Platforma Obywatelska
straciła władzę przez arogancję i ośmiorniczki. Obecna władza to jedna wielka
arogancka ośmiornica, która macki zapuściła do kas państwowych banków i spółek.
A jednak wyborcom PiS to jakoś nie przeszkadza. Czemu?
Trump i jego rodzinno-oligarchiczny
gabinet. Putin i jego oligarchowie. Kaczyński i jego partyjno-rodzinny klub
nowych milionerów, którzy dorobili się przejażdżką na karuzeli spółek skarbu
państwa. Nieraz przejażdżką dość niedługą - czasem trwającą ledwie parę
miesięcy.
Ci władcy i ich
zausznicy są z pewnością bardziej zepsuci od „liberalnych elit”, którym
odebrali władzę. Bardziej pazerni, bardziej bezwstydni w pędzie do przywilejów
związanych z władzą. A jednak lud, do którego się odwołują, pozwala im na
więcej.
GĘBY ZA LUD KRZYCZĄCE
PiS, Trump, oligarchowie Putina mieli być lepsi od PO,
Obamy i państwa Clinton, od oligarchów Borysa Jelcyna. Mieli być
skromniejsi, zarabiać mniej, nie zatrudniać partyjnych kolegów i krewnych, a
nawet się nie rozwodzić, nie zdradzać żon, nie odwiedzać prostytutek...
Długo by wymieniać
cechy tego wyidealizowanego portretu populistycznych liderów i otaczających
ich ekip, który był po prostu rewersem czarnego wizerunku elit, celebrytów, lemingów, całego liberalnego
mieszczaństwa i jego politycznych reprezentantów.
Hillary Clinton i
Barack Obama przez propagandę nowej populistycznej prawicy byli zwykłym
ludziom obrzydzani jako marionetki finansowych elit otoczone przez milionerów.
To prawda - mieli w otoczeniu bogaczy, lobbystów czy zwykłych hipokrytów. Ale
z drugiej strony to właśnie za prezydentury Obamy wprowadzono regulacje
usuwające z amerykańskich giełd najbardziej toksyczne operacje spekulacyjne,
które doprowadziły do kryzysu finansowego 2007 roku. Hillaiy Clinton, walcząc o
reformę amerykańskiego systemu ubezpieczeń zdrowotnych (którą później
wprowadził Obama), przeciwstawiła się kartelowi największych amerykańskich
koncernów farmaceutycznych, windujących ceny lekarstw i usług medycznych.
Tymczasem gabinet Donalda Trumpa to
najbogatszy rząd w dziejach Ameryki. Jak wyliczył portal Politico, majątek samego
prezydenta to 3,5 mld dolarów, zaś jego ministrów - dodatkowe 2,2 mld, przy
czym na czele listy jest minister edukacji Betsy DeVos, spadkobierczyni
założycieli firmy Amway, która ma 1,1 mld dolarów (ta informacja musi
szczególnie bawić amerykańskich nauczycieli, narzekających na zbyt niskie
pensje).
Gorsze jest
oczywiście to, że Trump cały swój rząd zbudował z bogatych lobbystów, którzy
obniżyli podatki płacone przez ich własne firmy i usunęli regulacje przeszkadzające
im w prowadzaniu najbardziej toksycznych operacji giełdowych. Likwidują też
ostatnie ograniczenia w finansowaniu amerykańskiej polityki z wielkich
prywatnych pieniędzy.
Ten rząd bogaczy
pogrążył amerykańską politykę w totalnym chaosie. Jest niekompetentny, przy
czym najbardziej dumny ze swej niekompetencji jest jego szef. Trump sam
przyznaje, że nie wiedział, o czym mówi, gdy publicznie skarżył się na
deficyt USA w handlu z Kanadą. W rzeczywistości Ameryka ma nadwyżkę. Szefa
Departamentu Stanu zdymisjonował wpisem na Twitterze. Syrię oddał Putinowi,
tamtejszych prozachodnich partyzantów rozbroił. Ataki chemiczne wojsk Asada,
które za czasów Obamy wywoływały przynajmniej kryzysy dyplomatyczne, za
prezydentury Trumpa stały się niegodną komentarzy codziennością. Amerykańska
słabość ośmieliła Rosjan do zastosowania broni chemicznej na terytorium
Wielkiej Brytanii.
W Rosji z kolei
Putin co wybory obiecuje odbudować potęgę kraju, tymczasem jego państwo to
modelowy przykład stagnacji. Władca Kremla potrząsa populistyczną szabelką,
publicznie stawia do pionu oligarchów, a ci obiecują poprawę. Ale to czysty
teatr. W rzeczywistości bowiem wywożą oni miliardy do rajów podatkowych, budują
sobie wille w najdroższym mieście świata - Londynie.
Oligarchom Putina
nie wolno tylko - pod karą pozbawienia majątku, a czasami także wolności i
życia - finansować opozycyjnych polityków.
Podobnie wygląda „dobra zmiana” w Polsce. Wszelkie prawdziwe
i domniemane patologie rządów SLD, AWS, PSL i PO zostały przelicytowane z
nawiązką. Absurdalne jest atakowanie profesora Andrzeja Rzeplińskiego, który
odebrał przysługujący mu ekwiwalent za niewykorzystany urlop w wysokości 28 tysięcy,
gdy ludzie zatrudnieni przez PiS w państwowych spółkach i bankach biorą setki
tysięcy złotych takich ekwiwalentów. Andrzej Jaworski, poseł PiS
specjalizujący się wcześniej w wojnie z tzw. dewiacjami, były prezes Stoczni
Gdańsk, jako członek zarządu PZU zarobił przez rok dwa miliony złotych. Gdy
odszedł z funkcji, wypłacono mu 425 tysięcy złotych jako „odszkodowanie za
zakaz pracy u konkurencji”, jakby w kolejce do zatrudnienia tego tytana
finansów tłoczyli się już kadrowcy JP Morgan czy HSBC.
Do tego bankster, milioner Mateusz Morawiecki,
który przepisuje najcenniejsze części swojego majątku na żonę. W klasycznym
stylu wschodnioeuropejskich czy bałkańskich oligarchów, którzy czynią to, żeby
uciekać przed podatkami albo aby rozpocząć polityczną karierę w roli
wyrazicieli gniewu prostego ludu.
Dlaczego mogą
bezkarnie robić rzeczy, za które liberalny polityk zostałby skompromitowany,
zmuszony przez ów lud do ustąpienia, rozszarpany przez media?
I TWARZE LUD BAWIĄCE
Społecznie elity nie są nigdy przez lud łubiane.
Zarzuca im się arogancję, przemądrzałość, to, że narzucają, pouczają, dają do
zrozumienia, że są lepsze. Ich sukces jest widoczny, a lat nauki i pracy,
które go poprzedziły, nie widać. Mieszkańców' bloków z golfami z Reichu irytuje
sąsiad z segmentu jeżdżący nowym passatem; a należący do oligarchy bentley i
willa na Lazurowym Wybrzeżu to abstrakcyjne obrazki na Pudelku, kolorowa bajka
z życia wyższych sfer. Tym bardziej podoba się, gdy ten tabloidowy książę
przypochlebia się nam, niczego od nas nie wymaga, a nawet grozi, że pokaże,
gdzie raki zimują, zrzędzącej i pyszniącej się nie wiadomo czym klasie
średniej. Tym bardziej cieszy, gdy ten „nasz” człowiek sukcesu popisuje się
swymi uprzedzeniami, kompleksami, niewiedzą, gdy myśli tak jak my.
Mark Lilia -
wybitny konserwatywny intelektualista - opublikował w roku 2010 esej „Jakobini
z Tea Party”. Opisał elektorat, który kilka lat później dał władzę Trumpowi i
Kaczyńskiemu, a Wielką Brytanię wyprowadził z UE. „Wielu ludzi doszło do
wniosku, że wykształcone elity - politycy, urzędnicy, dziennikarze, ale też
lekarze, naukowcy, a nawet nauczyciele - kontrolują ich życie. Dość mają tłumaczenia,
czego powinno się uczyć ich dzieci, jaką część wypłaty powinni zaoszczędzić,
czy mają się ubezpieczyć, jakie brać lekarstwa, gdzie budować domy, jaką
kupować broń, kiedy zapinać pasy i wkładać kaski, czy wolno im rozmawiać przez
telefon, prowadząc auto, co mogą jeść, ile wypijać napojów gazowanych. (...) Na
życie publiczne patrzą z apokaliptycznym pesymizmem, zaś na własne możliwości
- z dziecinnym optymizmem zbudowanym na poczuciu własnej wartości. Prawicowi
demagodzy (...) próbują przerazić tych ludzi, wskazując ukrytych wrogów, a
potem schlebiają im tak długo, aż uwierzą, że mają tylko jednego sojusznika,
którym jest sam demagog”.
Trumpowi,
Kaczyńskiemu, Putinowi, Morawieckiemu wolno więcej, ponieważ na więcej
pozwalają ludowi. W porównaniu z tym nowym populizmem zachodni liberalizm - szczególnie
ostatnich dekad - był ostatnim wycieleniem religijnego purytanizmu. Z jego
dyscypliną, samoograniczeniem, represją. Nawet w narodowej czy religijnej
tożsamości liberalizm zakazywał przeżywać pychę czy dumę. Wskazywał przede
wszystkim na obowiązki, konieczność samodoskonalenia, budził poczucie winy. W
purytanizmie „Gazety Wyborczej”, „New York Timesa”, rosyjskiej liberalnej
inteligencji Polak powinien krytycznie oceniać narodowe wady, Amerykanin
rozliczać się za Wietnam, a Rosjanin mieć poczucie winy za Katyń. Liberalny
purytanizm kazał mężczyznom krytycznie oceniać własny stosunek do kobiet, a
bogatym obnosić się przed biednymi ze wstydem z powodu swego bogactwa.
Liberalne elity
wymuszały na ludziach udawanie, że są dobrzy i pracowici, marzą o
samodoskonaleniu, chcą w pracy awansować, myją ręce przed obiadem, nie bekają i
nie puszczają wiatrów przy stole, a zwłaszcza nie tłuką dzieci i żon.
Nowa populistyczna
prawica to wszystko odwraca. Religia czy narodowość - tylko w wersji kibolskiej.
Krzyż czy orzełek jako znaczek klubowy drużyny gospodarzy, pod którym można
spuścić manto kibolom drużyny gości. W prawicowym internecie aż gęsto od
wiatrów, wylewa się z niego radosny antysemityzm, rasizm i seksizm. Trump
chwali się podbojami, a radni PiS opowiadają, że za żony mają idiotki.
Jeśli nawet
politycy PiS wbrew zapowiedziom rzucili się na publiczną kasę, to na poziomie
wojny z liberałami ich obietnica wyborcza jest realizowana z nawiązką.
Telewizja Jacka Kurskiego klaruje: macie prawo nienawidzić elit, pogardzać
celebrytami, obrażać mniejszości i czuć się z tego powodu lepsi, bardziej
patriotyczni - wreszcie u siebie. Jest dla Kaczyńskiego bezcenna, warta
kolejnych miliardów dotacji z budżetu właśnie dlatego, że jest tak brutalna, wulgarna
i obsceniczna. Począwszy od Dawida Wildsteina i Samuela Pereiry, którzy nie
mają żadnych ograniczeń w zohydzaniu politycznej opozycji, po Rafała
Ziemkiewicza, Wojciecha Cejrowskiego i Marcina Wolskiego, którym dyrektorzy
programowi z „Frondy” dają prawo do zohydzania wszystkiego, co jest, jak mówią,
„kulturowo obce”.
Liberalne elity
zamęczały was wezwaniami do tolerancji, a nawet pouczały, jak jeść bezę
łyżeczką? A - proszę - my publicznie pierzemy celebrytów po pysku. Dzisiaj
symbolicznie, a w przyszłości, jeśli nam na to pozwolicie, fizycznie.
RĘCE ZA LUD WALCZĄCE
Gdy - wcześniej czy później - nowe prawicowe elity
okrzepną, nawet „lud pisowski” ujrzy, jak bardzo są wyobcowane.
Już dziś spędza sen
z oczu liderów prawicy katastrofa wizerunkowa związana z nagrodami, premiami,
pensjami nominatów PiS. Tysiące i miliony złotych dla ludzi bez wykształcenia i
kompetencji, za samo tylko ślepe posłuszeństwo wobec Kaczyńskiego. Można to
próbować pokryć atakiem na liberalne media, które sprawę nagłośniły. Można to
relatywizować argumentem: „SLD, AWS, PSL i PO także kradły”. Jednak ludzie
ujrzeli na własne oczy poziom demoralizacji nowej populistycznej władzy i tego
nie da się łatwo „odzobaczyć”.
Ale populizmu nie
zwycięży się populizmem, zawiści nie wyleczy zawiścią. Jeśli rewolucja
przeciwko liberalnemu purytanizmowi - nadmiernemu pouczaniu, politycznej
poprawności - zakończyła się aż takim sukcesem, coś musiało być nie tak z samym
purytanizmem. W sieci chodzi fantastyczny pastisz MacGyvera, gdzie ten bohater
amerykańskiej popkultury, potrafiący sobie poradzić ze wszystkim, ponosi
widowiskową klęskę. Ma tylko minutę na rozbrojenie bomby i traci czas,
zastanawiając się, jakimi słowami poprosić współpracowników - czarnego i
kobietę - żeby mu podali czarny pisak albo pisak żółty. Próbuje naprędce
wymyślać politycznie poprawne słowa - „afropisak” i „azjopisak”, żeby nikogo
nie urazić określeniem „czarny” lub „żółty”. W końcu bomba wybucha, bo nawet
MacGyver nie może rozwiązać problemu, gdy ma ręce i język związane polityczną
poprawnością.
Ten skecz to nie
szydera z prawicowego netu, ale satyryczna scenka z „Saturday Night Live”.
Amerykańscy liberałowie sami już bowiem widzą, że jałowy językowy purytanizm
skrajnej lewicy osłabił liberalne centrum i wydał je na łaskę
antypurytańskiego buntu. Liberalne elity, zamiast reprezentować umiarkowane
centrum, dały się zaszachować skrajnemu skrzydłu własnego obozu.
Tymczasem w
Pensylwanii, w okręgu, gdzie półtora roku temu Donald Trump wygrał z Hillary
Clinton z dwucyfrową przewagą, w wyborach uzupełniających do Kongresu właśnie
zwyciężył demokrata. Ale nie młody „sandersista” wzywający do upaństwowienia
prywatnej własności ani aktywistka „#metoo”, zachęcająca do radykalizacji
akcji bez sądów. Z kandydatem trumpowej prawicy wygrał Conor Lamb, centrysta
wśród demokratów, były żołnierz marines, prokurator z wyjątkową
bezwzględnością ścigający narkotykowych dilerów. Człowiek, który pokazał, że
liberalne państwo może być skuteczne i silne - w granicach prawa, bez
konieczności odwoływania się do populistycznej tyranii, bez apelowania do
strachu, fobii i uprzedzeń wyborców. Jest za kompromisem w kwestiach
posiadania broni i aborcji.
Liberalne centrum
musi odciąć się od swych ideologicznych ekstremów - odrzucić nadmiar
politycznej poprawności i farsowe rewolucyjne operacje na języku. Przecież
wiemy - w rzeczywistości mają one tylko zamaskować brak woli i umiejętności
przeprowadzenia nawet najbardziej ostrożnych reform w świecie realnym.
Bez tego trudno
liczyć, że klasa średnia - a następnie jakaś przynajmniej część klasy ludowej -
opuści krainę wirtualnej wolności prawicy, która w rzeczywistości jest tylko
wirtualnym zdziczeniem.
Cezary Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz