sobota, 14 października 2017

Homo sovieticus boi się multi-kulti



Nowa Europa nieprędko zintegruje się ze starą Unią. A może w ogóle się nie zintegruje, tylko tak jak Rosja Putina cofnie się do matecznika nostalgii za utraconą jednością realnego socjalizmu tym razem w narodowych czy wyznaniowych barwach

Była w Europie i w Polsce taka piękna epoka - trwała gdzieś do 2014 r. - gdy wie­rzyliśmy, że nowa Europa jest na najlepszej drodze, by jeszcze za naszego życia zjednoczyć się z Europą starą. I nawet różnice zamożno­ści - pomiędzy krajami, które po wojnie żyły w wolnorynkowym kapitalizmie i li­beralnej demokracji, a tymi, które skaza­no na życie w socjalizmie realnym - miały nas ku sobie zbliżać. Bo z jednej strony fundusze unijne, które dla Polski i innych krajów regionu odegrały rolę spóźnione­go planu Marshalla. A z drugiej - legal­na praca Polaków, Czechów, Rumunów na niemieckim, brytyjskim czy holender­skim rynku pracy. Za wyższe niż w ojczyź­nie pensje, często z lepszą osłoną socjalną - stanowiące istotny wentyl bezpieczeń­stwa dla społeczeństw wygłodzonych przez system wschodni.
   Dziś już wiemy, że żadnej stuprocen­towej gwarancji zjednoczenia Euro­py nie ma. Kryzys finansowy, a później - w o wiele większym stopniu - kry­zys imigracyjny pokazały, że obie części kontynentu reagują inaczej. Populizm, który na zachodzie Europy jest ciężką, ale jednak grypą, na Węgrzech, w Pol­sce, a nawet w dawnej NRD staje się nie­bezpieczną gruźlicą. I nie wiemy, czy ostatecznie cała wschodnia Europa nie wybierze tak, jak wybrała Rosja Puti­na. Cofnie się do matecznika nostalgii za utraconą jednością realnego socjalizmu - tyle że tym razem w narodowych czy wyznaniowych barwach.
LIBERALIZM ODRZUCONY
W niemieckich wyborach parlamen­tarnych dwie partie populistyczne, antyzachodnie, obsługujące nostalgię za nacjonalizmem Bismarcka, a nawet Hitlera (Alternative fiir Deutschland) albo za etatyzmem Honeckera (Die Lin­ke), zebrały nieco ponad 20 procent. To niemało, ale niemiecka liberalna demo­kracja od tego nie zginie. Gorzej, że ten wynik rozbija się na nieśmiałe kilkana­ście procent dla AfD i Die Linke w za­chodnich landach i prawie 40 procent dla obu tych partii na wschodzie, czyli w dawnej NRD. Frauke Petry, jedna z li­derek AfD, najbardziej charyzmatyczna postać nowego populizmu, dostała w swym okręgu wyborczym w Saksonii prawie 40 procent głosów. Teraz wystą­piła z AfD, bo ta partia jest dla niej zbyt prawicowa i... za bardzo ogólnoniemiecka. Przygotowuje się do wyborów lo­kalnych w Saksonii, by ponad podziałem na lewicę i prawicę sięgnąć do nacjo­nalistycznych nostalgii wyborców AfD i etatystycznych nostalgii elektoratu Die Linke. Pragnie zdobyć władzę w landzie z tego przyczółka rozpocząć marsz po władzę w całej dawnej NRD.
   Na Węgrzech Fidesz i Jobbik, obie partie eurosceptyczne i antyliberalne, zajmują prawie całą scenę polityczną. W Polsce liczone razem trzy antyliberal­ne partie (PiS, Kukiz, Partia Razem) to połowa elektoratu.
   Czy wystarczy marksistowska analiza sprowadzająca wszystko do ekonomii? Bo kryzys kapitalizmu, bo bezrobotni, prekariat, zawiedzione aspiracje płacowe?
   Owszem - zaczęło się od kryzysu finan­sowego 2007 roku, ale on jeszcze tych na­pięć pomiędzy Zachodem i Wschodem tak mocno nie wydobył. Dopiero kryzys imigracyjny pokazał, że nowa Europa na­dal nie zjednoczyła się ze starą.
Zatem nie o ekonomię tu chodzi. W dawnej NRD wyborcy ukarali koali­cję CDU-SPD, która pomimo kryzysu uczyniła Niemcy ekonomicznym hege­monem w Europie. Przy okazji zakwe­stionowali całą transformację ustrojową po upadku muru berlińskiego, która za­czynała się przecież od słynnej wymiany jednej marki wschodnioniemieckiej na jedną markę zachodnioniemiecką. Żad­nego innego kraju w Europie nie było stać na tak szczodre terapeutyzowanie szoku transformacji.
   W Polsce wyborcy ukarali zaś koalicję PO-PSL. I w praktyce wszystkie ugrupo­wania budujące III RP. Polska, Węgry, a teraz dawna NRD to nieco odmienne historie, ale to samo odrzucenie liberali­zmu. Dlaczego?

ODWIECZNA JEDNOLITOŚĆ BIAŁYCH POLAKÓW
To nie kryzys finansowy 2007 r., ale kryzys imigracyjny roku 2015 rozbił kruchą jedność Europy. Homo sovieticus, o którego spieraliśmy się w latach 90., został niesłusznie zredukowany do lu­dzi tęskniących za gwarantowanym przez państwo bezpieczeństwem ekono­micznym. W rzeczywistości szok post-totalitarny nie polega przede wszystkim na nostalgiach za etatyzmem, ale na prze­żywaniu wszelkiego zróżnicowania - do­chodowego, obyczajowego, etnicznego, nawet estetycznego („te obdartusy z przy­stanku Woodstock, jak w ogóle można tak wyglądać?!”) - jako czegoś nienormalne­go. Nawet Marek Jakubiak, piwowar od Kukiza, człowiek spełniony biznesowo, beneficjent wolnego rynku, będzie prze­żywał pojawienie się w jego polu widzenia „pedałów”, „banderowców”, „beżowych” jako szok, na który „musi zareagować”.
Zatem nie o ekonomię tu chodzi, ale o wszelką różnorodność, która w społe­czeństwach realnego socjalizmu nie była widoczna. Hitler i Stalin sprawili, że Ce­zary Michalski dorastał wyłącznie wśród 38 milionów innych Cezarych Michal­skich, Paweł Lisicki wśród 38 milionów Lisickich, Cejrowski pośród Cejrow­skich, Szydło pośród samych tylko Szyd­łów. Dla kogoś takiego przerażający staje się widok choćby jednego nie-Cejrowskiego, choćby jednej nie-Szydło, a na­wet sama perspektywa takiego widoku.
   Jarosława Kaczyńskiego do tego nie mieszam, on się imigrantów nie boi, on tym lękiem na zimno i cynicznie zarzą­dza. Jednak jego wyborców wychowanych w świecie absolutnej jedności imigranci przerażają. Nawet jeśli kilkanaście czy kil­kadziesiąt tysięcy imigrantów nie zmieni kraju, który zawsze w swej historii - do­póki Hitler i Stalin nie „zrobili co swoje” - miał wśród obywateli parę milionów Ży­dów, parę milionów Rusinów, parę milio­nów Niemców.
   Do Saksonii, gdzie już dziś wygry­wają AfD i Die Linke, przybyło dziesięć razy mniej imigrantów niż do każdego z landów zachodnich Niemiec. Jednak w Saksonii spowodowali oni politycz­ne spustoszenie, destabilizację, bo trafili do dawnego totalitarnego laboratorium - jednolitego ekonomicznie, etnicznie, kulturowo, estetycznie.
   Do Polski w ogóle prawie żadni imi­granci nie dotarli, a Ukraińcy, którzy ra­tują dziś polską gospodarkę, przemykają pod ścianami i wyglądają prawie jak my. Jednak rządząca prawica konsoliduje swą sondażową przewagę dzięki propagan­dzie telewizji Jacka Kurskiego i Dawida Wildsteina, że na zachód od Odry zaczy­na się już kalifat i że tylko autorytarna władza odrzucająca dyktat Brukseli oca­li odwieczną jednolitość białych Polaków.

ZATRUTY OWOC ZATRUTEGO DRZEWA
Pluralistyczna II Rzeczpospolita była pełna narodowych, religijnych i ekonomicznych napięć. Ale te napięcia były czymś naturalnym - każde normal­ne, nietotalitarne państwo w Europie uczyło się (czasami boleśnie), jak taki­mi różnicami zarządzać. Zlikwidowanie tych różnic za pomocą Holokaustu, czy­stek etnicznych, masowych przesiedleń, ale także nacjonalizacji, pozbawienia ludzi własności prywatnej, zdławienia i ukrycia wszelkiej różnorodności - było zbrodnią. Jednolite społeczeństwa Eu­ropy Wschodniej są owocem tej zbrod­ni. Zatrutym owocem zatrutego drzewa.
   Jest drugorzędne, czy zbudowaną przez czystki etniczne i totalitaryzm jed­ność wspólnoty przeżywamy pod czerwo­nym sztandarem, pod krzyżem czy pod narodową flagą. Najważniejsze jest to, że te wspólnoty albo zostały pozbawio­ne mniejszości, a także etnicznych, reli­gijnych, kulturowych czy obyczajowych różnic, albo też istnienie owych mniej­szości i różnic było przed nimi przez pół wieku skutecznie ukrywane. Tak jak ist­nienie mniejszości niemieckiej, ukraiń­skiej czy żydowskiej ukrywane było przed Polakami. I tak jak ukrywane było istnie­nie mniejszości seksualnych czy różnic w dostępie do bogactw (sklepy za żółtymi firankami dla ludzi władzy).
   Stąd znaczna część społeczeństw Eu­ropy Wschodniej szczerze wierzy, że ist­niejący od zawsze etniczny, religijny, kulturowy pluralizm Ameryki, Wielkiej Brytanii czy Francji to wyraz kryzy­su, dekadencji, koniec cywilizacji białe-
go człowieka. Stąd wzięła się Krystyna Pawłowicz, która uważa, że homosek­sualizm został wyprodukowany przez lewaków. Bo przecież normalne społe­czeństwa są jednolite - białe, katolickie, heteroseksualne. Stąd przekonanie le­wicowych nostalgików z Partii Razem, że w wyniku zbrodniczej polityki Balce­rowicza powstały w Polsce kompromitu­jące różnice społeczne.
   Hitler i Stalin, a później przywódcy PRL zrealizowali między Odrą a Bugiem ma­rzenie Romana Dmowskiego o państwie i narodzie całkowicie jednolitym. Podob­ne marzenia zrealizowano na Węgrzech czy w NRD. Wschodnia połowa kontynen­tu wychowała się w totalitarnym labo­ratorium produkującym nigdzie indziej w świecie niewidziane społeczeństwa bez różnic, zglajchszaltowane pod względem etnicznym, kulturowym i ekonomicznym.

KONSERWATYWNA TERAPIA
Jak to terapeutyzować? Jak z tym walczyć?
   Zalecałbym konserwatywną ostroż­ność w języku, nieradykalizowanie kon­fliktu, niedrażnienie bez potrzeby tamtej strony. I tak jest już totalnie wkurzona, przerażona - i wciąż na nowo przeraża­na - przez populistycznych liderów, któ­rzy żyją z prowokowania społecznych konfliktów. Chwytają się każdego lęku, każdego resentymentu, aby poszczuć lud przeciw elitom, prawdziwych Pola­ków przeciw imigrantom roznoszącym zarazki, a katolików przeciwko relatywistom. Ale tym bardziej nie dostarczajmy im paliwa.
   Znamy już choćby polityczną cenę nadmiernego popisywania się świe­żo zdobytą zamożnością. Każdy pewnie miał okazję poznać biznesmena (a przy­najmniej czytać o takim), którego pierw­szą inwestycją nie było zapewnienie swoim pracownikom etatów ani nawet zakup nowej technologii, lecz nabycie na firmę wypasionego lexusa.
   A przy okazji powiedzmy parę słów prawdy o tych wszystkich feudalnych zabawach w elity i lud. Ci wszyscy, któ­rzy głośno się śmiali, opowiadając sobie dowcipy o moherowych beretach, albo zabierali babci dowód, powinni sobie zdawać sprawę, że całej Polsce przyszło zapłacić za ich wyższościowe zabawy.
   Podobnie jest z imigrantami. Dysku­sja na ten temat w Polsce została zbyt szybko sprowadzona do prostej opozy­cji. Albo kochamy imigrantów, wierzy­my w ich zdolność do asymilacji i każdy pomysł na wzmocnienie zewnętrznych granic Unii uważamy za podejrzaną kse­nofobię. Albo jesteśmy przekonani, że na­wet jedno niemowlę uratowane z Aleppo i przyjęte do Polski zostanie - jak tylko dorośnie - islamskim terrorystą. Nawet jeśli w wymiarze etycznym miłość lepsza jest od nienawiści, a zaufanie od lęku, to w realnej polityce afiszowanie się z włas­ną doskonałością etyczną bynajmniej nie oznacza rozwiązania problemu.
   Szczególnie ta zasada działa w spo­łeczeństwach, które dopiero niedawno wyszły z totalitarnych laboratoriów spe­cjalizujących się w taśmowej produkcji społecznej i narodowej jedności.
Cezary Michalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz