Nowa Europa nieprędko
zintegruje się ze starą Unią. A może w ogóle się nie zintegruje, tylko tak jak
Rosja Putina cofnie się do matecznika nostalgii za utraconą jednością realnego
socjalizmu tym razem w narodowych czy wyznaniowych barwach
Była
w Europie i w Polsce taka piękna epoka - trwała gdzieś do 2014 r. - gdy wierzyliśmy,
że nowa Europa jest na najlepszej drodze, by jeszcze za naszego życia
zjednoczyć się z Europą starą. I nawet różnice zamożności - pomiędzy krajami,
które po wojnie żyły w wolnorynkowym kapitalizmie i liberalnej demokracji, a
tymi, które skazano na życie w socjalizmie realnym - miały nas ku sobie
zbliżać. Bo z jednej strony fundusze unijne, które dla Polski i innych krajów
regionu odegrały rolę spóźnionego planu Marshalla. A z drugiej - legalna
praca Polaków, Czechów, Rumunów na niemieckim, brytyjskim czy holenderskim
rynku pracy. Za wyższe niż w ojczyźnie pensje, często z lepszą osłoną socjalną
- stanowiące istotny wentyl bezpieczeństwa dla
społeczeństw wygłodzonych przez system wschodni.
Dziś już wiemy, że żadnej stuprocentowej gwarancji zjednoczenia Europy
nie ma. Kryzys finansowy, a później - w o
wiele większym stopniu - kryzys imigracyjny pokazały, że obie części
kontynentu reagują inaczej. Populizm, który na zachodzie Europy jest ciężką,
ale jednak grypą, na Węgrzech, w Polsce, a nawet w dawnej NRD staje się niebezpieczną
gruźlicą. I nie wiemy, czy ostatecznie cała wschodnia Europa nie wybierze tak,
jak wybrała Rosja Putina.
Cofnie się do matecznika nostalgii za utraconą
jednością realnego socjalizmu - tyle że tym
razem w narodowych czy wyznaniowych barwach.
LIBERALIZM ODRZUCONY
W niemieckich wyborach parlamentarnych dwie partie
populistyczne, antyzachodnie, obsługujące nostalgię
za nacjonalizmem Bismarcka, a nawet Hitlera (Alternative fiir Deutschland) albo za etatyzmem Honeckera (Die Linke),
zebrały nieco ponad 20 procent. To niemało, ale niemiecka liberalna demokracja
od tego nie zginie. Gorzej, że ten wynik rozbija się na nieśmiałe kilkanaście
procent dla AfD i Die
Linke w zachodnich landach i prawie 40
procent dla obu tych partii na wschodzie, czyli w dawnej NRD. Frauke Petry,
jedna z liderek AfD, najbardziej charyzmatyczna postać nowego populizmu,
dostała w swym okręgu wyborczym w Saksonii prawie 40 procent głosów. Teraz
wystąpiła z AfD, bo ta partia jest dla niej zbyt prawicowa i... za bardzo
ogólnoniemiecka. Przygotowuje się do wyborów lokalnych w Saksonii, by ponad
podziałem na lewicę i prawicę sięgnąć do nacjonalistycznych nostalgii wyborców
AfD i etatystycznych nostalgii elektoratu Die Linke. Pragnie zdobyć władzę w landzie z tego przyczółka
rozpocząć marsz po władzę w całej dawnej NRD.
Na Węgrzech Fidesz i Jobbik, obie partie eurosceptyczne i antyliberalne,
zajmują prawie całą scenę polityczną. W Polsce liczone razem trzy antyliberalne
partie (PiS, Kukiz, Partia Razem) to połowa elektoratu.
Czy wystarczy marksistowska analiza sprowadzająca wszystko do ekonomii?
Bo kryzys kapitalizmu, bo bezrobotni, prekariat, zawiedzione aspiracje płacowe?
Owszem - zaczęło się od kryzysu finansowego 2007 roku, ale on jeszcze
tych napięć pomiędzy Zachodem i Wschodem tak mocno nie wydobył. Dopiero kryzys
imigracyjny pokazał, że nowa Europa nadal nie zjednoczyła się ze starą.
Zatem nie o ekonomię tu chodzi. W
dawnej NRD wyborcy ukarali koalicję CDU-SPD, która pomimo kryzysu uczyniła
Niemcy ekonomicznym hegemonem w Europie. Przy okazji zakwestionowali całą
transformację ustrojową po upadku muru berlińskiego, która zaczynała się
przecież od słynnej wymiany jednej marki wschodnioniemieckiej na jedną markę zachodnioniemiecką. Żadnego innego kraju w
Europie nie było stać na tak szczodre terapeutyzowanie szoku transformacji.
W Polsce wyborcy ukarali zaś koalicję PO-PSL. I w praktyce wszystkie
ugrupowania budujące III RP. Polska, Węgry, a teraz dawna NRD to nieco
odmienne historie, ale to samo odrzucenie liberalizmu. Dlaczego?
ODWIECZNA JEDNOLITOŚĆ BIAŁYCH
POLAKÓW
To nie kryzys finansowy 2007 r., ale kryzys
imigracyjny roku 2015 rozbił kruchą jedność
Europy. Homo
sovieticus, o którego spieraliśmy się w latach
90., został niesłusznie zredukowany do ludzi tęskniących za gwarantowanym
przez państwo bezpieczeństwem ekonomicznym. W rzeczywistości szok post-totalitarny
nie polega przede wszystkim na nostalgiach za etatyzmem, ale na przeżywaniu
wszelkiego zróżnicowania - dochodowego, obyczajowego, etnicznego, nawet
estetycznego („te obdartusy z przystanku Woodstock, jak w
ogóle można tak wyglądać?!”) - jako czegoś nienormalnego. Nawet Marek
Jakubiak, piwowar od Kukiza, człowiek spełniony biznesowo, beneficjent wolnego
rynku, będzie przeżywał pojawienie się w jego polu widzenia „pedałów”,
„banderowców”, „beżowych” jako szok, na który „musi zareagować”.
Zatem nie o ekonomię tu chodzi,
ale o wszelką różnorodność, która w społeczeństwach
realnego socjalizmu nie była widoczna. Hitler i Stalin sprawili, że Cezary
Michalski dorastał wyłącznie wśród 38 milionów innych Cezarych Michalskich,
Paweł Lisicki wśród 38 milionów Lisickich, Cejrowski pośród Cejrowskich,
Szydło pośród samych tylko Szydłów. Dla kogoś takiego przerażający staje się widok
choćby jednego nie-Cejrowskiego, choćby jednej nie-Szydło, a nawet sama
perspektywa takiego widoku.
Jarosława Kaczyńskiego do tego nie mieszam, on się imigrantów nie boi,
on tym lękiem na zimno i cynicznie zarządza. Jednak jego wyborców wychowanych
w świecie absolutnej jedności imigranci przerażają. Nawet jeśli kilkanaście czy
kilkadziesiąt tysięcy imigrantów nie zmieni kraju,
który zawsze w swej historii - dopóki Hitler i Stalin nie „zrobili co swoje”
- miał wśród obywateli parę milionów Żydów, parę
milionów Rusinów, parę milionów Niemców.
Do Saksonii, gdzie już dziś wygrywają AfD i Die Linke, przybyło dziesięć razy mniej imigrantów niż do
każdego z landów zachodnich Niemiec. Jednak w Saksonii spowodowali oni polityczne
spustoszenie, destabilizację, bo trafili do dawnego totalitarnego laboratorium
- jednolitego ekonomicznie, etnicznie, kulturowo,
estetycznie.
Do Polski w ogóle prawie żadni imigranci nie dotarli, a Ukraińcy,
którzy ratują dziś polską gospodarkę, przemykają pod ścianami i wyglądają
prawie jak my. Jednak rządząca prawica konsoliduje swą sondażową przewagę
dzięki propagandzie telewizji Jacka Kurskiego i Dawida Wildsteina, że na
zachód od Odry zaczyna się już kalifat i że tylko autorytarna władza
odrzucająca dyktat Brukseli ocali odwieczną jednolitość białych Polaków.
ZATRUTY OWOC ZATRUTEGO DRZEWA
Pluralistyczna II Rzeczpospolita była pełna narodowych, religijnych i ekonomicznych
napięć. Ale te napięcia były czymś naturalnym - każde normalne, nietotalitarne
państwo w Europie uczyło się (czasami boleśnie), jak takimi różnicami
zarządzać. Zlikwidowanie tych różnic za pomocą Holokaustu, czystek etnicznych,
masowych przesiedleń, ale także nacjonalizacji, pozbawienia ludzi własności
prywatnej, zdławienia i ukrycia wszelkiej
różnorodności - było zbrodnią. Jednolite społeczeństwa Europy Wschodniej są
owocem tej zbrodni. Zatrutym owocem zatrutego drzewa.
Jest drugorzędne, czy zbudowaną przez czystki etniczne i totalitaryzm
jedność wspólnoty przeżywamy pod czerwonym sztandarem, pod krzyżem czy pod
narodową flagą. Najważniejsze jest to, że te wspólnoty albo zostały pozbawione
mniejszości, a także etnicznych, religijnych, kulturowych czy obyczajowych
różnic, albo też istnienie owych mniejszości i różnic było przed nimi przez
pół wieku skutecznie ukrywane. Tak jak istnienie mniejszości niemieckiej,
ukraińskiej czy żydowskiej ukrywane było przed Polakami. I tak jak ukrywane
było istnienie mniejszości seksualnych czy różnic w dostępie do bogactw
(sklepy za żółtymi firankami dla ludzi władzy).
Stąd znaczna część społeczeństw Europy Wschodniej szczerze wierzy, że
istniejący od zawsze etniczny, religijny, kulturowy pluralizm Ameryki,
Wielkiej Brytanii czy Francji to wyraz kryzysu, dekadencji, koniec cywilizacji
białe-
go człowieka. Stąd wzięła się
Krystyna Pawłowicz, która uważa, że homoseksualizm został wyprodukowany przez
lewaków. Bo przecież normalne społeczeństwa są jednolite - białe, katolickie,
heteroseksualne. Stąd przekonanie lewicowych nostalgików z Partii Razem, że w
wyniku zbrodniczej polityki Balcerowicza powstały w Polsce kompromitujące
różnice społeczne.
Hitler i Stalin, a później przywódcy PRL zrealizowali między Odrą a
Bugiem marzenie Romana Dmowskiego o państwie i narodzie
całkowicie jednolitym. Podobne marzenia zrealizowano na Węgrzech czy w NRD.
Wschodnia połowa kontynentu wychowała się w totalitarnym laboratorium
produkującym nigdzie indziej w świecie niewidziane społeczeństwa bez różnic,
zglajchszaltowane pod względem etnicznym, kulturowym i ekonomicznym.
KONSERWATYWNA TERAPIA
Jak to terapeutyzować? Jak z tym walczyć?
Zalecałbym konserwatywną ostrożność w języku, nieradykalizowanie konfliktu,
niedrażnienie bez potrzeby tamtej strony. I tak jest już totalnie wkurzona,
przerażona - i wciąż na nowo przerażana - przez populistycznych liderów, którzy
żyją z prowokowania społecznych konfliktów. Chwytają się każdego lęku, każdego resentymentu,
aby poszczuć lud przeciw elitom, prawdziwych Polaków przeciw imigrantom
roznoszącym zarazki, a katolików przeciwko relatywistom. Ale tym bardziej nie
dostarczajmy im paliwa.
Znamy już choćby polityczną cenę nadmiernego popisywania się świeżo
zdobytą zamożnością. Każdy pewnie miał okazję poznać biznesmena (a przynajmniej
czytać o takim), którego pierwszą inwestycją nie było zapewnienie swoim
pracownikom etatów ani nawet zakup nowej technologii, lecz nabycie na firmę
wypasionego lexusa.
A przy
okazji powiedzmy parę słów prawdy o tych wszystkich feudalnych zabawach w elity
i lud. Ci wszyscy, którzy głośno się śmiali, opowiadając sobie dowcipy o
moherowych beretach, albo zabierali babci dowód, powinni sobie zdawać sprawę,
że całej Polsce przyszło zapłacić za ich wyższościowe zabawy.
Podobnie jest z imigrantami. Dyskusja na ten temat w Polsce została
zbyt szybko sprowadzona do prostej opozycji. Albo kochamy imigrantów, wierzymy
w ich zdolność do asymilacji i każdy pomysł na wzmocnienie zewnętrznych granic
Unii uważamy za podejrzaną ksenofobię. Albo jesteśmy przekonani, że nawet
jedno niemowlę uratowane z Aleppo i przyjęte
do Polski zostanie - jak tylko dorośnie - islamskim terrorystą. Nawet jeśli w wymiarze etycznym
miłość lepsza jest od nienawiści, a zaufanie od lęku, to w realnej polityce
afiszowanie się z własną doskonałością etyczną bynajmniej nie oznacza
rozwiązania problemu.
Szczególnie ta zasada działa w społeczeństwach, które dopiero niedawno
wyszły z totalitarnych laboratoriów specjalizujących się w taśmowej produkcji
społecznej i narodowej jedności.
Cezary Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz