Minęła niedawno,
trochę po cichu, połowa kadencji Andrzeja Dudy. A prezydent wciąż nie może się
zdecydować, czy chce wreszcie zostać politykiem.
Prezydent
Duda w swoim wystąpieniu w Kamiennej Górze zapewne nie chciał przyrównać
Unii Europejskiej do państw, które dokonały niegdyś rozbiorów Polski. To byłoby
jednak za głupie. Zwłaszcza że wcześniej wypowiadał się o Unii całkiem
życzliwie, szczególnie jak na partię, z której się wywodzi. Ale też taka
interpretacja wypowiedzi Dudy jest całkiem uprawniona i nie może się on
skarżyć, że został źle zrozumiany. Tak to sformułował, jak umiał. Pokazuje to
jak w soczewce tę prezydenturę: nawet jeśli przyjąć dobre intencje Dudy, to
niewiele one mają wspólnego z konkretnymi skutkami jego słów i działań.
Widać to we wszystkich kluczowych sprawach, w jakich prezydent brał
udział. Cała akcja wetowania ustaw sądowych, pisanie własnych projektów,
zgłaszanie uwag podczas ostatecznego uchwalania ich w parlamencie skończyły się
fiaskiem, czyli całkowitym przejęciem sądów przez ludzi ministra Ziobry. Duda,
choć może i chciał, ale temu nie zapobiegł - a właśnie stan praworządności w
Polsce jest teraz głównym punktem zapalnym w relacjach z UE czy USA.
Prezydent nie przypilnował najważniejszej sprawy, z jaką miał dotąd, obok
Trybunału Konstytucyjnego, do czynienia podczas swojej kadencji. Nie będzie
historycznie oceniany za inicjatywę ustawodawczą w sprawie zakazu korzystania
z solariów przez osoby niepełnoletnie, lecz z przestrzegania zasad państwa
prawa.
Dzisiaj tylko śmieszą dawne rozważania na temat większości trzech
piątych, szukania sposobu wyjścia z kryzysu, gdyby w Sejmie powstał pat przy
wyborze sędziów do KRS. Cała ta „misterna” gra prezydenta, aby było bardziej
demokratycznie, żeby nie wszystko zależało od prokuratora generalnego, rozbiła
się o ścianę politycznej praktyki. Od początku było jasne, że opozycja nie
weźmie udziału w wyborze nowej KRS, bo oznaczałoby to udział w delikcie
konstytucyjnym, wystarczyło więc PiS dogadać się z posłami Kukiz’15 i
rzucić im zabawkę w postaci „rozważenia pomysłu o sędziach pokoju”.
Nacieszyć się chwilą
W efekcie weta prezydenta zostały
unieważnione bez formalnego ich głosowania. Zeszłoroczne lipcowe wejście Dudy,
tak głośne i dla wielu niemal wzruszające, nie miało, jak się okazało, żadnego
znaczenia, było - jeśli brać pod uwagę realne skutki - pustym gestem. Może wciąż trwa klątwa tej nocy, kiedy
prezydent zaprzysiągł trzech sędziów dublerów Trybunału Konstytucyjnego, nie
czekając na rychłe orzeczenie TK w sprawie legalności ich wyboru. Nie brak
opinii, że właśnie wtedy Duda stracił demokratyczną duszę, którą trudno mu teraz
odzyskać.
Ale też ulega prezydent pozorom władzy, słabo odróżnia zawartość od
oprawy, co było widać, kiedy Kaczyński przyjechał kilka razy do niego do
Belwederu na posłuchanie. Potęga prezydenta zdawała się wówczas nieogarniona,
przy czym szef PiS załatwił wszystko, co chciał, a Duda za chwile złudnej
przewagi oddał wszystkie aktywa. Ale prezydent zdaje się tego nie rozumieć,
skoro właśnie pochwalił się, że nowy minister spraw
zagranicznych Niemiec pochwalił go za „interwencję” w sprawie sądownictwa.
Kurtuazyjną opinię, mającą zapewne ocieplić pierwsze spotkanie uprzejmego
dyplomaty z głową sąsiedniego państwa, potraktował Duda jako realną ocenę
swoich działań.
Druga sprawa, mająca świadczyć, zdaniem niektórych prawicowych i
symetryzujących publicystów, o upodmiotowieniu się prezydenta, to dymisja
Antoniego Macierewicza. Wyglądałoby to na efektowne zwycięstwo, gdyby nie
pojawiające się ostatnio przecieki z rządzącego obozu, według których na
pozbycie się kontrowersyjnego ministra obrony już wcześniej bardzo mocno
naciskali prezesa Kaczyńskiego Amerykanie. Kwestia funkcjonowania Polski w
strukturach NATO i obniżania się jej pozycji była o wiele istotniejsza niż
afronty Macierewicza wobec prezydenta. Być może Kaczyński pozwolił na tę chwilę
triumfu Dudy w ramach podziękowania za całkowitą kapitulację głowy państwa w
sprawie sądownictwa. Zapewne niepotrzebnie, bo Duda swojej kapitulacji chyba i
tak nie zauważył.
Fikcyjność uprawianej przez Dudę polityki dobitnie pokazuje sprawa z
nieszczęsną ustawą o IPN, która wywołała międzynarodowy konflikt.
Podniesienie przez prezydenta wątpliwości konstytucyjnych wobec tej ustawy (do dzisiaj
na nią narzeka i bohatersko wytyka błędy rządowi) i mimo to jej podpisanie to
jedno. Co zresztą już się przydarzało innym lokatorom Pałacu przy Krakowskim
Przedmieściu. Ale skierowanie następnie ustawy do Trybunału Konstytucyjnego,
którym rządzą sędziowie Przyłębska i Muszyński, było jasnym sygnałem, że
prezydent nie czuje się „podmiotem”, ale trybikiem machiny władzy, zarządzanej
z Nowogrodzkiej. Duda doskonale wie, czym jest dzisiaj Trybunał, bo sam przyłożył
rękę do jego ruiny. Świadomie więc zgodził się na rolę notariusza i pozostawił
ostateczną decyzję Kaczyńskiemu, mimo że to on sam powinien być taką instancją.
Zadziałał „regulaminowo”, żeby nie można było się formalnie przyczepić. To
cecha jego prezydentury: Duda udaje, że wierzy w
demokratyczne procedury i instytucje, że jest prezydentem w spokojnym europejskim
kraju. Czasami ma zrywy, z których wynika, iż wie, że to kompletna nieprawda.
Ale potem znowu przysiada i dalej udaje.
Oddać karty za darmo
Jeszcze gorzej dla prezydenta
wygląda kwestia referendum konstytucyjnego, jakie kilka miesięcy temu
zapowiedział na ten rok - stulecia Niepodległości. Ogłaszanie jakiegoś
wydarzenia jako pewnego w sytuacji, kiedy zależy ono od większości PiS w
Senacie, czyli od Jarosława Kaczyńskiego, już świadczy o pozostawaniu w alternatywnym
do realnej polityki świecie. Naigrawanie się z koncepcji referendum, bo tak
trzeba nazwać kilka wypowiedzi prezesa Kaczyńskiego z niedawnych wywiadów,
świadczy o tym, że Duda nie ma w rękach żadnych kart. Jeśli zapowiedziane z
taką pompą referendum w tym roku się nie odbędzie, Duda wyjdzie na kompletnie
niepoważną figurę i w zasadzie powinien podać się do dymisji. Znalazł się zatem
prezydent, i cała jego reputacja, w rękach Kaczyńskiego i to na własne
życzenie. Trudno sobie wyobrazić teraz jakikolwiek sprzeciw głowy państwa wobec
inicjatyw PiS, jeśli Duda chce mieć to referendum w jakiejkolwiek postaci.
W ostatnich dniach urzędnicy prezydenta zapowiedzieli wielką konwencję
konstytucyjną na Stadionie Narodowym pod koniec kwietnia oraz, na 3 maja,
„ważne przemówienie prezydenta” w sprawie referendum.
Jednocześnie jednak pojawiają się sygnały ze strony Pałacu, że zorganizowanie
referendum 11 listopada „może być trudne”. Jeśli Duda przestanie się upierać
przy tej dacie, zyska pewną swobodę ruchów. Ale wciąż nagłaśniając ideę
referendum, staje się politycznym zakładnikiem PiS.
Andrzej Duda, co wielokrotnie było
widać, lubi efektowne wejścia, ma skłonność do nieprzemyślanych akcji na
politycznej szachownicy, ale nie przewiduje kilku ruchów naprzód. Upaja się
chwilą, zainteresowaniem swoją osobą, tym że prezes się do niego osobiście
fatyguje, a dziennikarze z jego fanklubu (wyraźnie ma taki, to ci, którzy
towarzyszyli mu wiernie podczas kampanii wyborczej) nie posiadają się z
zachwytu. Ale dalsze ciągi są najczęściej żałosne, wstydliwe, wszystko się
sypie. Niczego nie potrafi doprowadzić do końca, przypieczętować, postawić na
swoim. Jest dziwnie miękki, nie ma instynktu wojownika; ot, dali mu trochę
pograć, i to go wyraźnie zadowala. Przypomina zawodnika, który cieszy się, że
nie przegrał do zera, że ugrał seta, strzelił honorową bramkę.
Dlatego polityka prowadzona przez prezydenta jest pozorna. Duda nie uczestniczy w niej naprawdę, ale jedynie
asystuje, pokazuje się, wygłasza, dostojnie
kroczy, moduluje głos, robi miny. Stoi z boku i naśladuje ruchy prawdziwych
polityków, próbuje dołączyć do nich, ale jest na to za słaby. Bywa patetyczny,
często za głośny, egzaltowany. Lubi jeździć po Polsce i bywać tam, gdzie się
nim zachwycają (właśnie ruszył w nową trasę, teoretycznie z okazji 100-lecia
Niepodległości, ale wybory samorządowe są wcześniej niż rocznica). Tak jakby
wciąż najlepszym jego wspomnieniem była kampania wyborcza i już marzy o tym,
aby znowu wsiąść do dudabusa, „ściskać ręce i dawać nadzieję”.
Jednak w bieżącej polityce, która nieubłaganie następuje po każdych
wyborach, orientuje się marnie. Aleksander Kwaśniewski chętnie opowiada
anegdotę, jak to prezydent Duda powiedział mu kiedyś, że potrzebuje dwóch lat
na „rozkręcenie się”. Miało to swoje znaczenie w lecie 2017 r., kiedy
rzeczywiście około dwa lata po objęciu urzędu zawetował dwie ustawy sądownicze
uchwalone przez PiS. Ale to były fałszywe weta i - biorąc pod uwagę efekty -
żadne rozkręcenie. Duda uprawia swoją prywatną, osobną politykę; zapewne się
nią cieszy i toczy w swoim przekonaniu skomplikowane gry, w których jest kluczową postacią. Ale każdy ruch, który miał mu zapewnić
większą samodzielność, w istocie powiększał jego zależność od Kaczyńskiego.
Na żadnym etapie bojów o Macierewicza, sądownictwo, ustawę o IPN, referendum nie postawił jasno na swoim, nie pokazał siły. Na wszystko
były pieniądze w budżecie państwa, ale nie na to, aby Duda mógł spełnić swoje
obietnice wyborcze wobec zadłużonych we frankach szwajcarskich czy tę
dotyczącą podniesienia kwoty wolnej od podatku. Cały splendor za obniżenie
wieku emerytalnego, z którym to postulatem Duda objechał w kampanii kraj,
zgarnął PiS. Jeśli jako zwycięstwo ogłasza się zaś to, że gen. Kraszewski,
wojskowy doradca prezydenta, ponownie ma klauzulę dostępu do informacji niejawnych,
pokazuje to skalę sukcesów Pałacu, oraz to, co za sukces jest tam uznawane.
Nie robić i obrywać
Pozycja Andrzeja Dudy w ramach
szerokiej prawicowej formacji, po nieporadnych próbach zaznaczenia osobności
urzędu prezydenckiego, także osłabła. Te wezwania, by zdjął jarmułkę,
zapewnienia „Gazety Polskiej”, której autorzy oświadczyli, że nie otrzyma poparcia
przed drugą kadencją, publiczna krytyka płynąca z Nowogrodzkiej lub z
Ministerstwa Sprawiedliwości, obelgi na prawicowych forach, pokazują skalę
kłopotów. Nic konkretnego nie zrobić, a jednak oberwać, jakby się coś zrobiło, to pewna sztuka, którą być może Duda uznał za
nauczkę. Tylko nie wiadomo, w którym kierunku: czy zrobić coś wreszcie naprawdę,
czy też przede wszystkim nie obrywać? Faktem jest, że Duda jest teraz
politycznie słabszy niż przed lipcowymi wetami. Nie dlatego, że wetował, tylko
że pokazał, jak nie potrafił postawić na swoim.
A jednocześnie prezydent cieszy się teraz największym zaufaniem
społecznym spośród wszystkich polskich polityków, na poziomie ponad 70 proc.
wskazań. Wydawałoby się, że to jakiś fenomen, gdyby nie fakt, że podobne
wyniki mieli inni prezydenci, a Aleksander Kwaśniewski notował jeszcze wyższe
rezultaty. Być może wyborcy czują, że prezydent w polskich warunkach ustrojowych,
ktokolwiek by nim był, nie uprawia sprawczej polityki, że to mniej lub bardziej
zręczny showman (najwyższy poziom zaufania mają dzisiaj realni gracze polityczni:
Schetyna i Kamiński). Prezydent Nieprzypadkowo
w rankingach słabiej wypadał Lech Kaczyński, który - także przez wyjątkowo
silne związanie z obozem władzy w latach 2005-07, a potem jako jedyny punkt
oporu wobec nowej ekipy - częściej musiał bywać uczestnikiem realnego sporu. I
tracił na tym, co pokazywały sondaże wyborcze w 2010 r. Nie był faworytem
nadchodzącej wówczas elekcji. Niemniej nawet przy takim nieco infantylnym
traktowaniu prezydentury i stosowaniu specjalnej taryfy można na tej funkcji
być bardziej lub mniej sprawnym politykiem. To już zależy od cech osobistych.
Powstaje pytanie, co to wszystko oznacza dla Dudy na drugą połowę
kadencji? Teoretycznie jest w sytuacji Bronisława Komorowskiego za rządów
Platformy: czasami trochę się nie zgadzać, wyrażać troskę, oczekiwać
konsultacji, coś zawetować, zwołać radę gabinetową, zgłosić własną inicjatywę
i chodzić z nią po mediach. Ale zdaje się, że Andrzej Duda rozumie, że sytuacja nie jest podobna do tej z czasów Komorowskiego
czy Kwaśniewskiego,
którzy trwali w niezmiennym i bezpiecznym
systemie, z wciąż działającymi czynnikami kontrolnymi. Że teraz gra jest
znacznie ostrzejsza niż kiedykolwiek do tej pory, że PiS ma misję zmiany systemu
państwa, ideologii, obywateli, kultury. I nie przejmuje się jakimikolwiek
względami: konstytucyjnymi, prawnymi czy zewnętrznymi opiniami, nawet państw
sojuszniczych.
Duda walczy zatem nie tylko o interes obozu władzy, ale także o własny
honor, również o wizerunek w oczach rodziny. Nikt jeszcze w III RP nie był
prezydentem w czasie zmiany ustroju państwa, wywracania trójpodziału władzy,
przejmowania wszystkich instytucji, likwidacji niezależności sądów,
kwestionowania wolności słowa. Wiele się działo od 1989 r., zwłaszcza w latach
2005-07, ale dzisiejsza rzeczywistość polityczna jest odmienna jakościowo. To
nowe otwarcie, inne metody, podkręcenie emocji do
maksimum, demonstracja siły. I nie jest to nieprzychylna interpretacja
opozycji, ale jawny przekaz władzy: to właśnie ma być radykalna zmiana, nowa
rzeczywistość. Jeśli Duda generalnie akceptuje te „innowacje” (w końcu
przystąpił do PiS dobrowolnie), to realizacja może budzić jego wątpliwości.
Nie wszystko o nowym ustroju mówiono w 2015 r. nawet przyszłemu prezydentowi,
choć wielu wiedziało, o co chodzi, i ostrzegało. Żyrandol w Pałacu Dudy nie
jest tym samym żyrandolem, o którym mówił kiedyś Donald Tusk.
Móc wyjść na Planty
Problemem obecnego prezydenta jest
to, że stanął wobec wyzwań daleko przerastających te z czasów Kwaśniewskiego
czy Komorowskiego, i nie może się zdecydować, co dalej. Nawet konserwatywna,
republikańska prawica, np. z Klubu Jagiellońskiego, ma coraz więcej
wątpliwości wobec kursu, jaki przyjęła partia rządząca. Można przypuszczać, że Duda w jakiejś mierze podziela ton tej
krytyki. Jednak dwa i pół roku jego prezydentury pokazują, że wciąż nie ma on
na to politycznego i mentalnego sposobu. Przekonanie, że poza PiS nie ma innych
form życia na prawicy - o to wrażenie Kaczyński walczył przez dwie dekad - paraliżuje
wszystkich, którzy chcieliby wziąć coś z programu PiS, ale odcedzić to od
Macierewicza, Błaszczaka, Ziobry i samego Kaczyńskiego. To się na razie wydaje
straszne i niemożliwe.
Poza tym chore w polskiej polityce jest to, że od czasów Lecha
Kaczyńskiego, przez Komorowskiego, po Dudę, prezydenci są desygnowani przez
swoich zwierzchników i patronów. W efekcie wybierani osobiście przez miliony
wyborców politycy są zależni od innych, którzy akurat taką weryfikację
przegrali, jak choćby Kaczyński czy Tusk. Ostatnim prawdziwym liderem, który
został prezydentem, był Kwaśniewski. Urząd prezydenta wbrew pozorom daje
możliwości, aby się z tego uzależnienia wyrwać. Ale obecny prezydent nie
wydaje się do tego chętny.
Duda raczej nie ujedzie do kolejnych wyborów na wizerunku idealnego
zięcia, faceta, który łapie hostię, ściska miłe panie w powiatach i przecina
wstęgi. Czasy są na to za trudne. Ale jest coś, co zapewne irytuje
Kaczyńskiego, bo jednak nie daje mu pełnej kontroli nad polityczną sytuacją: to
niejasna intuicja Dudy, że może jednak nie powinien wszystkiego akceptować in
blanco, bo jeszcze jest choćby Kraków, który przetrzyma rządy PiS, gdzie się
kiedyś będzie trzeba pokazać z żoną i córką na Plantach, i wciąż ma jakieś
znaczenie status doktora prawa szacownej uczelni. To nadal największy - choćby
niewyraźny - potencjał na drugą część
kadencji.
Bywa, że nawet statysta budzi się z letargu. Dotychczasowe przebudzenia
Dudy Kaczyński amortyzował swoim politycznym doświadczeniem i wyczuciem
psychiki prezydenta. Duda na razie nie był równorzędnym partnerem w grze i musi
wskoczyć o ligę wyżej, aby się nim stać. I wcale nie potrzebuje w tym celu
zrywać ze swoim politycznym obozem. Wystarczy, że nie będzie przegrywał z
innymi politykami z kręgu władzy, że będzie równie jak oni sprytny, a czasami
bezwzględny. Jeśli oni mają swoje ambicje i koncepcje, to Duda też może je
mieć.
Wydawało się, że prezydent zaczął nowe życie w lipcu 2017 r., ale to był
falstart. Czeka go powtórka z debiutu. Duda wciąż jeszcze nie przekroczył
żadnego Rubikonu, siedzi nad brzegiem i bada głębokość. Przekroczy go, kiedy
wreszcie jakąś rzecz doprowadzi do końca, przytrzyma sznurki, nie da się
wyrolować i nie zadowoli się byle czym.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz