Sto dni, morze słów
To jest jakieś osiągnięcie - premier
Morawiecki, czasem licytując się z prezydentem Dudą. w ciągu stu dni powiedział
więcej rzeczy niemądrych niż poprzedni premierzy przez 29 lat.
Przypomnijmy tylko,
bo wielu może już tego nie pamiętać, że jeszcze trzy miesiące temu Morawiecki
uchodził za cudowne dziecko PiS. Miał być nową twarzą tej formacji, podobnie
jak dwa i pół roku wcześniej miał nią być Andrzej Duda. Twarze były
rzeczywiście nowe. I tyle. Nie mając realnej władzy, jaką w normalnych krajach
mają prezydent czy premier, obaj panowie realizowali się tam, gdzie ich wolność
była niepomiernie większa niż w sferze decyzji - w sferze słów. I na kraju
oraz swoje własne nieszczęście z wolności tej ochoczo korzystali.
Przy czym aktorskie
emploi obu panów wydaje się drugorzędne. Pozy nie mają bowiem żadnego
znaczenia. Wymęczony luz Morawieckiego czy podlana patosem wyreżyserowana
ekstaza Dudy to tylko forma skrywająca albo miałką, albo demagogiczną. albo
niemądrą treść. Dezynwoltura. słowotok i liczba gaf obu dżentelmenów rosną wraz
z oddalaniem się od prezesa Kaczyńskiego i zbliżaniem się do ulubionego przez
każdego z nich audytorium. Dla Andrzeja Dudy to interior, gdzie ma poczucie, że
jest naprawdę uwielbiany i doceniany i gdzie w związku z tym puszczają mu
wszelkie hamulce. Dla Mateusza Morawieckiego to zagraniczne panele, gdzie może
palnąć każde głupstwo, za to po angielsku, i boiska krajowe, pod warunkiem że
audytorium ma jak w korporacji - grzecznie i skwapliwie potakujące.
Liczba głupstw
wypowiadanych przez obu panów jest smutnym świadectwem dwóch największych
deficytów, jakich boleśnie doświadczają: deficytu prawdziwej władzy i prawdziwego
uznania ze strony tych, którym tak bardzo chcieliby być równi, czyli światowych
przywódców. Jednak światowi przywódcy doskonale wiedzą o ich braku władzy, nie
okazują więc im uznania, z kolei z braku uznania i prestiżu panowie wypowiadają
słowa, które ich kompromitują, wskutek czego uznania i prestiżu jest jeszcze
mniej. Pętla. Nie ma więc specjalnego sensu zastanawianie się, o ile lepiej
oceniano by premiera Morawieckiego, gdyby tylko nic nie mówił. On musi mówić,
by przekonać samego siebie, że jest premierem, podobnie jak Andrzej Duda musi
mówić głośno, by przekonać siebie, że jest prezydentem, i musi w co trzecim
zdaniu powtarzać „ja jako prezydent”, by upewnić się, że naprawdę nim jest.
Za niecałe trzy
miesiące w Rosji zaczną się piłkarskie mistrzostwa świata i już wiadomo, że
trener Nawałka wyśle na boisko Polaków, którzy kopią piłkę najlepiej. Niestety,
suweren na bardzo trudne rozgrywki wystawił drużynę wyjątkowo marną. Warto
bowiem podkreślić, że panowie Morawiecki i Duda mieli być tej drużyny wielkimi
gwiazdami. Skoro straszne głupoty wygadują oni, to czego chcieć od całej
reszty. Trudno w tej sytuacji dziwić się degradacji państwa i jego pozycji.
Kiedyś budowali tę pozycję panowie Skubiszewski i Geremek, Olechowski i
Rotfeld, Bartoszewski i Sikorski - ludzie wybitni wiedzą, doświadczeniem,
kompetencjami, znajomościami, życiorysami albo wszystkim tym jednocześnie. Dziś
można czasem odnieść wrażenie, że polityką wobec Ukrainy kieruje pan
Andruszkiewicz, wobec Izraela - pan Jaki, wobec Niemiec - pan Mularczyk, wobec
Brukseli - pani Pawłowicz, wobec Francji - pan Kownacki, a wobec Ameryki -
panowie Cejrowski i Kolonko. Jakich rezultatów państwa oczekują?
Niestety, dorosłą
politykę zastąpiła dziecinna fanfaronada, a dojrzałych polityków - smarkateria
zajęta nabzdyczonym pokrzykiwaniem, przydzielaniem sobie premii, wymazywaniem
z historii poprzedników i ich zasług oraz degradowaniem przywódców dawnego
reżimu. Rosja Putina wykonuje wyrafinowane i brutalne operacje, by
zdestabilizować Zachód i rozbić zachodnią wspólnotę oraz osłabić poszczególne
państwa. Tylko u nas zdaje się nic nie musi robić. Użyteczni idioci Kremla
robią to sami. Bo zniszczyć w dwa lata i dyplomację,
armię to dzieło przerastające ambicje bolszewików. Nawet oni
zostawili na jakiś czas carskich dyplomatów, by uczyć się od nich reguł
dyplomacji i manier. PiS taką ciągłość uznaje za zbędną. Nasza dyplomacja
zamieniła smoking na dres, a muszkę na złoty łańcuch.
Jakie będą skutki
tej groteskowej zabawy, jeszcze nie wiadomo. Wiadomo, że gdy w Polsce
zwyciężała egzaltacja, nieodpowiedzialność i nieroztropność, gdy dochodziło do
instytucjonalizacji infantylizmu i nieudolności, zawsze kończyło się źle. Niepotrzebnymi
powstaniami i narodowymi tragediami, a w najlepszym razie izolacją i
marginalizacją.
A co będzie, gdy po
pierwszych stu dniach Morawieckiego nastąpi przełom? Po pierwsze - nadal to
nie Morawiecki będzie rządził. A po drugie - różnic bywa po stu dniach, czego
przykładem jest historia Napoleona Finałem jego stu dni było, jak wiadomo,
Waterloo.
Tomasz Lis
Jak Kuba Bogu
Może prezydent, mogą
premierzy, może więc i Pierwsza Prezes Sądu Najwyższego oceniać, które
obowiązki wykona, a których nie.
Pierwsza Prezes SN Małgorzata Gersdorf nie
spieszy się ze zwołaniem posiedzenia Krajowej Rady Sądownictwa po „dobrej
zmianie”, czyli z sędziami wybranymi przez PiS i Kukiz'15. PiS nie przewidział
takiej obstrukcji z jej strony i nie zabezpieczył się przed tym w swojej
ustawie o KRS. Teraz więc działanie nowej KRS, na którą tak liczy, gdy chodzi o
nominacje nowych słusznych sędziów, przede wszystkim do Sądu Najwyższego,
uzależnił od prezes Gersdorf. Tej samej, którą przymusowo przenosi w stan
spoczynku, usuwając ją w ten sposób z funkcji Pierwszego Prezesa SN. Tej samej,
którą od dłuższego czasu miesza z błotem i której grozi sądem dyscyplinarnym
za udział w „łańcuchu świateł”.
Prezes Gersdorf przestanie
być Pierwszym Prezesem dopiero 3 lipca, bo - znowu przeoczenie - przechodzi w
stan spoczynku trzy miesiące po wejściu w życie nowej ustawy o Sądzie
Najwyższym (ta wejdzie 3 kwietnia). Zatem PiS sięgnął po ulubioną broń:
natychmiastową zmianę prawa. Pierwsze posiedzenie KRS zwoływałaby prezes Trybunału Konstytucyjnego. Dziwacznie, bo prezes TK nie
jest, z mocy konstytucji, członkiem KRS, w przeciwieństwie do Pierwszego
Prezesa SN. Może nadto dziwacznie, szczególnie w kontekście „dialogu” z Komisją
Europejską w sprawie ochrony praworządności w Polsce: rząd właśnie wysłał
stustronicową „Białą księgę” w której dowodzi, że polskie reformy sądownictwa
są fantastyczne, a przede wszystkim zgodne z polskim prawem i europejskimi
standardami. I może rząd dostał jakiś nieformalny sygnał z Brukseli, że to w
kontekście dialogu słabo wygląda, bo w poniedziałek wycofał projekt z Sejmu.
Oficjalnie dlatego, że „daje szansę” pani prezes Gersdorf, żeby wywiązała się
ze swoich obowiązków.
Pani prezes nie kryje, że nowe przepisy o KRS
uznaje za sprzeczne z konstytucją. I tu przypomina się słynna (teraz dzięki
rządom PiS) - formuła Radbrucha, powstała w związku z ustawodawstwem hitlerowskich
Niemiec. Formuła mówi, że prawo sprzeczne z podstawowymi wartościami jest bezprawiem
i można je traktować jako nieobowiązujące. Powołanie KRS (organu, który -
według konstytucji - stoi na straży niezależności sądów i niezawisłości
sędziów), złożonej wyłącznie z przedstawicieli władzy wykonawczej i
ustawodawczej, jest sprzeczne z konstytucją i europejskimi standardami - co
potwierdziła Komisja Wenecka. Tak też ocenili powołanie przez Sejm sędziów do
KRS profesorowie Adam Strzembosz i Andrzej Zoll w specjalnym oświadczeniu. I
ostrzegli, że nominacje sędziowskie, które taka rada będzie rozdawać, będą
prawnie nieważne.
Czyli prezes
Gersdorf stoi przed wyborem: uruchomić działanie tego niekonstytucyjnego
ciała czy odmówić przyłożenia do tego ręki? PiS twierdzi, że nijakich
wątpliwości konstytucyjnych być nie może, KRS wybrana jest zgodnie z prawem, a
pani prezes strzela focha, za co może być pociągnięta do odpowiedzialności (w
to ostatnie nie wątpię).
Ale w takim razie,
co z odpowiedzialnością prezydenta Andrzeja Dudy, który odmówił - i
konsekwentnie odmawia po dziś dzień - zaprzysiężenia trzech prawidłowo
wybranych przez poprzedni Sejm sędziów Trybunału Konstytucyjnego? Co z jego odpowiedzialnością
za powołanie w ich miejsce dublerów i skutki tej decyzji: nieważność wyroków
TK wydanych z udziałem dublerów? I co z odpowiedzialnością premierów Beaty
Szydło i Mateusza Morawieckiego za brak publikacji trzech wyroków Trybunału
Konstytucyjnego.
Obowiązek publikacji wyroków TK wynika z
konstytucji. Tymczasem cały sztab prawników zaangażowanych przez PiS dowodzi
od dwóch lat, że prezydent ma prawo oceniać, który sędzia TK został prawidłowo
wybrany do Trybunału, a premier - który wyrok Trybunału to wyrok, a który - to
efekt „posiedzenia przy kawie i ciasteczkach”. Skoro tak, to Pierwsza Prezes SN
tym bardziej ma prawo oceniać, czy wybór sędziów do KRS nastąpił zgodnie z
prawem. Właśnie wystąpiła do marszałka Sejmu o udostępnienie dokumentów
dotyczących wyboru tych sędziów. PiS do tej pory nie pokazał, czy pod ich
kandydaturami są wymagane podpisy sędziów. Jest też np. wątpliwość, czy PiS
dopełnił procedury: sam uchwalił, że należy przedstawić listę kandydatów popartych
przez „klub poselski” a przedstawił listę kandydatów popartych przez „klub parlamentarny”
- czyli posłów i senatorów.
Tak więc teraz
Pierwsza Prezes SN będzie sprawdzała, czy to był wybór, czy posiedzenie przy
kawie. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie.
Ewa Siedlecka
Czy zadzwoni?
Zacząłem się zastanawiać, co bym zrobił,
gdyby zadzwonił do mnie prezydent Duda. Czy bym odebrał? Nie mam w swoim
sekretariacie żadnego ministra, odbieram sam, a po zastanowieniu dochodzę do
wniosku, że tak. Po pierwsze - z szacunku, bo mimo wszystko to głowa mojego państwa.
Po drugie - z ciekawości, co ma mi do powiedzenia, bo jeżeli to samo, co mówi
w swoich wystąpieniach, to niepotrzebnie dzwoni. Po trzecie - ciekawe, czy pozwoliłby
mi na to, żebym ja mu coś powiedział. Ponieważ spodziewam się, że nie
zadzwoni, to napiszę to, co miałbym mu do powiedzenia, cytuję: Panie Prezydencie,
z całym szacunkiem, wiem - w przeciwieństwie do wielu - że głupi Pan nie jest.
Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że jest Pan inteligentny. Wiem, że skończył Pan
wydział prawa uniwersytetu z długoletnią tradycją, że się Pan doktoryzował, że
wżenił się Pan w bardzo kulturalną rodzinę. Niestety, wiem też, że jest Pan
hazardzistą i cynikiem, że walczy Pan o władzę i świadomie odrzuca nabytą
wiedzę, żeby sobie łamać konstytucję. Nie żył Pan pod zaborami, nie wie Pan, co
to Marzec 1968 r., mówi Pan do ludzi to, co Panu każą, robi, co chce naczelnik,
byle lawirować na szczytach. Oświadczam Panu, że w naszym kraju żyje wielu
ludzi, którzy nie nabierają się na te wszystkie manewry. Co ciekawe, przejrzała
je również zagranica i ma o nich swoje zdanie. Ma Pan już wszystko. Udało się
Panu i ponownie jest Pan zwierzchnikiem sił zbrojnych. Może zamiast prosić o
wybaczenie za Marzec, poprosi Pan o wybaczenie za wszystko, co do tej pory Pan
zepsuł. Mam tu na myśli Trybunał, reformę sądownictwa, ustawę o IPN i wiele
innych spraw, w których mógł Pan postąpić zgodnie z tym, czego Pana uczyli.
Zdobył Pan serca narciarzy, ale to trochę za mało, żeby powalczyć o następną
kadencję. Niech Pan zdobędzie się na uczciwość, pozwoli publicznie odzywać się
małżonce, a być może Panu wybaczymy. Łączy mnie z Panem miłość do różnych
dyscyplin sportowych, ale przypominam, że Kamil Stoch łamie wszystkie rekordy,
ale nie łamie konstytucji. Nie wiem, czy Pan się wyświetla jako Duda, czy
jakoś inaczej. Będę uważał.
Krzysztof Materna jest satyrykiem,
aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Tako rzekła Bieńkowska
Sute premie dla ministrów w rządzie Beaty
Szydło wywołały amok opozycji - jak to władza rozdaje sobie pod stołem
pieniądze - i siorbanie noskiem tejże władzy, że bida, panie, bida, nawet na
waciki nie starcza i że to skandal, że wysocy rangą urzędnicy, odpowiedzialni
za funkcjonowanie naszego państwa, pracujący nad kontraktami wartymi często
dziesiątki i setki milionów złotych, zarabiają tak mało.
Tak - uważam, że
polscy ministrowie i wiceministrowie zarabiają żenująco mało. Te płace to
wynik strachu klasy politycznej przed tabloidami, własnym elektoratem i
opozycją, ktokolwiek w niej akurat jest. Która to opozycja nakręci oczywiście
tabloidy i zawsze żądną krwi część wyborców i tak koło się zamyka. To oczywista
oczywistość, że szefowie w prywatnym biznesie zawsze będą zarabiać znacząco
więcej, ale sytuacja, w której wiceminister dostaje niewiele więcej, a bywa,
że i mniej niż asystentka takiego bossa, jest żałosna i ośmiesza państwo.
Co powiedziawszy,
przypomnijmy sobie reakcje na podsłuchaną słynną wypowiedź byłej wicepremier w
rządzie Platformy Elżbiety Bieńkowskiej, że za sześć tysięcy, które płacono jej
koleżance na stanowisku wiceministra, pracowałby tylko złodziej lub idiota. I
że koledzy znajomej z uczelni pukali się w głowę, wiedząc, ile zarabiała. Na co
jej rozmówca, były szef CBA Paweł Wojtunik, dodawał: „Przecież jak sekretarz
stanu zarabia siedem tysięcy i dojeżdża gdzieś tam, to on zawsze będzie
liczył, że gdzieś zje taniej, że oszczędzi. Dochodzi do sytuacji żenujących po
prostu”.
No, to popatrzmy,
co przedstawiciele i miłośnicy dzisiejszej władzy pochyleni w trosce nad losem
ministrów mówili chwilę temu na interesujący nas temat. Przy czym podkreślmy
jedną zasadniczą różnicę. Bieńkowska pomstowała na pensje ministrów, ale jej
rząd nie rozdawał sobie kasy pod stołem. Dzisiejsza władza - dokładnie na
odwrót.
„Oto arogancja
władzy! Bieńkowska drwi z milionów Polaków” - to z wPolityce.pl.
„Złodziej, idiota,
Bieńkowska” - Niezależna.
„Śmieją się z tych
ludzi, którzy pracują za marne grosze, które w Polsce dzisiaj płaci się
przeciętnemu pracownikowi. To pokazuje, jak bardzo są zdemoralizowani. To już
nie jest nawet oderwanie od rzeczywistości, to jest głęboka demoralizacja” -
Marek Suski.
Rozmowa Bieńkowskiej i Wojtunika „pokazuje porażający obraz
stanu państwa pod rządami PO i kondycji elit politycznych. W rozmowie
Bieńkowskiej i Wojtunika uderzająca jest ich buta i pogarda wobec społeczeństwa”
- Telewizja Republika.
„To jest niesamowita pogarda dla zwykłego
obywatela, dla zwykłego Polaka. Pani minister Bieńkowska, śmiejąc się w twarz
przy tym winie i ośmiorniczkach, mówi ha, ha, ha! Widać, że ci ludzie oderwali
się kompletnie od rzeczywistości” - Patryk Jaki.
„Ci ludzie całkowicie oderwali się od
rzeczywistości. Dzisiaj nie wiedzą, że zdecydowana, przygniatająca większość
Polaków może marzyć o zarobkach 6 tys. złotych, a raczej myśli o tym, jak
przeżyć od pierwszego do pierwszego” - Jacek Sasin.
„Dla wielu młodych ludzi w Polsce i dla wielu
w ogóle ludzi w Polsce - w przeciwieństwie do minister rządu Platformy i PSL,
praca za 6 tys. zł jest naprawdę marzeniem” - Beata Szydło.
Mimo oczywistej
pokusy, żeby drzeć dalej łacha z hipokryzji dzisiaj rządzących, wolę jednak
zaapelować do przedstawicieli opozycji. Weźcie się nie wygłupiajcie z tym
oburzeniem na premie, bo i tak nikt wam nie uwierzy i jak na was patrzę
miotających gromy, to mam wrażenie, że zaraz parskniecie śmiechem. Potraktujcie
poważnie to, co mówiła Elżbieta Bieńkowska, bo doskonale wiecie, że miała
świętą rację, i dogadajcie się w imię wspólnego interesu - waszego i o dziwo w
tym wypadku również kraju - z władzą. Przecież można po prostu ustalić, że
podwyżki wejdą w życie po kolejnych wyborach parlamentarnych, tak że nikt nie
skorzysta na tym od razu, a odpowiedzialność - i nieuniknione ataki demagogów -
rozłoży się po równo.
Zdaję sobie sprawę,
ile frajdy sprawia sytuacja, gdy przeciwnik przez nieuwagę stanął bez gaci w
świetle reflektorów i nerwowo się zasłania, ale już się pośmialiśmy i teraz
możemy sprawić, że nasze państwo będzie troszkę mniej niepoważne. Chociaż to
chyba ja jestem niepoważny, licząc na rezygnację ze świętoszkowatego zakłamania
i małą dawkę zdrowego rozsądku.
Mrcin Meller
Wazon i wazonik
Żarliwym krętactwem zalatuje mi każde
słowo Zbigniewa Ziobry. Nie od dziś zresztą. Pamiętam, jak 11 lat temu ten sam
złotousty minister sprawiedliwości podczas aresztowania dr. G. triumfalnie
wykrzykiwał na całą Polskę: już nikt nigdy przez tego pana życia pozbawiony
nie będzie! Zdecydował o winie człowieka, zanim zaczął się proces. Kilka
tygodni później na rozkaz Ziobry ABW weszła do domu Barbary Blidy, by ją
zatrzymać. Chwilę potem Blida zginęła od kuli z pistoletu. Obecny prokurator
generalny początki miał więc świetne - teraz rozkwita pełnym wazonem. Obok stoi
mniejszy wazonik, ale też fajny. Patryk Jaki. Widzę go właśnie w telewizorze,
jak ze swadą przemawia podczas konferencji prasowej: „zrobi się prawo i sprawa
załatwiona”. Młody, ale luzak. Kamery nigdy go nie peszą. Lewą łapę trzyma w kieszeni
spodni, bo widocznie swędzi go udo. Głowa go swędzi na pewno, bo prawą ręką
się drapie.
Co mówi? To samo, czyli oskarża Platformę Obywatelską, że
skazała niewinnego człowieka. 18 lat przesiedział, na szczęście nastał Ziobro
i go wypuścił. Teraz sąd oraz prokuratura muszą tylko potwierdzić, że słusznie.
I o to chodzi w „reformie” wymiaru sprawiedliwości. Nowogrodzka locuta, causa
finita. W wolnym tłumaczeniu na język polski: Jarosław Kaczyński postanowił,
Julia Przyłębska zatwierdziła. Sprawa zamknięta. Ta sprawa, bo inna jakże
pięknie się otwiera. Oto prokurator krajowy Bogdan Święczkowski rozsyła
wszystkim prokuraturom „taryfikator kar” za określone przestępstwa
gospodarcze. 10 lat - za szkodę, której wartość przekracza 10 mln zł, 7 lat za
szkodę powyżej 5 mln zł, 5 lat za więcej niż 1 mln zł i trzy lata za więcej niż
200 tys. zł (podaję za „GW”). Prawnicy uważają, że „dokument” ten unieważnia
część Kodeksu karnego. I co z tego? Skoro nie obowiązuje konstytucja, to po co
nam jakiś kodeks?
Po stu dniach
premierowania Mateusz Morawiecki przypomina zdarty papier ścierny (po angielsku
tatty sand paper). Nic dziwnego.
Chłop szarpie się z historią Polski jak Ślimak z niemieckim
zaborcą. I cały czas musi kombinować, których wiceministrów wyrzucić z rządu,
by dać im posady za większe pieniądze.
Beata Szydło jest
jednak bardziej materiałowo odporna. Wciąż nawzajem się szanują, dlatego była
premier jak mogła uhonorowała tę studniówkę Morawieckiego. Właśnie okazało się,
że ponad 2 mln 380 tys. zł z dotacji Europejskiego Funduszu Społecznego wydała
niezgodnie z przeznaczeniem. Zamiast, jak deklarował rząd, na szczegółowe
zbadanie potrzeb osób niepełnosprawnych i ich rodzin - na kampanię
antyaborcyjną. Może także na wielkie billboardy i samochodowe przyczepy z
drastycznymi zdjęciami martwych płodów. Są one ustawiane przy szpitalach, ale
i przedszkolach czy szkołach. Wszystkie te działania są niezgodne z przyjętą
przez Polskę konwencją Rady Europy, tzw. antyprzemocową („odmowa zapewnienia
usług w zakresie zdrowia seksualnego i reprodukcyjnego w tym bezpiecznej i
legalnej aborcji, stanowi formę przemocy wobec kobiet i dziewcząt”).
U nas priorytetem wciąż są żądania biskupów
- jak powszechnie wiadomo, PiS musi się z nimi liczyć, bo to Kościół nakręca
wyborców. Najgorsze, że posłowie opozycji (a wśród nich posłanki oczywiście)
też nie chcą zadzierać z katolickim klerem, więc podczas głosowań w Sejmie po
prostu wychodzą z sali. Sumienia mają czyste, bo przecież nie głosowali
przeciwko kobietom.
Stanisław Tym
PS Od marca rząd
PiS znacznie zmniejszył refundację na pieluchy dla niepełnosprawnych dzieci.
Humor na kartki
Uprzejmie proszę jak najbardziej usilnie
szanownego pana prezesa Moczara, niech mu praca lekką będzie, oraz pana
prokuratora generalnego Ruska i pana oficera dochodzeniowego, oraz pana
sędziego śledczego, żeby zajrzeli do swojej dużej szafy i żeby jak najszybciej,
jak najbardziej wyszło na jaw, że Gustaw Holoubek, kiedy był jeszcze prominentem,
przyjął talon na samochód dostawczy marki Żuk, którego w ogóle nie użytkował,
tylko wręcz odwrotnie, czyli a rebours, sprzedał ogrodnikowi spod Wyszkowa, od
którego do dziś otrzymuje bezkartkowe podgardle, że sprzedał za dolary, to
chyba jest jasne, gdyż również w dolarach zapłacił rodzicom Magdy Zawadzkiej za
jej córkę, a swoją wybrankę, którą mu oddali, dokładając do tego szafę gdańską
dwudrzwiową po renowacji, dalej wychodził u Józefa Kępy mieszkanie: »Józiu,
mówił, czy to jest do pomyślenia, żebym ja, Ryszard III od godziny 19 do
21.30, nie mógł nawet wnieść swojego tronu do mieszkania, bo mam wąskie drzwi
na Grochowie, zresztą wiesz, jaka ta Grochowska jest, zbudowaliście tam
przemysł i zaplecze usługowe, sam otwierałeś pawilon z napisem ‘Kaszanka dla
ludności’, ale kiedy do mnie przyjeżdża Laurence Olivier, sam przyznasz, że to
jednak wstyd (...)«. Moja redakcja jest zainteresowana z paragrafu rozliczeń,
rzecz jasna, żeby do końca konsekwentnie wyciąć ten wrzód, ale przyzna pan, że
oni żyli jak elita na wyspie Bali, mieli Haiti na placu Defilad. Kierowca
służbowej wołgi Teatru Dramatycznego powiedział, że Holoubek wszystko zmienia i
eksploatuje w sposób rabunkowy, a najbardziej to dziewczyny i samochody. (...)
Lud nie tylko lubi czytać o nadużyciach i nieprawościach elity, ale też chce te
nadużycia oglądać, chce zobaczyć, jaki te nadużycie mają dekolt, jaki biust i
jakie nogi. (...) Przed południem do dyrektora Holoubka przyszła bileterka
Pazurkiewicz po chorobowe, zamknęli się w gabinecie i po dziewięciu miesiącach
były już z tego małe bileciki. (...) My jesteśmy dziennikarzami, my chcemy
demaskować, bulwersować, epatować, dyskredytować, rehabilitować, rozprawiać
się, naprawiać i szokować, dlatego pławimy się w tych brudach w imię wyższych
celów (...)”.
Ja, niżej podpisany autor powyższego
felietonu sprzed lat 35, przyznaję, że miałem wszystkich P.T. Czytelników za
ludzi w miarę rozgarniętych, którzy wiedzieli, co to jest pastisz, jeżeli nawet
nie czytali Kazimierza Wyki „Strachów poetów podsłuchanych”, to przynajmniej
słyszeli, że Słowacki dopisał kawałek „Pana Tadeusza”, a w każdym razie mogli
się dowiedzieć, że - jak pisze krytyk - „największym sukcesem autora pastiszu
jest tak istotne podobieństwo do wzorca, iż znawcy przedmiotu traktują jego
pastisz jako dzieło oryginale”. I mnie się tacy„znawcy” trafili.
Kiedy powyższy
felieton się ukazał, „znawcy” zagotowali się wręcz z oburzenia, że jak ja
mogę, jak śmiem szkalować wielkiego aktora, któremu nie dorastam do pięt.
„Polityko - wstydź się!” - taki był tenor listów i telefonów. Oczywiście
zdecydowana większość czytelników, przynajmniej ci po maturze (a pozostali
stanowili margines czytających), zrozumiała, że jest to pastisz, przymrużone
oko, i nie telefonowała. Niestety, jak wie chyba każdy autor felietonów, wśród
szerszej publiczności zawsze trafi się jakiś burak, który wierzy, że wielki
aktor naprawdę przyjął samochód dostawczy Żuk, bezkartkowe podgardle (był rok
1982, mięso było na kartki), kupił żonę, także znaną aktorkę, w dodatku za
dolary, i przyjął jeszcze szafę gdańską po renowacji, kaszankę dla ludności, a
w tzw. międzyczasie w swoim gabinecie zrobił z bileterką Pazurkiewicz małe
bileciki... Ręce opadały, ale głupich nie sieją, trzeba o nich pamiętać, pisząc
felietony.
To nie tylko moje
doświadczenie. Jeden z pierwszych felietonów Janusza Głowackiego nosił tytuł
„Erotyzm ciemny i jasny” i zaczynał się tak: „Ukazał” się ostatnio dwie
książki, które wybłyskując z szarości naszego życia literackiego, stały się
prawdziwymi bestsellerami. Myślę oczywiście o »Ulissesie« Joyce’a i »Głupiej
sprawie« Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego”. Janusz poważnie uznał za
arcydzieło grafomańską powieść Dobrowolskiego - pisze Iza Bartosz w wydanej
ostatnio książce „Świat bez Głowy”. Niestety, okazało się, że część czytelników
nie poznała się na fortelu i zaczął dostawać listy, że może i „Głupia sprawa”
dobra, ale „Ulisses” lepszy. Janusz najpierw się trochę zmartwił, ale później pomyślał,
że zrobienie kariery dzięki czytelnikom, którzy wszystko, co pisze, rozumieją
odwrotnie, jest kuszące. „Bo sama ironia u nas nie bardzo jest w cenie” -
mówił.
I miał rację. Niedawno Wydział
Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego (!) wydał książkę zbiorową pod
ambitnym tytułem „Cenzura w PRL. Analiza zjawiska”, pod „redakcją naukową” i z
„recenzentem”. W zbiorze tym znajduje się zgnile jabłko podrzucone przez Macieja
Kledzika pod zobowiązującym tytułem „POLITYKA w stanie wojennym w aspekcie
cenzury, etyki, moralności i przyzwoitości”. Połowa tego nieporadnego wypracowania
poświęcona jest felietonowi o Holoubku. Z analizy ob. Kledzika wynika, że był
to donos „napisany w formie jednego zdania, poprzedzielanego przecinkami”.
Wszystko - szafa za żonę, podgardle na kartki, żona za dolary itd., itp. jest w
tej „analizie” potraktowane serio (!), z pseudonaukowym namaszczeniem: „Donos,
niemający nic wspólnego z felietonem, ani z żadnym innym gatunkiem
dziennikarskim (...). Dziwnym zbiegiem okoliczności Daniel Passent skądś znał w
szczegółach problemy mieszkaniowe i osobiste Gustawa Holoubka.
I bezwzględnie wykorzystał je w tekście - donosie”.
Dziwnym zbiegiem
okoliczności ob. Kledzik był w latach 70. ubiegłego wieku współpracownikiem
POLITYKI, i od tamtego czasu przez 35 lat zastanawiał się - felieton czy
donos? Aż wreszcie wystękał „Analizę” felietonu - gatunku, trzeba przyznać, dla
niektórych zbyt trudnego. Kledzik stał daleko, kiedy Pan Bóg rozdawał poczucie
humoru.
Daniel Passent
Elita przed audytem
Niedawno wielkim przebojem internetu było
zdjęcie prezydenta Andrzeja Dudy i grupy oficjeli oglądających występy młodziutkich
gimnastyczek. Fotografię przesyłano sobie głównie ze względu na szczególną
sytuację oraz takąż minę Andrzeja Dudy. Prezydentowi minęła niedawno połowa
kadencji i pewnie dałoby się ją streścić w kilku pamiętnych memach, takich jak
ten.Jednak to zdjęcie z pokazu gimnastyczek przypadkowo uchwyciło coś więcej
niż scenkę rodzajową: zbiorowy, symboliczny portret nowej polskiej elity. Obok
Andrzeja Dudy zasiada ksiądz biskup, dalej przewodniczący związku zawodowego
Solidarność Piotr Duda, także inni ministrowie i VIP-y - prawdziwy sojusz
władzy, przedstawicieli ludu pracującego i Kościoła. Niby nic nadzwyczajnego,
ale nie przypominam sobie podobnych kompozycji z poprzednich politycznych
sezonów. Ważne jest również to, czego tu nie widać, bo znajduje się niejako pod
spodem tej i mnóstwa innych oficjalnych fotografii.
Otóż elita pisowskiego państwa czuje się
już na tyle pewnie przy władzy, tak jest przekonana o kolejnej kadencji, że to
po prostu „widać, słychać i czuć”. Władza bez zahamowań sama się celebruje,
nagradza, wychwala, obdziela przywilejami, publicznymi pieniędzmi. To nie
zaczęło się dziś, ale teraz przybrało ostentacyjną formę. Nigdy w historii III
RP nie mieliśmy tej skali utożsamienia państwa z władzą, politycznego przejęcia
jego zasobów, wykluczenia opozycji.
PO z PSL, które rządziły przez długie 8 lat, jawią się tu
jak marni amatorzy, skrępowani jakimiś procedurami, resztkami własnej
liberalnej wiary i modernizacyjnej legendy, a przede wszystkim dojmującym
lękiem przed PiS.
Choć mowa o
prywatyzacji państwowych pieniędzy, to, co się teraz dzieje, trudno nawet
nazwać korupcją, bo wątpliwe przepływy finansowe odbywają się przy zachowaniu
form legalności, zgodnie z nowo uchwalanymi ustawami, zmienianymi statutami
instytucji, decyzjami odpowiednich ministrów czy zarządów spółek. Przykłady
przytłaczają. Miliony dla spółek ojca Rydzyka; kilkaset milionów dla Fundacji
Narodowej na finansowanie propagandowych przedsięwzięć władzy; prawie miliard
dla telewizji państwowej; setki reklamowych stron i miliony na tzw. sponsoringi
lokowane w prorządowych gazetach; kilka milionów złotych na ekstra nagrody dla
ludzi prezydenta Dudy i dla ministrów; nowe luksusowe auta i samoloty-salonki
dla PiS-VIP; hojne dotacje na organizowane przez Kościół imprezy i akcje;
przejęte na rzecz partii warszawskie nieruchomości warte ze 200 mln zł; wielkie
pensje, po kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie dla działaczy partii
oddelegowanych do spółek państwowych, łącznie z odprawami (np. 2 mln zł dla
byłego posła PiS) za niepodejmowanie pracy „u konkurencji”...
Fakty, niekiedy
naprawdę bulwersujące, lawinowo ujawniane przez pozarządowe media i środowiska,
na ogół są ignorowane przez państwowy aparat propagandy. Chyba że coś dostanie
się do tabloidów. Wtedy mamy zwykle takie same rutynowe reakcje:
1. Oskarżają nas poprzednicy oderwani od koryta albo
niemieckie i lewackie media.
2. Wreszcie przywracamy sprawiedliwość, a pieniądze dostają
ci, których zawsze pomijano. 3. Wygraliśmy wybory i mamy prawo decydować, na co
wydajemy.
Jak zawsze w tego
typu argumentacji jest trochę racji, ale tylko trochę. Zawołanie „oni też”
można zostawić na boku, bo, jako się rzekło, tym razem skala jest
nieporównywalna, również dlatego, że nigdy wcześniej jedna formacja nie miała
pełni władzy. I to jeszcze taka, która ideologicznie nie uznaje autonomii
instytucji państwa, wagi urzędowych procedur czy niepisanych „poprawnościowych”
standardów. Jeśli chodzi o tzw. przywracanie sprawiedliwości, jest chyba tak,
że działacze PiS podczas wieloletniej opozycyjnej smuty uwierzyli we własną
(podtrzymującą na duchu) propagandę o wszechzłodziejstwie rządzących, szalejącej
korupcji, niepohamowanych luksusach przy cygarach i ośmiorniczkach. Niestety,
tzw. audyty, po których spodziewano się odkrycia wielkich afer poprzedniej
władzy, nie przyniosły zgoła nic, żadnych aktów oskarżenia, poza kabaretowym
wyliczaniem hipotetycznych „strat państwa” na 300 czy 400 mld zł. Nawet w
sprawie warszawskiej afery reprywatyzacyjnej wydaje się, że jedyni politycy,
którzy próbowali przy tym ukręcić partyjne lody, to działacze PiS. Wyciąganie
publicznych pieniędzy przez różne związane z PiS środowiska jest pewnie dlatego
tak łapczywe, że odnosi się do ich karykaturalnych wyobrażeń na temat tego,
„ile nakradła się PO” i ile oni sami stracili przez te wszystkie lata w
opozycji.
Coraz bardziej jawna pazerność władzy
prowokuje oczywiście do oskarżeń o megahipokryzję: wypomina się więc PiS
patetyczne deklaracje na temat własnej pokory i skromności oraz bezwzględnego
poświęcenia dla dobra Polski i Polaków, zapowiedzi ukrócenia rządowych
luksusów, wprowadzenia kryteriów kompetencji w doborze kadr i tym podobne
dyrdymałki. Jednak niezmiennie wysokie sondaże PiS, mimo wszelkich
nagłaśnianych afer i skandali, nasuwają pytanie: czy wyborcy nie widzą tego, co
się dzieje, czy też jest im to obojętne? Trudno o prostą odpowiedź, choć wydaje
się, że większości, przynajmniej na razie, to nie przeszkadza. Działają
niewypowiadane głośno, dorozumiane, argumenty, że PiS może i bierze dla siebie,
ale też dzieli się z innymi; że w sumie, jeśli mamy być dumnym narodem, to jego
władze nie mogą być dziadowskie, muszą mieć te limuzyny, samoloty, pensje; że
może różni pisowcy kradną, ale sam prezes żyje praktycznie bez pieniędzy, a jak
się już dowiaduje o jakichś przewałach, to ukarze, jak Misiewicza, senatora
Koguta czy teraz, kiedy kazał ministrom zwracać nagrody.
Jednak jest chyba coś jeszcze: wciąż na
znaczną część społeczeństwa silnie znieczulająco działa serwowana przez władze
godnościowa retoryka, te wszystkie sączone od rana do nocy opowieści o polskiej
wyjątkowości, bohaterstwie, ofiarności, odwadze, ale też doznawanej krzywdzie,
niewdzięczności i zdradzie. Czy ta używka, przenosząca nas w świat urojeń,
zwalniająca każdego z osobna i cały naród z przymusu odnoszenia realnych
sukcesów i ponoszenia odpowiedzialności, nie jest warta tego, co PiS sobie
przygarnie? Tak to zapewne działa. Ale chyba tylko do czasu. Ktoś w końcu zrobi
nowym elitom audyt.
Jerzy Baczyński
Sąd nad sądami
Erozja
zaufania do polskich sądów może mieć katastrofalne skutki.
Jeszcze kilka dni temu ekscytowano się -
często nadmiernie - tym, że Komisja Europejska zwróciła się do Rady o zastosowanie
w stosunku do polskiego rządu artykułu 7.1. Skoro z rozmów z Komisją Europejską
nic nie wynikło, to niech decyduje Rada - czyli ministrowie państw członkowskich.
Na razie mowa jest tylko o zaleceniach. Krzyki jednak o potencjalnych sankcjach
znowu się podniosły, bo jeśli dane państwo na drogę praworządności nie wróci,
to Rada może przejść do artykułów 7.2 i 7.3 Traktatu o Unii Europejskiej. A
zatem jednomyślnie stwierdzić „poważne i stałe naruszenie wartości” i odebrać
nam niektóre prawa, łącznie z prawem do głosowania.
Jarosław Kaczyński
zapewniał przy każdej okazji, że Węgrzy są zawsze po jego stronie i nigdy do
żadnej jednomyślności nie dopuszczą - więc bezkarnie można np. wymieniać w KRS
sędziów na partyjnych nominatów. Ale jeśli nasze bratanki „i do bitki, i do
szklanki” widziały już wywiad Mateusza Morawieckiego udzielony 16 lutego br. w
Berlinie portalowi niemieckiej telewizji n-tv, to tracę przekonanie, że z
zapałem będą bronić PiS w Brukseli.
Cytuję polskiego premiera (za Onetem): „Gdy porównuję
sytuację w Polsce, która ma bardzo niski poziom korupcji i kwitnącą demokrację,
z sytuacją u naszych przyjaciół z Bułgarii, Rumunii albo Czech - gdzie wszędzie
jest pełno korupcji - albo do Węgier, to nie wiem, czy się śmiać, czy płakać”.
Prawdę mówiąc, nie
bardzo ci Węgrzy mają nas przed czym bronić. Bo w jaki niby sposób w
przeciętnego mieszkańca Polski ma uderzyć to, że ministrowie Adamczyk, Brudziński
czy Jurgiel nie będą mogli brać udziału w głosowaniach w Radzie UE? Ani oni nie
mają nic ciekawego do powiedzenia, ani też nikt ich nie słucha. Więc nawet jak
teraz ten głos mają, to i tak korzyści z tego nie widać.
Tymczasem w Luksemburgu 27 lutego Trybunał
Sprawiedliwości UE wydał wyrok, który może się okazać znacznie bardziej brzemienny
w skutkach i bolesny niż niewinne i uprzejme zwracanie uwagi rządowi w
Warszawie za pomocą słynnego art. 7. Wyrok ten nie dotyczy sprawy polskiej, ale
warto przyjrzeć się mu dokładnie. Portugalski związek zawodowy sędziów skarży
przepisy, które obniżają im pensje. Najwyższy Sąd Administracyjny w Portugalii
zwrócił się zatem do Trybunału Sprawiedliwości UE z pytaniem i prośbą o wykładnię
prawną: czy odgórnie wprowadzona obniżka wynagrodzeń nie naruszyła zasady
niezawisłości sędziowskiej? Odpowiedź Trybunału w tym wypadku okazała się
szczególnie znacząca, gdyż zapadła na poziomie Wielkiej Izby. Jest to format
rozstrzygania spraw, który Trybunał w Luksemburgu stosuje jedynie w sprawach
o największej wadze. Wielka Izba składa się z 15 sędziów, w tym
przewodniczącego Trybunału, a jej orzeczenia odgrywają rolę porównywaną przez
urzędników do dyrektyw Unii Europejskiej - mają charakter obowiązującej
interpretacji prawnej. (Inne sprawy rozpatrywane są przez izby w składzie
trzech lub pięciu sędziów).
Wielu zastanawia
się dzisiaj, czemu sprawie obniżki pensji sędziów w Portugalii nadano tak
nadzwyczajny status. Lektura wyroku jest bardzo interesująca. Sędziowie Trybunału
w Luksemburgu poświęcają bowiem wiele miejsca dokładnemu wyjaśnieniu tego, jak
ważną rolę pełnią sądy krajowe w ustanawianiu porządku prawnego dla całej Unii.
Wymiar sprawiedliwości bynajmniej nie jest sprawą wyłączną każdego państwa z
osobna, bo sądy krajowe są równocześnie sądami europejskimi,
współodpowiedzialnymi za funkcjonowanie całego systemu sprawiedliwości UE.
Wielka Izba w swoim wyroku dotyczącym bezpośrednio Portugalii powołuje się raz
jeszcze na wspólne wartości, na których opiera się cała Unia, z naciskiem na
państwo prawa. Na tym opiera się zaufanie i współpraca między krajami
członkowskimi, a w szczególności między ich sądami.
Sędziowie Trybunału
przywołują z art. 19 Traktatu o UE następujący akapit: „Państwa Członkowskie
ustanawiają środki zaskarżenia niezbędne do zapewnienia skutecznej ochrony
sądowej w dziedzinach objętych prawem Unii”. Wielka Izba podkreśla z naciskiem,
że „wśród okoliczności, jakie należy uwzględnić, czy dany organ ma status
»sądu«, znajdują się: ustawowa podstawa prawna organu, (...) stosowanie przez
organ przepisów prawa oraz jego niezawisłość”. Wiele miejsca w liczącym ponad
50 punktów wyroku poświęca się ustaleniu kryterium niezawisłości sądów - i mam
nieodparte wrażenie, że jest to pisane z powodu sytuacji zaistniałej w Polsce.
Ciekawe, czy sędzia Aileen Donnelly,
wstrzymując ekstradycję z Irlandii naszego rodaka, znała już ten wyrok i czy na
nim oparła swoją decyzję? Treść orzeczenia Trybunału w sprawie portugalskich
sędziów jest bowiem precedensowa i otwiera drzwi nie tylko do odejścia od
detali, jakimi dotychczas zajmowała się Komisja Europejska, skarżąc np. Polskę
za zmiany wieku emerytalnego sędziów. Ale też daje możliwość podważenia w
ogóle funkcjonowania polskiego wymiaru sprawiedliwości - jako niezgodnego ze
wspólnymi unijnymi zasadami. I to może być bolesne dla każdego obywatela i
przedsiębiorcy w naszym kraju.
Wątpliwości sędzi z
Dublina znamy wszyscy, ale sytuacji bardziej pospolitych może być mnóstwo. Jak
dochodzić za pomocą polskich sądów swoich praw spadkowych, rozwodowych, ubezpieczeniowych
i innych w sprawach transgranicznych, kiedy wyroki naszych sądów nie będą
uznawane lub mogą zostać w prosty sposób podważone? A co, jeśli przydarzy nam
się wypadek samochodowy za granicą? Albo nasze opłacone zamówienie towaru z
innego kraju nie zostanie zrealizowane lub dostarczą nam wybrakowany produkt?
A kwestie praw autorskich lub patentów? Zresztą, już teraz słyszę, że coraz
więcej umów handlowych między przedsiębiorcami z różnych unijnych krajów jest
podpisywanych z zastrzeżeniem, że w razie konfliktu sądem właściwym nie jest
sąd w Polsce.
Erozja zaufania do
naszych sądów może mieć katastrofalne skutki. Mam tylko nadzieję, że nie
wpłynie ona na przyznawanie dotacji unijnych Polsce - bo i tu przecież
kondycja wymiaru sprawiedliwości ma znaczenie, szczególnie jeśli chodzi o
ocenę uczciwego inwestowania i rozliczania funduszy.
W tym czasie prezydent Duda beztrosko
wygłasza zaś przemówienie, w którym porównuje nasze członkostwo w Unii Europejskiej
do 123 lat zaborów i utraty niepodległości. „Bo teraz gdzieś daleko, w
odległych stolicach decyduje się o naszych sprawach, to tam zabiera się
pieniądze, które my wypracowujemy i tak naprawdę pracujemy na rachunek innych”
- uważa Duda.
Czy pan, panie
prezydencie, zdaje sobie sprawę, że tego typu wypowiedzi i podpisy ochoczo
składane pod kolejnymi ustawami degradującymi naszą pozycję w Unii Europejskiej
mogą doprowadzić do tego, że o naszych sprawach faktycznie będzie decydował
jeden człowiek w jednej odległej stolicy? Świeżo wybrany - po raz kolejny -
prezydent Rosji.
Róża Thun
Dzień małpy
Gubernator stanu Nowy Jork, Andrew Cuomo,
ubrany w elegancki garnitur leży na chodniku z głową opartą o krawężnik. Obok
niego ramię w ramię setki studentów obojga płci i wszystkich ras. Trzymają
kartki ze słowem „Dość!”, tupią nogami o asfalt i skandują hasła antyrządowe.
Nie chcą polityki Trumpa, wzmacniającej dostęp do broni, i wpuszczania uzbrojonych
nauczycieli na teren szkół. Gdy wiadomość o tym wrzuciłem wraz z filmem na
Twittera, zyskała setki polubień. Tak, jakby Polacy zapragnęli obecności
polityków w chwilach ulicznych protestów społecznych.
Kiedy jednak
napisałem, że oburzające jest dla mnie, iż politycy sejmowi nie są obecni na
procesach ludzi ruchu oporu, kilku ludzi tegoż ruchu oporu napisało do mnie, że
sobie nie życzą polityków w takich chwilach. „Niech się nie lansują na naszych
plecach” - napisano. Zdębiałem. Czyli w Polsce Cuomo miałby przechlapane.
Dziwne to jest.
Chcemy, by politycy głosowali przeciw PiS, ale nie chcemy, by byli z nami na
manifach. Dlaczego? Bo wstrzymują się od głosu w sprawie ustawy o IPN. Chcemy,
by powstrzymali łamanie konstytucji przez PiS, żeby w naszym imieniu bronili
praw kobiet, ale ręki im nie podamy, bo są dla nas jak kulsony - nie chcemy,
by się pod nas podczepiali, skoro nas zawodzą co krok. Chcemy, by pokonali
wspólnie PiS, a oni nie chcą się zjednoczyć. Nie czują tętna narodu. Polska
opozycja jest pokrojona jak cebulka do śledzia na święta, tyle że każda
drobinka jest w innej miseczce i nie ma szans, by się ze sobą zetknęły. Jak z
tego zrobić danie? Naród to czuje. Pamiętacie niedawny dramatyczny apel posłów
do społeczeństwa, by przybyło jak najliczniej przed Sejm protestować? Przyszła
garstka tych co zawsze. Pamiętacie zapowiadany kiedyś przez Schetynę „marsz
miliona”? Został odwołany, gdy stało się jasne, że nie ma szans nawet na parę
tysięcy uczestników.
Brakuje mi takich
scen, jak ta z Cuomo. Ludzkich, wzruszających, spontanicznych. Nie zawołań
wojennych, lecz aktów wsparcia w prostych sytuacjach. Brakuje mi takich zdjęć,
jak słynna fotka pięciu ostatnich prezydentów USA podczas zbiórki na ofiary
huraganu. Barack Obama, Jimmy Carter, George H. W. Bush (na wózku), Bill
Clinton i George W. Bush obok siebie - i zero nienawiści. Gdy wrzuciłem to
zdjęcie do internetu, pierwszy komentarz brzmiał: „U nas niemożliwe”.
Pamiętam, jak Obama przemawiał do studentów na terenie kampusu - młodzi
przerywali mu owacjami i płakali. Gdy mówi Schetyna, wyłączają telewizor.
Ani jeden z
wielkich protestów ostatnich dwóch lat nie został wywołany przez polityków,
choć tego chcieli. Wielkie tłumy skrzyknął KOD i Mateusz Kijowski, który potem
roztrwonił wielką siłę społeczną. Skrzyknęły dziewczyny ze Strajku Kobiet -
politycy opozycji zerkali na to wydarzenie z pewnej odległości, jakby liczyli,
że może coś się samo zapali. Rzesze Polaków spontanicznie (za pomocą Strajku
Kobiet) broniły sądów - politycy zjawili się jako wisienki na scenie.
Prawdziwa więź
między opozycją a społeczeństwem nie istnieje. Są mityngi z oddanymi
zwolennikami, ale to miraż. Nie ma żywego kontaktu, emocji - są wspólne
internetowe polowania na wpadki przeciwnika, coraz mniej śmieszne memy i fale
hejtu, to wszystko. Wielkie wrażenie robi wspaniała praca pojedynczych posłów,
choćby Krzysztofa Brejzy, ale nie ma już prawdziwej zjednoczonej opozycji -
zapomnijcie. Fatamorgana ma to do siebie, że znika.
Następnego dnia po
asfaltowym proteście Cuomo były kandydat na prezydenta USA Bernie Sanders wyszedł
z gmachu Kapitolu do protestujących studentów, przeszedł przez barierki i
zaczął z nimi rozmawiać. Towarzyszyła mu owacja. Staruszek Bernie od dawna
jest uwielbiany przez młodzież, bo broni jej praw. Jak na standardy
amerykańskie jest socjalistą. Tego dnia w USA manifestacje młodych były bardzo
liczne. Akcja pod nazwą „Walk out”, czyli „wyjście”, była sięgnięciem do
źródeł. Jej hasłem było „Dorośli nas zawiedli” i „Musimy sprawy wziąć w swoje ręce”.
Kilka wielkich amerykańskich uniwersytetów wydało oświadczenia, że nie będzie
żadnych sankcji wobec studentów, którzy wezmą udział w protestach. Prosty
gest, który buduje zaufanie między ludźmi.
U nas młodych na
protestach nie widać, więc oświadczenie uniwersytetu, że nie będą karani, nie
ma sensu. Politycy do nich nie podchodzą, nie zapraszają sprzed bramy uczelni
na pogawędkę do kawiarni. Nie ma chemii, nie ma fermentu. Jest teatr
telewizyjny i są zniechęceni widzowie.
Zbigniew Hołdys
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz