czwartek, 22 marca 2018

Gesty i miny



Minęła niedawno, trochę po cichu, połowa kadencji Andrzeja Dudy. A prezydent wciąż nie może się zdecydować, czy chce wreszcie zostać politykiem.

Prezydent Duda w swoim wy­stąpieniu w Kamiennej Gó­rze zapewne nie chciał przy­równać Unii Europejskiej do państw, które dokonały niegdyś rozbiorów Polski. To byłoby jednak za głupie. Zwłaszcza że wcześniej wy­powiadał się o Unii całkiem życzliwie, szczególnie jak na partię, z której się wywo­dzi. Ale też taka interpretacja wypowiedzi Dudy jest całkiem uprawniona i nie może się on skarżyć, że został źle zrozumiany. Tak to sformułował, jak umiał. Pokazuje to jak w soczewce tę prezydenturę: nawet jeśli przyjąć dobre intencje Dudy, to niewiele one mają wspólnego z konkretnymi skut­kami jego słów i działań.
   Widać to we wszystkich kluczowych sprawach, w jakich prezydent brał udział. Cała akcja wetowania ustaw sądowych, pisanie własnych projektów, zgłaszanie uwag podczas ostatecznego uchwalania ich w parlamencie skończyły się fiaskiem, czyli całkowitym przejęciem sądów przez ludzi ministra Ziobry. Duda, choć może i chciał, ale temu nie zapobiegł - a właśnie stan praworządności w Polsce jest teraz głównym punktem zapalnym w relacjach z UE czy USA. Prezydent nie przypilnował najważniejszej sprawy, z jaką miał dotąd, obok Trybunału Konstytucyjnego, do czy­nienia podczas swojej kadencji. Nie będzie historycznie oceniany za inicjatywę usta­wodawczą w sprawie zakazu korzystania z solariów przez osoby niepełnoletnie, lecz z przestrzegania zasad państwa prawa.
   Dzisiaj tylko śmieszą dawne rozważania na temat większości trzech piątych, szuka­nia sposobu wyjścia z kryzysu, gdyby w Sejmie powstał pat przy wyborze sędziów do KRS. Cała ta „misterna” gra prezyden­ta, aby było bardziej demokratycznie, żeby nie wszystko zależało od prokuratora ge­neralnego, rozbiła się o ścianę politycznej praktyki. Od początku było jasne, że opo­zycja nie weźmie udziału w wyborze nowej KRS, bo oznaczałoby to udział w delikcie konstytucyjnym, wystarczyło więc PiS do­gadać się z posłami Kukiz’15 i rzucić im zabawkę w postaci „rozważenia pomysłu o sędziach pokoju”.

Nacieszyć się chwilą
W efekcie weta prezydenta zostały unie­ważnione bez formalnego ich głosowania. Zeszłoroczne lipcowe wejście Dudy, tak głośne i dla wielu niemal wzruszające, nie miało, jak się okazało, żadnego znaczenia, było - jeśli brać pod uwagę realne skutki - pustym gestem. Może wciąż trwa klątwa tej nocy, kiedy prezydent zaprzysiągł trzech sędziów dublerów Trybunału Konstytucyjnego, nie czekając na rychłe orzeczenie TK w sprawie legalności ich wyboru. Nie brak opinii, że właśnie wtedy Duda stracił de­mokratyczną duszę, którą trudno mu te­raz odzyskać.
   Ale też ulega prezydent pozorom wła­dzy, słabo odróżnia zawartość od oprawy, co było widać, kiedy Kaczyński przyjechał kilka razy do niego do Belwederu na po­słuchanie. Potęga prezydenta zdawała się wówczas nieogarniona, przy czym szef PiS załatwił wszystko, co chciał, a Duda za chwile złudnej przewagi oddał wszyst­kie aktywa. Ale prezydent zdaje się tego nie rozumieć, skoro właśnie pochwalił się, że nowy minister spraw zagranicznych Niemiec pochwalił go za „interwencję” w sprawie sądownictwa. Kurtuazyjną opi­nię, mającą zapewne ocieplić pierwsze spotkanie uprzejmego dyplomaty z głową sąsiedniego państwa, potraktował Duda jako realną ocenę swoich działań.
   Druga sprawa, mająca świadczyć, zda­niem niektórych prawicowych i symetryzujących publicystów, o upodmiotowieniu się prezydenta, to dymisja Antoniego Ma­cierewicza. Wyglądałoby to na efektowne zwycięstwo, gdyby nie pojawiające się ostatnio przecieki z rządzącego obozu, według których na pozbycie się kontro­wersyjnego ministra obrony już wcześniej bardzo mocno naciskali prezesa Kaczyń­skiego Amerykanie. Kwestia funkcjonowa­nia Polski w strukturach NATO i obniżania się jej pozycji była o wiele istotniejsza niż afronty Macierewicza wobec prezydenta. Być może Kaczyński pozwolił na tę chwilę triumfu Dudy w ramach podziękowania za całkowitą kapitulację głowy państwa w sprawie sądownictwa. Zapewne niepo­trzebnie, bo Duda swojej kapitulacji chyba i tak nie zauważył.
   Fikcyjność uprawianej przez Dudę poli­tyki dobitnie pokazuje sprawa z nieszczę­sną ustawą o IPN, która wywołała mię­dzynarodowy konflikt. Podniesienie przez prezydenta wątpliwości konstytucyjnych wobec tej ustawy (do dzisiaj na nią narzeka i bohatersko wytyka błędy rządowi) i mimo to jej podpisanie to jedno. Co zresztą już się przydarzało innym lokatorom Pałacu przy Krakowskim Przedmieściu. Ale skierowa­nie następnie ustawy do Trybunału Konsty­tucyjnego, którym rządzą sędziowie Przyłębska i Muszyński, było jasnym sygnałem, że prezydent nie czuje się „podmiotem”, ale trybikiem machiny władzy, zarządza­nej z Nowogrodzkiej. Duda doskonale wie, czym jest dzisiaj Trybunał, bo sam przy­łożył rękę do jego ruiny. Świadomie więc zgodził się na rolę notariusza i pozostawił ostateczną decyzję Kaczyńskiemu, mimo że to on sam powinien być taką instancją. Zadziałał „regulaminowo”, żeby nie moż­na było się formalnie przyczepić. To cecha jego prezydentury: Duda udaje, że wierzy w demokratyczne procedury i instytucje, że jest prezydentem w spokojnym europejskim kraju. Czasami ma zrywy, z których wynika, iż wie, że to kompletna nieprawda. Ale potem znowu przysiada i dalej udaje.

Oddać karty za darmo
Jeszcze gorzej dla prezydenta wyglą­da kwestia referendum konstytucyjnego, jakie kilka miesięcy temu zapowiedział na ten rok - stulecia Niepodległości. Ogła­szanie jakiegoś wydarzenia jako pewnego w sytuacji, kiedy zależy ono od większości PiS w Senacie, czyli od Jarosława Kaczyń­skiego, już świadczy o pozostawaniu w al­ternatywnym do realnej polityki świecie. Naigrawanie się z koncepcji referendum, bo tak trzeba nazwać kilka wypowiedzi prezesa Kaczyńskiego z niedawnych wy­wiadów, świadczy o tym, że Duda nie ma w rękach żadnych kart. Jeśli zapowiedziane z taką pompą referendum w tym roku się nie odbędzie, Duda wyjdzie na kompletnie niepoważną figurę i w zasadzie powinien podać się do dymisji. Znalazł się zatem pre­zydent, i cała jego reputacja, w rękach Ka­czyńskiego i to na własne życzenie. Trudno sobie wyobrazić teraz jakikolwiek sprzeciw głowy państwa wobec inicjatyw PiS, jeśli Duda chce mieć to referendum w jakiejkol­wiek postaci.
   W ostatnich dniach urzędnicy prezyden­ta zapowiedzieli wielką konwencję kon­stytucyjną na Stadionie Narodowym pod koniec kwietnia oraz, na 3 maja, „ważne przemówienie prezydenta” w sprawie refe­rendum. Jednocześnie jednak pojawiają się sygnały ze strony Pałacu, że zorganizowanie referendum 11 listopada „może być trud­ne”. Jeśli Duda przestanie się upierać przy tej dacie, zyska pewną swobodę ruchów. Ale wciąż nagłaśniając ideę referendum, staje się politycznym zakładnikiem PiS.
Andrzej Duda, co wielokrotnie było wi­dać, lubi efektowne wejścia, ma skłonność do nieprzemyślanych akcji na politycznej szachownicy, ale nie przewiduje kilku ru­chów naprzód. Upaja się chwilą, zaintere­sowaniem swoją osobą, tym że prezes się do niego osobiście fatyguje, a dziennikarze z jego fanklubu (wyraźnie ma taki, to ci, którzy towarzyszyli mu wiernie podczas kampanii wyborczej) nie posiadają się z zachwytu. Ale dalsze ciągi są najczęściej żałosne, wstydliwe, wszystko się sypie. Ni­czego nie potrafi doprowadzić do końca, przypieczętować, postawić na swoim. Jest dziwnie miękki, nie ma instynktu wojow­nika; ot, dali mu trochę pograć, i to go wy­raźnie zadowala. Przypomina zawodnika, który cieszy się, że nie przegrał do zera, że ugrał seta, strzelił honorową bramkę.
   Dlatego polityka prowadzona przez pre­zydenta jest pozorna. Duda nie uczestni­czy w niej naprawdę, ale jedynie asystuje, pokazuje się, wygłasza, dostojnie kroczy, moduluje głos, robi miny. Stoi z boku i na­śladuje ruchy prawdziwych polityków, próbuje dołączyć do nich, ale jest na to za słaby. Bywa patetyczny, często za głośny, egzalto­wany. Lubi jeździć po Polsce i bywać tam, gdzie się nim zachwycają (właśnie ruszył w nową trasę, teoretycznie z okazji 100-lecia Niepodległości, ale wybory samorzą­dowe są wcześniej niż rocznica). Tak jakby wciąż najlepszym jego wspomnieniem była kampania wyborcza i już marzy o tym, aby znowu wsiąść do dudabusa, „ściskać ręce i dawać nadzieję”.
   Jednak w bieżącej polityce, która nie­ubłaganie następuje po każdych wybo­rach, orientuje się marnie. Aleksander Kwaśniewski chętnie opowiada anegdotę, jak to prezydent Duda powiedział mu kie­dyś, że potrzebuje dwóch lat na „rozkręce­nie się”. Miało to swoje znaczenie w lecie 2017 r., kiedy rzeczywiście około dwa lata po objęciu urzędu zawetował dwie usta­wy sądownicze uchwalone przez PiS. Ale to były fałszywe weta i - biorąc pod uwagę efekty - żadne rozkręcenie. Duda uprawia swoją prywatną, osobną politykę; zapew­ne się nią cieszy i toczy w swoim przeko­naniu skomplikowane gry, w których jest kluczową postacią. Ale każdy ruch, który miał mu zapewnić większą samodziel­ność, w istocie powiększał jego zależność od Kaczyńskiego.
   Na żadnym etapie bojów o Maciere­wicza, sądownictwo, ustawę o IPN, refe­rendum nie postawił jasno na swoim, nie pokazał siły. Na wszystko były pieniądze w budżecie państwa, ale nie na to, aby Duda mógł spełnić swoje obietnice wybor­cze wobec zadłużonych we frankach szwajcarskich czy tę dotyczącą podniesienia kwoty wolnej od podatku. Cały splendor za obniżenie wieku emerytalnego, z któ­rym to postulatem Duda objechał w kam­panii kraj, zgarnął PiS. Jeśli jako zwycię­stwo ogłasza się zaś to, że gen. Kraszewski, wojskowy doradca prezydenta, ponownie ma klauzulę dostępu do informacji niejaw­nych, pokazuje to skalę sukcesów Pałacu, oraz to, co za sukces jest tam uznawane.

Nie robić i obrywać
Pozycja Andrzeja Dudy w ramach szerokiej prawicowej formacji, po nie­poradnych próbach zaznaczenia osob­ności urzędu prezydenckiego, także osłabła. Te wezwania, by zdjął jarmułkę, zapewnienia „Gazety Polskiej”, której autorzy oświadczyli, że nie otrzyma po­parcia przed drugą kadencją, publiczna krytyka płynąca z Nowogrodzkiej lub z Ministerstwa Sprawiedliwości, obelgi na prawicowych forach, pokazują skalę kłopotów. Nic konkretnego nie zrobić, a jednak oberwać, jakby się coś zrobiło,  to pewna sztuka, którą być może Duda uznał za nauczkę. Tylko nie wiadomo, w którym kierunku: czy zrobić coś wresz­cie naprawdę, czy też przede wszystkim nie obrywać? Faktem jest, że Duda jest teraz politycznie słabszy niż przed lipco­wymi wetami. Nie dlatego, że wetował, tylko że pokazał, jak nie potrafił postawić na swoim.
   A jednocześnie prezydent cieszy się teraz największym zaufaniem społecznym spo­śród wszystkich polskich polityków, na po­ziomie ponad 70 proc. wskazań. Wydawa­łoby się, że to jakiś fenomen, gdyby nie fakt, że podobne wyniki mieli inni prezydenci, a Aleksander Kwaśniewski notował jeszcze wyższe rezultaty. Być może wyborcy czują, że prezydent w polskich warunkach ustro­jowych, ktokolwiek by nim był, nie uprawia sprawczej polityki, że to mniej lub bardziej zręczny showman (najwyższy poziom zaufania mają dzisiaj realni gracze poli­tyczni: Schetyna i Kamiński). Prezydent Nieprzypadkowo w rankingach słabiej wypadał Lech Kaczyński, który - także przez wyjątkowo silne związanie z obo­zem władzy w latach 2005-07, a potem jako jedyny punkt oporu wobec nowej eki­py - częściej musiał bywać uczestnikiem realnego sporu. I tracił na tym, co pokazy­wały sondaże wyborcze w 2010 r. Nie był faworytem nadchodzącej wówczas elekcji. Niemniej nawet przy takim nieco infantyl­nym traktowaniu prezydentury i stosowa­niu specjalnej taryfy można na tej funkcji być bardziej lub mniej sprawnym polity­kiem. To już zależy od cech osobistych.
   Powstaje pytanie, co to wszystko ozna­cza dla Dudy na drugą połowę kadencji? Teoretycznie jest w sytuacji Bronisława Komorowskiego za rządów Platformy: czasami trochę się nie zgadzać, wyrażać troskę, oczekiwać konsultacji, coś zaweto­wać, zwołać radę gabinetową, zgłosić wła­sną inicjatywę i chodzić z nią po mediach. Ale zdaje się, że Andrzej Duda rozumie, że sytuacja nie jest podobna do tej z cza­sów Komorowskiego czy Kwaśniewskie­go, którzy trwali w niezmiennym i bez­piecznym systemie, z wciąż działającymi czynnikami kontrolnymi. Że teraz gra jest znacznie ostrzejsza niż kiedykolwiek do tej pory, że PiS ma misję zmiany sys­temu państwa, ideologii, obywateli, kul­tury. I nie przejmuje się jakimikolwiek względami: konstytucyjnymi, prawny­mi czy zewnętrznymi opiniami, nawet państw sojuszniczych.
   Duda walczy zatem nie tylko o interes obozu władzy, ale także o własny honor, również o wizerunek w oczach rodziny. Nikt jeszcze w III RP nie był prezydentem w cza­sie zmiany ustroju państwa, wywracania trójpodziału władzy, przejmowania wszyst­kich instytucji, likwidacji niezależności są­dów, kwestionowania wolności słowa. Wie­le się działo od 1989 r., zwłaszcza w latach 2005-07, ale dzisiejsza rzeczywistość poli­tyczna jest odmienna jakościowo. To nowe otwarcie, inne metody, podkręcenie emocji do maksimum, demonstracja siły. I nie jest to nieprzychylna interpretacja opozycji, ale jawny przekaz władzy: to właśnie ma być radykalna zmiana, nowa rzeczywistość. Jeśli Duda generalnie akceptuje te „inno­wacje” (w końcu przystąpił do PiS dobro­wolnie), to realizacja może budzić jego wątpliwości. Nie wszystko o nowym ustroju mówiono w 2015 r. nawet przyszłemu pre­zydentowi, choć wielu wiedziało, o co cho­dzi, i ostrzegało. Żyrandol w Pałacu Dudy nie jest tym samym żyrandolem, o którym mówił kiedyś Donald Tusk.

Móc wyjść na Planty
Problemem obecnego prezydenta jest to, że stanął wobec wyzwań daleko prze­rastających te z czasów Kwaśniewskiego czy Komorowskiego, i nie może się zdecy­dować, co dalej. Nawet konserwatywna, re­publikańska prawica, np. z Klubu Jagielloń­skiego, ma coraz więcej wątpliwości wobec kursu, jaki przyjęła partia rządząca. Można przypuszczać, że Duda w jakiejś mierze podziela ton tej krytyki. Jednak dwa i pół roku jego prezydentury pokazują, że wciąż nie ma on na to politycznego i mentalnego sposobu. Przekonanie, że poza PiS nie ma innych form życia na prawicy - o to wraże­nie Kaczyński walczył przez dwie dekad - paraliżuje wszystkich, którzy chcieliby wziąć coś z programu PiS, ale odcedzić to od Macierewicza, Błaszczaka, Ziobry i samego Kaczyńskiego. To się na razie wy­daje straszne i niemożliwe.
   Poza tym chore w polskiej polityce jest to, że od czasów Lecha Kaczyńskiego, przez Komorowskiego, po Dudę, prezydenci są desygnowani przez swoich zwierzchni­ków i patronów. W efekcie wybierani oso­biście przez miliony wyborców politycy są zależni od innych, którzy akurat taką weryfikację przegrali, jak choćby Kaczyński czy Tusk. Ostatnim prawdziwym liderem, który został prezydentem, był Kwaśniew­ski. Urząd prezydenta wbrew pozorom daje możliwości, aby się z tego uzależnienia wy­rwać. Ale obecny prezydent nie wydaje się do tego chętny.
   Duda raczej nie ujedzie do kolejnych wyborów na wizerunku idealnego zięcia, faceta, który łapie hostię, ściska miłe pa­nie w powiatach i przecina wstęgi. Czasy są na to za trudne. Ale jest coś, co zapew­ne irytuje Kaczyńskiego, bo jednak nie daje mu pełnej kontroli nad polityczną sytuacją: to niejasna intuicja Dudy, że może jednak nie powinien wszystkiego akceptować in blanco, bo jeszcze jest choćby Kraków, który przetrzyma rządy PiS, gdzie się kie­dyś będzie trzeba pokazać z żoną i córką na Plantach, i wciąż ma jakieś znaczenie status doktora prawa szacownej uczelni. To nadal największy - choćby niewyraźny - potencjał na drugą część kadencji.
   Bywa, że nawet statysta budzi się z le­targu. Dotychczasowe przebudzenia Dudy Kaczyński amortyzował swoim po­litycznym doświadczeniem i wyczuciem psychiki prezydenta. Duda na razie nie był równorzędnym partnerem w grze i musi wskoczyć o ligę wyżej, aby się nim stać. I wcale nie potrzebuje w tym celu zrywać ze swoim politycznym obozem. Wystarczy, że nie będzie przegrywał z innymi polityka­mi z kręgu władzy, że będzie równie jak oni sprytny, a czasami bezwzględny. Jeśli oni mają swoje ambicje i koncepcje, to Duda też może je mieć.
   Wydawało się, że prezydent zaczął nowe życie w lipcu 2017 r., ale to był falstart. Czeka go powtórka z debiutu. Duda wciąż jeszcze nie przekroczył żadnego Rubikonu, siedzi nad brzegiem i bada głębokość. Przekroczy go, kiedy wreszcie jakąś rzecz doprowadzi do końca, przytrzyma sznurki, nie da się wyrolować i nie zadowoli się byle czym.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz