ale na uroczystości był prezydencki wysłannik z listem do sędziów.
A zatem nawet w sytuacjach konfliktu władzy z sędziami dbano o minimalne
standardy. Za obecnych rządów PiS Trybunał swe 30-lecie musiał świętować w samotności
i to na wychodźstwie, w Gdańsku.
Ważne jest też to, co prezydent napisał ponad dekadę temu w liście do
sędziów Trybunału: „W III Rzeczypospolitej Trybunał Konstytucyjny uczynił
wiele dla umocnienia rządów prawa, dla większej przejrzystości norm i procedur
oraz dla upowszechniania kultury prawnej wśród obywateli. (...) Proszę przyjąć moje
wyrazy uznania i podziękowanie za Państwa pracę dla dobra Rzeczypospolitej; za
wszystko, czym Trybunał Konstytucyjny zasłużył się dla polskiej demokracji i
umocnienia rządów prawa”.
Tuż po objęciu władzy w 2015 r. jego brat mówił o tym samym Trybunale
jak o twierdzy postkomunizmu. Przyznawał też,
że plan na rozbicie TK wyklarował się w jego głowie ćwierć wieku temu. A zatem
Jarosław diametralnie różnił się z Lechem w ocenie działalności Trybunału
przez całą III RP.
Prezydent nigdy nie zlekceważył żadnego
orzeczenia Trybunału (jak zdarzało się jego spadkobiercom - vide odmowa
wydrukowania wyroków w Dzienniku Ustaw) ani sądów (a PiS zbojkotowało
orzeczenie Sądu Najwyższego kwestionujące prawo prezydenta Dudy do
ułaskawienia b. szefa CBA Mariusza Kamińskiego). Z tego punktu widzenia
praktyka polityczna Jarosława łamie prawne i państwowe tabu, którego Lech nie
zakwestionował choćby słowem.
„W Polsce mamy do czynienia z
niewątpliwie pełną odrębnością władzy sądowniczej. Pełną i można stwierdzić,
że większą niż przeciętnie w Europie. Ja to akceptuję co do zasady i nie
zamierzam robić niczego, aby ten stan rzeczy w sposób istotny zmieniać. (...)
Władza sądownicza nie podlega, to jasne, ani władzy parlamentarnej, ani tym
bardziej władzy wykonawczej” - mówił Lech Kaczyński, powołując sędziów 27
kwietnia 2006 r. Podczas podobnej uroczystości 9 kwietnia 2008 r. dodawał:
„Niezależność sądów w naszym kraju jest zagwarantowana bardzo solennie (...).
To rozwiązanie, można powiedzieć, modelowe. Jego kształt wynikał z przemyśleń
związanych z sytuacją w poprzedniej rzeczywistości ustrojowej naszego kraju”.
Prezydent domagał się zmian w sądach, ale miał na myśli np. ograniczenie
odejść najbardziej doświadczonych sędziów do innych zawodów prawniczych,
większe pensje, poprawę szkoleń, usprawnienie organizacji pracy sądów oraz
zwiększenie efektywności sędziów. O wszystkim tym napisał w liście, który
skierował do KRS z okazji jej 20-lecia. „Ustrój wolnej, suwerennej
Rzeczypospolitej oparto na klasycznym monteskiuszowskim podziale władz na
ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą, a także na zasadzie ich wzajemnego
równoważenia. Popierany przeze mnie postulat utworzenia Krajowej Rady Sądownictwa
stanowił ważny krok na drodze uczynienia z Polski demokratycznego państwa
prawa”.
To list napisany na niespełna dwa miesiące przed śmiercią prezydenta –
trudno o bardziej reprezentatywną jego opinię.
Co na to prezydencki brat? „Krajowa Rada Sądownictwa to jest niewątpliwie
instytucja postkomunistyczna. Została wprowadzona zaraz po Okrągłym Stole,
jeszcze przez komunistyczny parlament po to, żeby nie można było dokonać zmian
w sądownictwie” - twierdzi.
Jedna z ustaw, którą PiS chciało przejąć kontrolę nad sądami, polegała
na usunięciu wszystkich członków KRS i wyborze nowych pod dyktando obozu
władzy. To jeden z dwóch projektów sądowych zawetowanych przez prezydenta
Dudę. Wraz z drugim - dotyczącym Sadu Najwyższego - miał oddać pełną władzę
nad sądami w ręce ministra sprawiedliwości.
Poza wszystkim Lech nie zgodziłby się, aby taką władzę dostał akurat Zbigniew
Ziobro. Choć to on wprowadził go jako młokosa do resortu sprawiedliwości w 2000
r, to jako prezydent szybko nabrał do niego
dystansu. Był wściekły m.in. za operację ABW, która skończyła się samobójstwem
Barbary Blidy.
Nie, takiemu człowiekowi całej prokuratury i sądów jednocześnie Lech
nie powierzyłby na pewno. A jego brat chciał to zrobić - dziś w PiS Ziobro
liczy się bardziej od opinii prezydenta.
Bezczas ludzi Lecha
W partii takiej jak PiS decydujące
są właśnie kadry, ich struktura i podporządkowanie. Z tego punktu widzenia
awans Ziobry to nie jedyna anomalia, do której doszło po śmierci prezydenta.
Problem jest szerszy - odejściu przez PiS od politycznego testamentu
prezydenta w wielu obszarach towarzyszy systematyczne pozbywanie się jego
ludzi.
Dziś za człowieka Lecha Kaczyńskiego uchodzi Andrzej Duda, co jest -
mówiąc najoględniej - nieporozumieniem. Duda był prezydenckim prawnikiem,
człowiekiem z nadania Ziobry usadowionym w Pałacu Prezydenckim, bez dostępu
do ucha ani szczególnych relacji z prezydentem. Podobnie z obecnym szefem MSZ
Witoldem Waszczykowskim - przygarniętym do prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa
Narodowego w 2008 r. po tym, jak Sikorski i Tusk wyrzucili go z rządu PO za
postawione im publicznie zarzuty torpedowania negocjacji z Amerykanami w
sprawie tarczy antyrakietowej. Nie był bliskim człowiekiem Lecha nawet wiceszef
jego kancelarii Jacek Sasin, dziś poseł PiS.
Ci, którzy byli najbliższymi, albo zginęli z prezydentem, albo zostali
dawno usunięci z PiS.
Dwa najbardziej wyraziste przykłady to Paweł Kowal w polityce i Marzena
Kowalska w organach ścigania. Można bez cienia przesady powiedzieć, że ten
pierwszy to najważniejszy polityczny wychowanek prezydenta. W 2004 r.
współtworzył budowane w szalonym tempie Muzeum Powstania Warszawskiego. Takich
jak on zwano „muzealnikami” - tworzyli odrębne środowisko, choć działające w
obrębie PiS, to jednak bliższe prezydentowi („Na tych ludziach mi zależało, bo
byli młodzi, z innego niż ja pokolenia” - mówił Lech Kaczyński). Dzięki
prezydenckiej protekcji Kowal został w 2005 r. posłem, a potem wiceministrem
spraw zagranicznych w rządzie Jarosława Kaczyńskiego i europosłem. Od
pierwszych godzin po smoleńskiej katastrofie to Kowal, znawca Rosji i obszaru postsowieckiego, był też pośrednikiem w kontaktach
Jarosława Kaczyńskiego z Władimirem Putinem.
To wreszcie on był jednym z autorów pomysłu, by złożyć ciało Lecha na Wawelu,
do czego przekonał i PiS, i Kościół. Mimo to Kowal, jak inni „muzealnicy”, padł
ofiarą czystki, która była efektem zaostrzenia kursu PiS po przegranych przez
Jarosława Kaczyńskiego wyborach prezydenckich w 2010 r. Gdy Kowal związał się
z partią Jarosława Gowina, która zawarła umowę koalicyjną z PiS w sprawie
wspólnego startu w ostatnich wyborach, Kaczyński osobiście ją złamał w jednym
punkcie - w ostatniej chwili zablokował miejsce dla Kowala na wspólnej liście
do Senatu. To nie jest przypadkowe usuwanie ludzi Lecha, to zaplanowana, konsekwentna
operacja.
W organach ścigania równie drastycznym dowodem jest los Marzeny
Kowalskiej. W latach 2000-01 Lech Kaczyński . był prokuratorem generalnym
- ministrem sprawiedliwości.
Wtedy poznał tę młodą stołeczną
prokurator i dał jej ważną posadę wiceszefowej stołecznej Prokuratury
Okręgowej. Pracowało im się na tyle dobrze, że po objęciu władzy przez PiS w
2005 r. Kowalska awansowała na szefową Prokuratury Apelacyjnej.
Awansowała dzięki Lechowi, na pewno nie dzięki ówczesnemu ministrowi
sprawiedliwości Zbigniewowi Ziobrze, bo akurat z nim darła koty. Ostro oponowała
np. przy sprawie kardiochirurga Mirosława G., któremu Ziobro zarzucił mordowanie
pacjentów, za co po latach musiał przepraszać.
Gdy rządy objęła Platforma i postanowiła oddzielić prokuraturę od rządu,
Lech - ledwie kilkanaście dni przed Smoleńskiem - wywalczył dla Kowalskiej stanowisko zastępcy prokuratora
generalnego. To był jego warunek, by zaakceptować na szefa prokuratury sędziego
Andrzeja Seremeta.
Gdy ciało Lecha Kaczyńskiego
przyjechało do Polski, jego trumna jako jedna z nielicznych - może jedyna -
została otwarta. Była przy tym Kowalska. To ona nadzorowała oględziny ciała
prezydenta i brała udział w złożeniu go do nowej trumny.
Dziś jest szeregowym prokuratorem w Prokuraturze Okręgowej w Warszawie.
Gdy PiS doszło do władzy, a Ziobro odzyskał kontrolę nad prokuraturą, zdegradował
ją o kilka szczebli. Uderzenie w Kowalską było widowiskowo symboliczne: jej
los stał się symbolem mocy ministra, przestrogą dla innych prokuratorów. Skoro
można było cofnąć Kowalską o 20 lat w zawodowym życiorysie, można było zdegradować
każdego. Dziś nikt w prokuraturze już się do Lecha nie przyznaje.
Podobnie jest w innych obszarach, które przejął PiS. W armii nie ma
miejsca dla byłego współpracownika prezydenta, gen. Romana Polki, który zresztą
krytykuje działania Macierewicza. Nie ma ludzi Lecha w ministerstwach,
mediach publicznych, spółkach skarbu, specsłużbach i państwowych agencjach.
Pożegnanie z Lechem
Smoleńsk przedwcześnie zakończył
polityczne życie prezydenta. Przez siedem lat od katastrofy Jarosław Kaczyński
najpierw zdołał zbudować kult brata wewnątrz PiS. a teraz próbuje ów kult
upaństwowić poprzez pomniki, państwowe nagrody, zmieniane nazwy ulic, szkół i
instytucji W smoleńskiej celebrze ginie jednak myśl Lecha Kaczyńskiego: dziś
w PiS. a niedługo w całej Polsce, rozważana i święcona
będzie głównie śmierć prezydenta, mniej zaś to, co miał do powiedzenia.
Nałożeniu na rządy PiS szablonu z
państwowej myśli Lecha Kaczyńskiego można postawić zarzut ahistoryczności.
Wszak ludzie i okoliczności się zmieniają, trudno więc przewidzieć, w jakim
kierunku ewoluowałaby przez te lata myśl prezydenta.
Pamiętać jednak należy, że po pierwsze był on przez lata dość
konsekwentny w poglądach. Po wtóre, choć brat w naturalny sposób jest
strażnikiem jego politycznego testamentu, nie znaczy to. że postępuje zawsze w
zgodzie z jego literą i duchem. Bo, po trzecie, sami Kaczyńscy zawsze przyznawali,
że miewają odmienne poglądy w wielu
ważkich kwestiach.
Paradoksalnie to Smoleńsk doprowadził do odejścia przez Jarosławca od
linii politycznej Lecha - zdecydowaną ewolucję zastąpiła brutalna rewolucja.
Prezes PiS, korzystając z monopolu władzy, wydał wojnę państwu, które oskarża
o śmierć brata. W ten sposób nieżyjący prezydent stał się patronem rządów,
które w wielu kwestiach drastycznie odbiegają od jego myśli.
W książce „Ostatni wywiad” - zbiorze rozmów z publicystą Łukaszem Warzechą.
które miały być dla Lecha Kaczyńskiego paliwem w wyborach prezydenckich w 2010
r„ a stały się jego nieoczekiwanym testamentem - opowiadając o swych ideologicznych
wyborach, postawił nieprzekraczalne granice. „Każda monopolistyczna w4adza
przynosi ze sobą skazy, które mogłyby mnie zrażać” - podsumował Nie dowiemy się
nigdy, czy prezydent Kaczyński już się zraził.
Andrzej Stankiewicz
Autor jest dziennikarzem Onet.pl
Autor jest dziennikarzem Onet.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz