Problemem dużej
części przeciwników PiS jest to, że znielubili samych siebie, a zaczęli
adorować wyborców Kaczyńskiego i wierzyć w intuicje szefa PiS. To w elektoracie
władzy ma być prawda i racja ludu, po drugiej zaś stronie tylko pustka i wina.
Po
wyborach w 2015 r. zaczęło się rozliczanie błędów, które doprowadziły do
podwójnego zwycięstwa PiS. „Byliśmy głupi, głusi, ślepi”, elity zawiodły,
zgubiły je arogancja, niedostrzeganie wykluczonych, forsowanie neoliberalnej
ekonomii, niedocenianie czynnika kulturowego, odpuszczenie sfery symbolicznej
itd. Wtedy ta autokrytyka wydawała się uzasadniona jako rodzaj oczyszczenia i
gromadzenia myślowego kapitału na przyszłość. Zbiegła się zresztą w czasie z
masowymi protestami przeciwko pierwszym antydemokratycznym ekscesom nowej
władzy, która rozpoczęła proces faktycznej likwidacji Trybunału Konstytucyjnego
i uruchomiła wyjątkowo nachalną propagandę w mediach publicznych, ujawniając
swoje - skrywane przed wyborami - polityczne zamiary. Można się było spodziewać,
że po okresie rozliczeń i wyciągania wniosków nastąpi mobilizacja wokół celu
podstawowego, czyli odsunięcia PiS od rządzenia.
Przecież cały dramatyzm
samobiczowania się niepisowskiej strony polegał na świadomości, że w wyniku
„koszmarnych błędów”, jak to określano, dopuszczono do władzy Kaczyńskiego, a
więc - należy rozumieć - doszło do
nieszczęścia. Podczas pikiet pod Trybunałem często padały pytania: jak to się
mogło stać?
Ale mimo że od tamtych
grudniowych protestów stan demokracji w Polsce jeszcze się dramatycznie
pogorszył, nie nastąpiła mobilizacja opozycji, wręcz przeciwnie. Ludzie co prawda wciąż jeszcze wychodzili na ulice bronić
zasad, jakie zostały wypracowane w ostatnich dekadach (jak sądownictwo,
niezależność organizacji pozarządowych czy przepisy aborcyjne), ale zarazem
sama III RP była coraz gwałtowniej odrzucana. W końcu opowieść wielu
przeciwników PiS o tym okresie zaczęła się coraz bardziej pokrywać z narracją
obozu rządzącego. A w takim przypadku logika jest nieubłagana: jeżeli punkt
wyjścia staje się taki sam, to i punkt dojścia musi być podobny.
Efekty już widać: coraz wyraźniejsze branie w nawias konstytucyjnych
uzurpacji wprowadzanych przez PiS, a skupianie się na społecznych i
ekonomicznych aspektach nowej władzy, która „walczy z patologiami III RP”.
Plusów „dobrej zmiany” robiło się więc coraz więcej, a ustrojowe przewiny, jako
mało praktyczne i odczuwalne, bladły. To, czego „samobiczownicy” nie brali
wystarczająco pod uwagę, to fakt, że w zapale zwalczania okresu sprzed PiS
sami stopniowo pozbywają się argumentów.
Nastąpiła przy tym specyficzna adoracja elektoratu dzisiejszej władzy.
Przez wiele miesięcy walki z elitami „samobiczownicy” podnosili, że to lud ma
lepszą intuicję, że ma prawo się odegrać, ponieważ był wcześniej pomijany i
lekceważony. Nawet legendarne badania na kilkudziesięciu osobach w małym
mazowieckim mieście, jakie przeprowadził dr Maciej Gdula, zostały zmitologizowane,
i to niejako wbrew tezom samego inicjatora badań. Gdula próbował dowieść, że u
części społeczeństwa pojawiły się postawy sprzyjające rządom autorytarnym. Ale
w wielu interpretacjach, z wyraźnym zadowoleniem i polityczną intencją, eksponowano
co innego. Że elektorat PiS to „normalni ludzie”, „tacy jak my”, żadni
wykluczeni, to klasa średnia, która po prostu ceni siłę i skuteczność. A jeśli
zwyczajni ludzie popierają PiS, to znaczy, że to zwyczajna partia, bo lud nie
może się mylić. Padały stwierdzenia: „szokująca prawda, niech opozycja czyta,
niech się czegoś nauczy”. Ale właściwie czego?
Jako kopernikańskie odkrycia potraktowano oczywistości. Jeżeli PiS jest
popierany przez ponad 40 proc. wyborców, to nie mogą być to sami wykluczeni,
niewykształceni i biedni. Od dawna wiadomo, że zwolennicy Kaczyńskiego tworzą
duże środowiska i organizacje na wyższych uczelniach, w mediach, w wielu innych
branżach, biznesie, mają swoje wpływy w ruchach miejskich, w kulturze. Gdula ze
swoich skromnych badań wysnuł umiarkowane i rozsądne wnioski, ale jego
apologeci poszli znacznie dalej. Najwyraźniej od dawna szukali takiego
potwierdzenia swoich własnych interpretacji, że to w istocie wyborcy PiS mają
moralną rację, że to oni, a nie wyalienowane elity (to chyba najbardziej
zafałszowane dzisiaj pojęcie) czują puls narodu, że to sól ziemi.
Bez przerwy słychać, że PiS jako pierwszy naprawdę „dotarł do ludzi”, że
trafnie odpowiedział na ich aspiracje, rozpoznał realne, a skrywane dotąd - z
lęku przed europejskim, poprawnościowym dyktatem - emocje i potrzeby. Po
prostu partia empatyczna, stawiająca trafne diagnozy i rozwiązująca problemy.
To ugrupowanie, można usłyszeć, najbardziej nowoczesne na polskim rynku
politycznym, bo najtrafniej odczytuje procesy ekonomiczne oraz najlepiej
wyczuwa potrzeby społeczne. Trudno się dziwić, że zapał do walki z nim słabnie,
bo jak zwalczać taką doskonałość?
Ta afirmatywna wobec PiS akcja ma swoje konsekwencje. W jednej z
niedawnych porannych audycji Radia TOK FM na pytanie prowadzącego, a co z
kwestią praworządności, sądownictwa, mediów publicznych, ze strony
komentujących publicystów padła wyraźnie wesoła odpowiedź, że ludzi to nie
interesuje. To dokładne powtórzenie przekazów PiS, który od końcówki 2015 r.
głosi tezę, że Polaków zajmują praktyczne sprawy, praca, utrzymanie rodziny,
szkoła, wakacje, zdrowie, a nie Trybunał Konstytucyjny czy trójpodział władzy.
„Samobiczownicy”, którzy zarzucają opozycji, że „nic nie robi”, a tylko tańczy
tak, jak jej PiS zagra, zdają się nie zauważać, że sami także znajdują się na
polu wyznaczonym przez Kaczyńskiego i uczestniczą w jego grze. W tej optyce to
elektorat PiS jest bardziej „naturalny”, wyraża prawdziwe dążenia społeczne.
Wrogowie PiS natomiast są sztuczni, wyalienowani, poprawni, pełni winy, błędów,
zaniechań. PiS można wybaczyć, bo „o coś mu chodzi”, ale druga strona nie ma
żadnych usprawiedliwień.
Jeśli przeciwnicy PiS sami siebie nie lubią i sobą pogardzają, to znaczy
pośrednio, że rządzący - też ich nie lubiąc i nimi pogardzając - mają
słuszność.
Zniknęła gdzieś busola, pewność własnych argumentów i aksjologicznych
pryncypiów. Nie jest tak, że PiS przejął narodową moralność, patriotyzm,
symbolikę. To wszystko jest oddawane partii rządzącej każdego dnia, nie tylko
przez partyjną opozycję, ale także, a może
jeszcze bardziej przez wyborców. Zwolennicy liberalnej demokracji dzisiaj sami
sobie wydają się nieatrakcyjni, czemuś winni, nie na czasie, nierozumiejący, co
się dzieje. A zagubieni wyborcy nie stworzą i nie poprą istotnej siły
politycznej.
Jeden z prawicowych publicystów
napisał niedawno, że w polskiej polityce nastąpiła zamiana ról i że teraz to
PiS jest modernizatorem, a opozycja hamulcowym i frustratem. Ta opowieść, zupełnie pomijająca autorytarną zmianę
ustroju, jaka w trakcie tego „modernizowania” nastąpiła, wydaje się jednak
bliska wielu „samobiczownikom”. Duża część niePiSu straciła wiarę we własne
ideały, w sens obrony liberalnej demokracji, skoro istnieje, i jak widać
istnieć może - a bułki w sklepie są nadal
dostępne - nieliberalna demokracja. Silna, skuteczna, rozwiązująca sprawy
„zwykłych ludzi”. Jeśli tak się podoba, to może coś w niej jest - to
konsekwencja takiego myślenia. A jeżeli coś w niej jest, to warto o tym podebatować,
pospierać się. Tyle że to nie jest demokratyczny spór. Druga strona, jeśli się
czasami nieznacznie cofa, to tylko taktycznie, po to aby za chwilę uderzyć
jeszcze mocnej. Bo tam jest ideowa pewność i determinacja, których brakuje
liberałom.
Spora część opozycyjnych wyborców zdaje się wierzyć w tzw. nowe otwarcie
premiera Morawieckiego, pytanie tylko, jak radzą sobie z takimi zdaniami szefa
rządu, jak to, kiedy mówi on: „mam pełne przekonanie, że nasz wymiar
sprawiedliwości po zmianach, po reformie, będzie bardziej albo dużo bardziej
obiektywny, sprawiedliwy i dużo bardziej efektywny”. Udawać, że się nie słyszy?
Albo zaczynają wierzyć w takie grepsy, albo, co bardziej prawdopodobne,
obniżają kryteria, godzą się na gorszą demokrację, byle mieć poczucie, że żyją
w normalnym kraju, gdzie można z władzą debatować o „ważnych sprawach”.
Praworządność została przeszeregowana do kategorii emocji. O
konieczności „odcięcia emocji” piszą zarówno publicyści propisowskiego wPolityce.pl, jak i Kultury Liberalnej. A jak jest naprawdę, mówi w
wywiadzie skierowanym do „swoich” poseł Krystyna Pawłowicz, stwierdzając, że
„toczy się walka na śmierć i życie o Polskę”.
To jest wersja dla zaawansowanych.
Może zatem następuje zerwanie
generacyjnej nici, która istniała jeszcze w latach 90. i dwutysięcznych, kiedy
kolejne pokolenia inteligencji wyznawały i przekazywały dalej wspólny
wolnościowy etos? Ten etos to specyficzny
rodzaj wyczulenia na autorytarny, wodzowski smrodek, to instynktowny odruch
odrzucenia nadmiernej ingerencji i władzy państwa, ograniczania pola osobistego
wyboru i tłumaczenia tego interesami wspólnoty, i to wszystko wsparte
odpowiednim znieczuleniem, czyli socjalnym pakietem. Rzeczywiście, prymat
prawa, konstytucji i niepisanych zasad demokratycznego ładu nad wolą przywódcy
może się okazać sprawą pokoleniową. Jest trochę tak, że z systemem, jaki
wprowadza PiS, musi w dużej mierze walczyć to samo pokolenie, które kiedyś
zmagało się z PRL, bo ono ma dostosowaną do tego hierarchię wartości i
przekonań. Widomym przykładem i symbolem tego fenomenu jest Władysław Frasyniuk
i jego dzisiejsza aktywność.
Wygląda na to, że część teoretycznych przeciwników PiS tak mocno
zaangażowała się w zrozumienie motywacji elektoratu partii rządzącej, że,
paradoksalnie, powoli tę motywację przyjmuje za swoją. Wyraźnie imponuje
„skuteczność” władzy, polegająca po prostu na przejęciu jej wszelkich
instrumentów i instytucji. Podziwiana jest siła Kaczyńskiego, wynikająca z
tego, że może wydać polecenie niemal każdemu urzędnikowi w Polsce. Na tym tle
inne formacje polityczne wydają się śmieszne i nieporadne.
Zanika świadomość, że ta adorowana siła i skuteczność PiS wynika właśnie
ze zmian ustrojowych, jakie wprowadziła ta partia, a przeciwko którym tak
gwałtownie protestowano. To siła bezprawnie
przejętego Trybunału, kontrolowanej przez władze prokuratury, armii, policji,
telewizji, spółek, to efekt nocnych głosowań i niekonsultowania ustaw. Jeżeli
ten rodzaj omnipotencji i władztwa imponuje także niePiSowi, to znaczy, że
pisowska transformacja systemu w kierunku czystego autorytaryzmu też się w
istocie zaczyna podobać. Może rzeczywiście, jak uważają specjaliści od
politycznego marketingu, na wyobraźnię wyborców, na zasadzie jakiegoś atawizmu,
działa demonstrowana „skuteczna” siła, ogólna moc bez względu na to, do czego
jest używana.
Efekt widać w ostatnim badaniu CBOS (przy wszystkich metodologicznych
zastrzeżeniach do takich sondaży): rząd Morawieckiego wspiera 40 proc.
obywateli, przeciwników tego rządu jest 17 proc., neutralni to 34 proc. Jeśli
partyjna opozycja zbiera w sondażach łącznie ponad 30 proc. poparcia, to
znaczy, że dużej części jej zwolenników, nawet połowie, rząd Morawieckiego nie
wadzi, a może nawet się podoba. Także prezydent Duda ma poparcie daleko
wykraczające poza sondaże PiS. W takich oto warunkach ma być budowany wielki
front sprzeciwu wobec obozu władzy?
Bez zakończenia procesu samobiczowania, bez powrotu do wolnościowych
ideałów, przywrócenia republikańskiej skali wartości (na której mimo wszystko
wyżej od socjalu znajdują się prawa jednostki i demokratyczny podział władz)
bardzo trudno będzie rywalizować z PiS, który widzi tę niepewność i bije w
najsłabsze punkty. Ta bezceremonialna siła władzy, która nie tylko, że jest po
prostu stosowana, także jest świadomie demonstrowana - dla wzmocnienia efektu,
dla pognębienia opozycji - stała się już systemem politycznym samym w sobie.
Robi się swoje i już. Nocne głosowanie w Senacie nad nowelizacją ustawy o IPN
pokazało to w całej krasie, nie po raz pierwszy i zapewne nie ostatni.
Osławione „nie pozwolimy na to” Grzegorza Schetyny rzucane z mównicy sejmowej
już dawno stało się groteskowe, bo moc władzy jest wiernym odbiciem słabości
opozycji. Nie znaleziono w sobie choćby silnych przekonań, by wyraziście i
zrozumiale zaprotestować w Sejmie przeciwko ustawie o IPN, tak jak wcześniej
przeciwko oddawaniu czci Narodowym Siłom Zbrojnym, o sprawie aborcji nie
wspominając.
W rezultacie tzw. opozycja
totalna zawsze liczy się z tym, co powie partia Kaczyńskiego, jak zareaguje
wyobrażony centrowy elektorat, czy poparcie nie spadnie o 2-3 proc.
Dlatego wszystko jest na pół
gwizdka, w każdej chwili do odwołania, elastycznego tłumaczenia działań,
zmiany akcentów. Partie stają się tak samo niepewne jak wyborcy. Efektem
długotrwałego procesu „zrozumienia fenomenu PiS” jest ideowy paraliż, który polega
na rosnącym przekonaniu, że to może Kaczyński lepiej rozpoznał duszę Polaka.
To zadziwiające, jak liberalno-demokratyczna formacja, tak wydawało się potężna
przez lata, nagle zagubiła animusz. Nawet zręczny marketing prawicy i
nieoczekiwana podatność drugiej strony na te manipulacje nie tłumaczą
wszystkiego.
Niewykluczone zatem, że wolnościowe wartości - by odzyskały swój blask i
powszechne poparcie - muszą mieć nowych rzeczników, którzy opowiedzą liberalną
demokrację świeżym językiem. Pokażą siłę i skuteczność w innej wersji, niż
proponuje Kaczyński.
Widać, że polska scena polityczna nie była przygotowana na drugą odsłonę
PiS. Wiele wskazuje na to, że wyborcy nie dadzą istniejącej opozycji - ani
prawicowej, ani lewicowej - szansy na pokonanie obozu władzy. Najważniejsze
polityczne pytanie brzmi zatem, czy dadzą ją komuś innemu i czy ten inny się
pojawi?
Znamienne, że mimo wszystkich ekscesów obozu rządzącego, dających
teoretycznie duże pole do krytyki i sprzeciwu, taka nowa siła polityczna się
nie objawia. Tak jakby było poczucie, że jesteśmy w dole nastrojów, nie ma
zatem tak zwanej atmosfery. Ale z reguły bywało tak, że właśnie w takiej
głębokiej depresji pojawiały się nowe inicjatywy i zyskiwały poparcie. Ktoś
tylko musi powiedzieć: sprawdzam.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz