Polaków portret ciasny
W światowej
historii PR, jeśli taka kiedyś powstanie, to może być jeden z rozdziałów
najciekawszych. Jak władze Polski w imię Polski, Polaków, godności, honoru i
prawdy, na własne życzenie utytłały Polskę i Polaków
w błocie.
To od półwiecza najbardziej paskudny moment naszej historii. I nawet
alibi nie mamy żadnego. Polska zakotwiczona w sojuszach gwarantujących jej
bezpieczeństwo i rosnącą prosperity nie zdzierżyła ciężaru normalności. Po
prostu wybraliśmy sobie władzę, która bez jakiegokolwiek powodu, realizując
plan marzeń Kremla, nieatakowana poszła na wojnę niemal ze wszystkimi, z
sojusznikami i przyjaciółmi na czele. Z głupoty, ignorancji, małości, cynizmu,
ze wszystkiego po trochu, w sumie nieważne. A na końcu, gdy podpalacz rozniecił
już wielki pożar, próbuje wejść w rolę strażaka i zbawcy. W imię obrony
godności Polaków wygenerował nieznany od kilku pokoleń antypolonizm, dzięki
czemu może zrobić z Polski jeszcze bardziej oblężoną twierdzę i uczynić z
elektoratu swojego zakładnika.
W październiku 1979 r. otwarto w Muzeum Narodowym w Krakowie słynną
wystawę „Polaków portret własny”. Moment był może przypadkowy, ale zrządzeniem
losu wspaniały - rok po wyborze kardynała Wojtyły na papieża, rok przed
narodzinami Solidarności. To był portret narodu dumnego, zasługującego na
nieskończenie więcej, niż miał w tamtym momencie.
Dziś Polaków portret własny to - trudno uniknąć tego wrażenia - portret
ciasny. Trybunał Sprawiedliwości UE zarzucił Polsce, że naruszyła unijne normy
czystości powietrza. Nic nie poradzę, że bardziej niż ze smogiem kojarzy mi
się to w tych dniach z atmosferą, którą zafundowała Polsce ta władza. Nie
pobrzmiewają w niej echa polskiego oświecenia i apeli AK wzywających do
ratowania Żydów, orędzia zjazdu Solidarności do narodów Europy Wschodniej i
homilie Jana Pawła II. W tych dniach bardziej donośne są echa wrzasku ONR-owskich
bojówek, wystąpień Gomułki a bardziej widoczne klisze z endeckiej prasy sprzed
wojny i PZPR-owskiej z marca 1968 r. I przypomnijmy
tylko, że ten smog nietolerancji zaatakował, gdy premierem został człowiek,
który miał pokazać lepszą twarz tej władzy. Może po prostu ma ona taką twarz,
jaką ma, całkowicie niezależnie od aktualnego doboru masek.
Czasem można odnieść wrażenie, że nasza prawica szczerze zazdrości Izraelczykom. Chrystus i Matka
Boska to ich rodacy, ma Izrael wielką i silną armię, jest największym sojusznikiem
Ameryki, jest krajem, szczególnie teraz, zdecydowanie konserwatywnym. Ale gdy
słyszy się wypowiedzi niektórych przedstawicieli partii rządzącej, można
odnieść wrażenie, że Izrael ma jedną wadę - jest zamieszkany przez Żydów. Bo
kolekcja antysemickich wypowiedzi ludzi obecnej władzy jest, niestety, coraz
bogatsza. Oczywiście, ich autorzy mają głębokie przekonanie, że walczą o
godność narodu, o właśnie walką o godność ochrzczono politykę na rodowego
egoizmu, samolubstwa i infantylizmu. Ile rzeczy podłych można powiedzieć i ile
rzeczy głupich można jeszcze zrobić dla Polski, w imię Polski, w obronie
Polski, na chwałę Polski?
Przy czym Polska ma
dar pojawiania się albo znikania w zależność od tego, czy Polakom chce się
przypisać czyny chwalebne, czy też inni przypisują nam czyny podłe. Polska zasługuje
więc - według premiera Morawieckiego - na wielkie drzewo w Yad Vashem, ale już
szmalcownicy żadnym reprezentantem narodu nie są. Żadni Polacy nie popierali
stalinizmu - to była żydokomuna. Za Marzec '68 Polacy nie odpowiadają, bo wtedy
nie było Polski. Solidarność to była Polska, ale gdy 10 milionów jej członków
wyparowało to już nie była Polska. Zresztą po 1989 r. Polska może i była, ale
państwa też nie było, bo – jak wyjaśniła rzeczniczka rządu - stworzyli je
dopiero dwa lata temu Kaczyński.
Dostajemy więc
opowieść o Polsce z czytanki dla średnio rozgarniętych czytelników. Czytanka ta
nie dociera jednak do niego za granicą, stąd wizerunek polski jest taki, jaki
wygenerowała władza by pożądała. Cóż, za granicą jakoś nie działa to całe
cwaniactwo, które tej władzy przynosi tak wspaniałe efekty w kraju. I gdy władza
w imię prawdy chce cenzury, w imię wolności chce kary za mówienie prawdy, w
imię walki o prawdę chce ją ukryć , a w imię heroicznej wizji narodu
demonstruje moralne skarlenie, świat po prostu to widzi.
Pis nie jest
wieczne. Za jakiś czas, gdy już straci władzę powiemy po prostu, że to wszystko
nie my, ale Pis. Tylko gdzieś w głębi serca jest ten strach, że tak jak w
sprawie uchodźców, tak i w sprawie Żydów czy Ukraińców, to właśnie Pis tę
Polskę najbardziej czuje i najbardziej wyraża.
Tomasz lis
Wszystko wraca
W marcu 1968 roku
mój tata Stefan Meller pracował w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych
(PISM). Wcześniej, jesienią 1967 r., został wzięty na trzy miesiące do wojska,
do Włodawy. Jak opowiadał w 2007 roku, tuż przed śmiercią, Michałowi Komarowi
w swojej wspomnieniowej książce „Świat według Mellera”: „Nie było centralnego
ogrzewania, ale za to mieliśmy zajęcia polityczne i wszystko to, co się potem w
marcu słyszało publicznie - usłyszałem jesienią ’67. (...) Po prostu uraczono
nas wiadrami pomyj. (...) Kiedy wróciłem do Warszawy i zacząłem opowiadać o tym
wszystkim, moi przyjaciele patrzyli na mnie jak na wariata albo przynajmniej
faceta nawiedzonego, który coś usłyszał i robi z igły widły. Niestety wyszło
na moje”.
Na początku kwietnia 1968 roku zwołano zebranie wszystkich pracowników
PISM. Tata miał wówczas 26 lat.
„Najpierw mówił dyrektor Adam
Kruczkowski (w nagrodę został potem wiceministrem spraw zagranicznych). Oczywiście
przemówienie było na bazie i po linii; o zagrożeniach, o elementach
antysocjalistycznych, o syjonizmie. A potem wziął się za personalia, bez
owijania w bawełnę. Ewidentnie, podręcznikowo czyścił kolektyw z
międzynarodowego żydostwa. (...) Potem doszło do omawiania słynnego
przemówienia Gomułki (...), w którym mówił o żydowskiej V kolumnie działającej
w Polsce. Doszło do głosowania w sprawie poparcia tez Gomułki: Kto za? Kto
przeciw? Kto się wstrzymał od głosu? (...) Trzeba było podnieść rękę i zagłosować
przeciw tezom towarzysza Wiesława. Tę rękę podnosiłem chyba godzinę, była jak
z ołowiu, ale jednak podniosłem. I wtedy się zaczęło (...).
Sala milczała. Jedni zabierali głos entuzjastycznie, a inni oglądali
sobie buty. (...) To była sala jak ze złej sztuki, wypełniona po części
zwykłymi, przerażonymi ludźmi. Ci zadawali sobie pytanie: jak tu dalej żyć? Z
drugiej strony byli zaś inni, którzy mieli pełną świadomość, że zaczyna się
klawe życie. Byle cwanie stanąć przy windzie i wjechać na górę. W oczach mieli
blask Wielkiej Nadziei. Jedni tylko udawali, że wierzą w to, co słyszą i co
sami mówią, a inni okazywali radość, że wreszcie mogą wykrzyczeć swoją
nienawiść i pogardę. Nareszcie kurtyna poszła w górę. Nareszcie proletariusze
mózgu mogą przypierdolić mędrcom Syjonu! Co tu dużo gadać, ta spora grupa
rozwrzeszczanych wodzirejów zachowywała się jak rozradowany własnym podnieceniem
sabat czarownic. Wiedzieli, czuli, że drzwi do szybkiego awansu są otwarte na
oścież. Wprawdzie były to drzwi kloaki, ale to był właśnie dzień świadomej
przemiany chaty w kloakę. Kiedy ten cały cyrk się skończył, wszyscy zaczęli
cichcem wychodzić. Poczułem się bardzo samotny. Widać było, że każdy oblicza
centymetry swoich kroków, żeby nic podejść, nie zbliżyć się nawet na pół
metra. Miałem pełną świadomość, że od tej chwili jestem zadżumiony (...).
Wszedłem do domu. Beata tylko na mnie spojrzała i spytała: - Stefku, masz siwe
skronie! Co się stało? - Stało się to, co się miało stać (...).
Zaczął się najdziwniejszy etap bytowania. Z jednej strony niekończący
się smutek, a z drugiej jakiś nieopisany przypływ energii i chęć życia.
Energia przejawiała się pospołu i w aktywności
umysłowej i w niebywałym pędzie do życia towarzyskiego. Nieustanne balangowanie
grupy straceńców i ciągłe poznawanie nowych ludzi. Z wielką potęgą dokonywał
się jakiś zadziwiający proces doboru naturalnego. Osoby przyzwoite wypełzały,
jeśli można się tak wyrazić, z domowych pieleszy ku wspólnemu świeżemu
powietrzu. Ale prawdę mówiąc. tłumów nie było (...).
Nad nami mieszkała przeurocza starsza pani, która była korektorką (...).
Mąż starszej pani nosił nazwisko niemieckie, pochodził chyba ze spolonizowanej
szlachty kurlandzkiej. To nie był czas na precyzyjne analizy: nazwisko
brzmiało obco, to znaczy było żydowskie. Nasza sąsiadka co kilka dni odbierała
więc telefony. Życzliwy głos pytał miękkim barytonem: „A ty kiedy wreszcie
wyjedziesz?”. I tu następowała seria wyzwisk. Kiedy wyrzucili mnie z pracy,
sąsiadka zaczęła mi przynosić tajne chałtury (...). I właśnie z tej
życzliwości zaczęła namawiać Beatkę, żeby się ze mną rozwiodła. Była
przekonana, że trzeba nam pomóc, że to będzie lepiej dla dziecka; zresztą
Marcinek blondynek, mamusia katoliczka... Po prostu myślała w realiach okupacji.
Beata się strasznie oburzyła, nie na sąsiadkę, tylko na to, że nawet
najżyczliwszym ludziom takie rzeczy chodzą po głowie”.
Marcin Meller
Julia Salomon
Znakomity
rysownik i karykaturzysta, założyciel Muzeum Karykatury liryk Lipiński miał
taki zwyczaj przy okazji środowiskowych zebrań towarzyskich, że kiedy ktoś
opuszczał zgromadzenie, po sprawdzeniu, czy wyszedł i drzwi są zamknięte, mówił
do pozostałych gości: „Nareszcie jesteśmy sami". Obecnie możemy uogólnić
tę anegdotę i przypisać ją sytuacji naszego kraju.
Nareszcie jesteśmy sami. Opuścili nas przyjaciele i sojusznicy, opuszcza
nas Unia Europejska. Premier Węgier wyłamuje się w sprawie uchodźców i wreszcie
możemy sobie robić, co chcemy. Ustalamy sobie prawo, które, jak zapewnia
Marszałek Senatu. nie obowiązuje, i czekamy na wyrok, który zapadnie w
dziwnym trybunale pod przewodnictwem królowej wolności, znanej z wdzięku i
kindersztuby prezes Julii. Na jej wyrok czekają najpotężniejsze mocarstwa z
wyjątkiem Rosji. To ona jako osoba znana z pracowitości osądzi, czy głupia
ustawa jest całkowicie głupia, czy tylko troszeczkę. Przymierzy się do zawiłości
tej ustawy całym swoim rozumem, prawniczą wiedzą i dbając o wolność słowa, wyda
wyrok. Współczujemy jej odpowiedzialności, bo wiemy, że wyrok ten musi
zadowolić cały świat cywilizowany oraz prezesa Kaczyńskiego i jego wolnościowych,
narodowych rycerzy. Nasza królowa Salomonowa zajmie wiekopomne miejsce w historii
świata z uwzględnieniem kraju Jarosława Kaczyńskiego.
Doszło do tego, że po blamażu grupa najhardziej zatwardziałych
pisowskich Pinokiów tak zapętliła się w obronie głupoty, że nie wie. co z tym
zrobić. Współczuję premierowi Morawieckicmu i nie wierzę w to, co mówią, że
jest cynikiem pozbawionym jakiejkolwiek wrażliwości. Jest na pewno przebiegły,
bo duża to sztuka lak doradzać byłemu premierowi, żeby znaleźć się na jego
miejscu. I dodatkowy wniosek, że znajomość angielskiego nie zawsze się przyda
je.
P.S. Miałem rację, bo okazało się,
że prezydent naszym skoczkom szczęścia nie przynosi i chociaż z tym musi się
pogodzić. Mam nadzieję, że nie wybiera się na mundial.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem,
reżyserem i producentem telewizyjnym
Wróbel
Mam problem. Siedzę na kanapie w domu i zerkam na choinki w
ogródku. Kiedyś były malutkie, kupiłem je w doniczkach na święta - teraz to
trzymetrowe drzewa, na których wiszą kulki z karmą dla ptaków. Co roku je
wieszam, dzięki czemu przez całą zimę mamy w domu koncert sikorek, wróbli i
kosów. Ale nie tym razem. W tym roku na naszych drzewkach nie usiadł ani jeden
ptak. Ani jeden. Coś się stało.
Przyczyn może być wiele. Mieszkam na terenie rezerwatu ptaków i widzę
sporo. Normalnie fruwa tu wszystko, z orłami włącznie, ale od pewnego czasu z
małymi ptaszkami jest klops. W zeszłym roku wróbli niemal nie było - teraz
czytam, że masowo znikają w całej Polsce. Podobno ginący gatunek. Kto by
pomyślał? Wróbel. Taka codzienność jak kot czy pies, obecny przy ludziach
zawsze. I nagle pyk - i go nie ma. Dlaczego? Mówią, że sroki je przegnały,
solidnie budowane domy bez szczelin na gniazda zniechęciły, huk fajerwerków w
Nowy Rok wypłoszył.
Jak się ma takie refleksje, to i refleksyjnie chce się pisać. Wróble znikły tak, jak znikli ludzie, maszerujący
dwa lata temu w proteście przeciw niszczeniu konstytucji. Od tamtej pory
przybyło na ulicach czarnych bejsbolówek z napisem „policja”, wysypały się przesłuchania
i procesy. Zbyszek Janas mówi, że podczas procesu w Białej Podlaskiej zwykli
obywatele, wezwani przed sąd z powodu protestów ulicznych, byli bliscy
z omdlenia ze strachu.
Więc teraz ludzi na ulicach coraz mniej, a napompowanych pychą gołębi
sejmowych, skorych do gruchania z trybuny sejmowej, na ulicach nie zobaczycie w
ogóle.
Władek Frasyniuk jest
superwróblem. Ginącym gatunkiem. Nie jest orłem - orzeł to drapieżnik, ptak
piękny, dostojny, ale musi zabić, by przetrwać. Władek jest ptakiem, który nie
krzywdzi, ale umie się świetnie bronić i nie boi się, więc jest wyjątkowy.
Pewnie dlatego tak bardzo imponuje wielu ludziom, którzy chcą w nim zobaczyć
coś więcej niż tylko przywódcę ulicznych protestów. Chcieliby, by stanął na
czele opozycji. By powołał do życia organizację, która poprowadzi Polaków do
zwycięstwa nad stadem kondorów. Nie zdają sobie sprawy
z tego, o czym mówią.
Zróbmy porównanie z innym ptakiem - kolorową papugą kakadu, Jurkiem
Owsiakiem. Ileż to razy w rozmowach słyszałem: „Owsiak powinien założyć
partię, zmiótłby wszystkich”. Otóż nie jestem
pewien. Jurek jest genialny w zaufaniu, ratowaniu ludzi i dobrym słowie - w
polityce trzeba umieć jeszcze inne rzeczy: knuć, kłamać, czasem niszczyć innych
ludzi. Trzeba zmieniać zdanie i zaprzeczać samemu sobie. Trzeba mieć poglądy
na wojnę, podatki, przerywanie ciąży i bankructwa fabryk. Trzeba podejmować
bezwzględne decyzje i mierzyć się z niezadowoleniem ludu.
Kiedy ludzie lecą na bruk, dobre słowo nie wystarczy. Ilu zwolenników WOŚP przełknęłoby decyzję o likwidacji
kopalń? Albo o wpuszczeniu lub niewpuszczeniu do Polski uchodźców? Ludzie
kochają Owsiaka, miliony pomagają mu co roku, ale to wszystko dzieje się pewnego
styczniowego dnia - już następnego ranka każdy wraca do swoich przekonań,
niekiedy odległych od Owsiaka o lata świetlne. Wystarczy z rodziną usiąść przy
stole, by się o tym przekonać. Więc czy Jurek podołałby plątaninie zakulisowych
rozgrywek, intryg, kłótni i prowokacji oraz dylematów nie do rozwiązania? Odpowiedzcie
sobie sami.
Władek Frasyniuk był już kiedyś szefem dwóch partii - Unii Wolności i
Partii Demokratycznej. Obu potężnych intelektualnie, z wielkim etosem - a mimo
to nie przetrwały próby czasu. Partia to inny byt niż protest uliczny. który
rozpala barwne tłumy. Gdyby dziś Władek
miał stworzyć nową organizację, musiałby zbudować od podstaw struktury,
finanse, biura, musiałby pacyfikować frakcje, mieć oko na intrygi, ogłosić
program (ten by się wielu ludziom nie spodobał Władek popierał Ryszarda Petru),
rozdawać stanowiska, układać listy wyborcze... Tymczasem dziś Władek robi rzecz
fundamentalną: broni Konstytucji HP. Czy może być coś ważniejszego?
Na zewnątrz nie widzę ptaków, ale wśród ludzi zdrowo się gotuje. Zerkam
w niebo ze strachem, że ujrzę krążące stado ludzkich kondorów, okrutnych
ptaszysk żrących padlinę, które zawsze się pojawiają nad prerią w westernach,
gdy dzielny kowboj umiera z pragnienia. Ale nie. Jeszcze ich nie ma. Zajęte są
budowaniem pomnika w centrum miasta. Możliwe też, że boją się pewnego
superwróbla.
Zbigniew Hołdys
Technika wstawania z kolan
Jest taka dość wyświechtana publicystyczna
fraza, wygłaszana zwykle w kontekście polskiej polityki zagranicznej:„Na Kremlu
właśnie otwierają szampana” Gdyby naprawdę, przy każdej międzynarodowej wpadce
polskiego rządu, ludzie Putina otwierali szampana, musieliby być wiecznie na
rauszu. Brak jednak dowodów, żeby dzisiejsza Polska szczególnie absorbowała czy
w ogóle obchodziła rosyjskie władze. Pewnie jest „na Kremlu” jakieś stanowisko
do spraw Polski, z którego nadzorowane są operacje specjalne, zwłaszcza w polskim
internecie, bo o tego typu rutynowych działaniach rosyjskich służb mówią
przedstawiciele wszystkich rządów zachodnich, a Amerykanie ostatnio ujęli nawet
grupę sprawców (ang. perpetrators). Ale wobec Polski nie potrzeba szczególnych
zabiegów czy nacisków; rzeczywiście jest tak, że niemal wszystko, co w
stosunkach ze światem czyni rząd PiS, obiektywnie sprzyja interesom Rosji i to
pewnie nie dlatego, że ta władza jest głęboko zinfiltrowana przez rosyjską
agenturę wpływów, lobbing czy korumpowana przez rosyjskie pieniądze. Są jakieś
niepokojące, mroczne tropy zbiegające się wokół Antoniego Macierewicza, ale
głęboko prorosyjska jest sama istota, logika geopolityki PiS.
W tej części globu to, co antyzachodnie,
staje się niemal z automatu prowschodnie, a PiS zafundował nam absurdalną
sekwencję konfliktów z dotychczasowymi sojusznikami. Każde „nieporozumienie”
miało swoją genezę i przebieg, ale efekt jest zbliżony: Izrael, Stany
Zjednoczone, Francja, Niemcy - ze wszystkimi mamy dziś, mniej lub bardziej, na
pieńku, czego nie zasłonią dyplomatyczne frazesy. Relacje polsko-ukraińskie są
tak złe, jak nie były nigdy od czasu uznania przez Polskę ukraińskiej
niepodległości. W dodatku to dla nas nie jest bynajmniej kwestia wyłącznie
bezpieczeństwa zewnętrznego. W Polsce przebywa 1-1,5 mln pracowników z Ukrainy
i są oni naszej gospodarce niezbędni. Podkręcanie przez władze nastrojów
„antybanderowskich” to prosta i krótka droga do aktów nieprzyjaźni wobec
przybyszów zza miedzy. Oby nie, ale igramy tu z ogniem. Jednak w sumie
najgorsze jest to, co stało się przez ostatnie dwa lata w relacjach Polski z
Unią Europejską.
Mieliśmy w minionym tygodniu w Brukseli
spotkanie na szczycie, poświęcone przymiarkom do unijnego budżetu na kolejną
7-latkę. Rząd Polski startuje do tego negocjacyjnego maratonu osłabiony,
osamotniony, skompromitowany nie tylko - wytykanym przez Komisję Europejską -
naruszaniem praworządności w kraju, ale też najświeższym konfliktem z Izraelem
i ze światową społecznością żydowską. Konfliktem wizerunkowo doszczętnie przegranym.
Na nic samopocieszenia, że „obie strony” dążą do uspokojenia emocji, że
działanie ustawy zostanie być może zamrożone i zaraz wszystko się powyjaśnia -
nic z tych rzeczy. Stała się rzecz okropna i trudno odwracalna: za sprawą PiS wrócił
stereotyp Polaka-antysemity, degradujący nas w oczach zachodniej opinii
publicznej. Prawda -zresztą jak ją mierzyć? - nie ma znaczenia. Rząd PiS zbyt
długo tolerował antysemickie wybryki we własnym politycznym zapleczu, aby
skutecznie powstrzymać tę katastrofę.
Ten antysemicki rys doskonale się zresztą
spasował z twardą antyuchodźczą narracją władzy od dwóch lat przekonującej
Europę, że Polacy nie chcą u siebie żadnych obcych, nikogo nie przyjmą, bo
przybysze z Bliskiego Wschodu mogą przecież zabijać polskie dzieci (to premier
Szydło) lub przywlec pasożyty (to Jarosław Kaczyński).
Fakt, że polska prawica dla celów wewnętrznej polityki
powielała stare nazistowskie chwyty retoryczne, został zauważony i zapamiętany.
Do tego jeszcze nonszalanckie słowa premiera Morawieckiego w Monachium i
prowokacyjne opowieści doradcy prezydenta Dudy żydowskich tchórzach, cytowane obficie w światowych mediach.
Niby w negocjacjach budżetowych chodzi tylko o pieniądze, ale w tej rozgrywce
na stole kładzie się różne karty - pozycję polityczną kraju, jego wiarygodność,
sojusze, reputację. Te karty mamy dziś wyjątkowo słabe i poplamione.
Uważa się powszechnie, że jest tylko jedna
osoba, która mogłaby realnie zmienić niezborną i szkodliwą dla interesów Polski
politykę zagraniczną. Działacze PiS powtarzają, że co jak co, ale przecież
Jarosławowi Kaczyńskiemu nie można zarzucić, że jest antysemicki, antyukraiński
czy antyeuropejski (czego miałyby dowodzić przede wszystkim wypowiedzi i czyny
Lecha Kaczyńskiego). Być może prezes - są tego sygnały, choćby zmiana na
stanowisku premiera i ministra spraw zagranicznych - chciałby jakiegoś retuszu
zewnętrznego wizerunku swoich rządów, ale nie pozostawił sobie, niestety, pola
manewru. Kaczyński, bez względu na własne poglądy, coraz bardziej jest dziś
zakładnikiem swoich ludzi, swojej propagandy i wyborców. Prezes zgromadził
wokół siebie pewien szczególny typ osobowości, dość odległych - mówiąc oględnie
- od powszechnie akceptowanych standardów rozwagi, umiaru, powściągliwości.
Wizerunek PiS budują dziś głównie radykałowie: Jaki, Ziobro, Świrski,
Macierewicz, Pawłowicz, Czarnecki; także radykalny, zwłaszcza w swych osądach
historycznych, Morawiecki i dziesiątki innych uczestników nieustającego konkursu,
kto ostrzejszy w słowach i bardziej bezkompromisowy.
Raz przyjęta taktyka niecofania się ani o
krok, demonstrowania siły i bezwzględności władzy bardzo utrudnia rewizję konfrontacyjnej,
godnościowej polityki. Agresywna własna propaganda zatrzasnęła też drzwi do
negocjacji, choćby w sprawie przyjęcia jakichkolwiek grup uchodźców,
powstrzymania tzw. reformy sądownictwa, jednoznacznego odrzucenia „ustawy o
Holocauście'; a nawet - co też zwiększyłoby pole manewru w polityce
europejskiej - do rozmów o naszym ewentualnym wejściu do strefy euro. Polska,
jak alarmował poufny wewnętrzny raport MSZ, ma dziś na świecie dramatycznie zły
wizerunek. I z własnej woli bardzo niewielkie możliwości jego zmiany.
Godnościowe wstawanie z kolan zastygło w fazie wypinania się na cały świat.
Jerzy Baczyński
Fałszywa historia jako mistrzyni fałszywej polityki
Przy
tak poważnych lukach w wiedzy historycznej, braku umiejętności dyplomatycznych
i beztrosce, z jaką premier Morawiecki podchodzi do swoich wystąpień, walka o
dobre imię Polski jest skazana na porażkę.
Tezę zawartą w tytule sformułował Józef
Szujski, jeden z najwybitniejszych polskich historyków, współtwórca
krakowskiej szkoły historycznej i konserwatywny XIX-wieczny polityk. Uważał on,
że idealizacja własnego narodu i brak krytycznego przemyślenia błędów
popełnionych w historii prowadzą do podejmowania błędnych politycznych
decyzji, także o strategicznym znaczeniu.
Teza pasuje jak
ulał do poczynań premiera Mateusza Morawieckiego, który z wykształcenia również
jest historykiem. Długo był bankowcem, a w dojrzałym już wieku nagle został
politykiem - i to od razu wicepremierem, a po dwóch latach premierem polskiego
rządu. Wszystko wskazuje na to, że polityczne gafy, jakie popełnia,
wypowiadając się o historii, wynikają z jej niedostatecznej znajomości; pomimo
historycznego wykształcenia. A mają one poważne konsekwencje polityczne.
Mateusz Morawiecki zaczął wypowiadać się na
tematy historyczne tuż po tym, jak został premierem. Podczas brukselskiego
szczytu Unii Europejskiej w połowie grudnia ubiegłego roku w rozmowie z
prezydentem Macronem wdał się w karkołomne porównania pomiędzy obecną „reformą”
polskiego sądownictwa a francuskimi rozwiązaniami przyjętymi po powrocie de
Gaulle'a do władzy w 1958 r., zastosowanymi wobec sędziów orzekających w
czasach Vichy. Analogia była zupełnie chybiona, a jej przywołanie zdecydowanie
mało dyplomatyczne wobec prezydenta Francji. Mnie dodatkowo nieprzyjemnie
zaskoczyło wymawianie imienia powszechnie znanej postaci historycznej Charles'a
de Gaulle'a - jednego z największych Francuzów na przestrzeni dziejów - tak
jakby był on Anglikiem (Czarls), a nie Francuzem (Szarl), a jego nazwiska - z
wyraźnym angielskim akcentem. Pomyślałem sobie, że historykowi to nie przystoi.
Oczywiście nie był to także najlepszy sposób ocieplania stosunków
polsko-francuskich.
Później było już
tylko gorzej. W Oświęcimiu, w rocznicę wyzwolenia obozu zagłady, premier
dopominał się o upamiętnienie Polski drzewkiem w Yad Vashem, chociaż drzewka
tam zasadzone nie upamiętniają państw, ale konkretnych ludzi, którzy ratowali
Żydów. Działo się to tuż po przegłosowaniu w Sejmie rządowego projektu
nowelizacji ustawy o IPN, która wzbudziła oburzenie Izraela i środowisk
żydowskich na świecie. Pogląd ten powtórzył kilkanaście dni później na
spotkaniu w Chełmie.
Próbując gasić pożar w stosunkach
polsko-żydowskich spowodowany nowelizacją ustawy o IPN, premier Morawiecki na
początku lutego zaprosił zagranicznych dziennikarzy do muzeum im. Rodziny
Ulmów na Podkarpaciu. Powiedział tam sporo słusznych rzeczy, ale także popełnił
kolejną gafę, stwierdzając, że w okresie ćwierćwiecza wolnej Polski stracono
szansę wyjaśnienia naszej historii. Kontekst wypowiedzi wskazywał, że premierowi
chodziło o zaniedbania w badaniach historycznych dotyczących losów Polski
podczas drugiej wojny światowej i po jej zakończeniu, a także w
zaprezentowaniu ich światu. Można by jeszcze zrozumieć, że pochłonięty bankową
karierą absolwent studiów historycznych nie śledził osiągnięć polskiej
historiografii dotyczących najbardziej tragicznych kart naszych dziejów, ale w
takim razie nie powinien - bez przygotowania - wypowiadać się na ten temat,
formułując kategoryczny i skrajnie niesprawiedliwy osąd. Nic więc dziwnego, że
wielu historyków poczuło się dotkniętych i niektórzy z nich postanowili wysłać
swe książki do Kancelarii Premiera, aby szef rządu miał okazję uzupełnić
zaległości w wiedzy na ten temat.
Wkrótce potem
polski premier na konferencji w Berlinie oświadczył, że w 1968 r. nie było
Polski. Chyba rozumiem, co chciał wyrazić: protest przeciwko obciążaniu
polskiego społeczeństwa odpowiedzialnością za nagonkę antysemicką rozpętaną
przez kierownictwo PZPR przeciwko „syjonistom” w Marcu '68. Gdyby to
powiedział, mógłbym się pod jego słowami podpisać. Nie sposób jednak bronić
słów, które faktycznie padły. Od historyka i ważnego polityka wymagana jest
wiedza i precyzja w formułowaniu myśli.
To, co powiedział polski premier, można przecież interpretować
tak: że nie dostrzega on żadnej różnicy między statusem uzależnionej od ZSRR i
niedemokratycznej Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej a Polską pod zaborami czy
statusem, jaki miały republiki Związku Radzieckiego.
Mateusz Morawiecki
nie uczy się na błędach i niedługo po występie w Berlinie doprowadził do
dalszej eskalacji konfliktu w stosunkach z Izraelem i społecznością żydowską,
wdając się beztrosko w rozważania o żydowskich sprawcach Holocaustu.
Zakładam, że premier Morawiecki naprawdę ma
dobre intencje i rzeczywiście chce bronić polskiego imienia na arenie międzynarodowej.
To imię zasługuje na obronę. Powinna ona być mądra i przewidująca skutki
podejmowanych działań, gdyż w polityce liczą się przede wszystkim rezultaty. Te
zaś są bardzo złe ze względu na poważne luki w historycznej wiedzy, brak
umiejętności dyplomatycznych i beztroskę premiera podczas - zaimprowizowanych
bądź źle przygotowanych - wystąpień.
Największym błędem
Mateusza Morawieckiego w „polityce historycznej” jest jednak to, że z przekonania
czy konformizmu zaakceptował fałszywą tezę swojej partii o konieczności
„wstawania z kolan” przez Polskę w stosunkach międzynarodowych i „zerwania z
pedagogiką wstydu” rzekomo uprawianą przez poprzednie rządy wobec polskiego
społeczeństwa.
W całej
wyrazistości potwierdziła się słuszność tezy Szujskiego, że fałszywa historia
jest mistrzynią fałszywej polityki.
Po 1989 r. mieliśmy
rządy lepsze i gorsze, ale żaden nie uprawiał „pedagogiki wstydu” i nie
usiłował w Polakach wzbudzać poczucia niższości czy innych kompleksów. Nie
tylko nie musieliśmy więc „wstawać z kolan”, ale zwłaszcza w okresie ośmiu lat
rządów koalicji PO-PSL rządzący starali się budować poczucie dumy narodowej z
osiągnięć III Rzeczpospolitej, niekiedy nawet je wyolbrzymiając. Co w zamian
proponuje PiS? Pogardę dla III RP i wizję narodu „bez skazy i zmazy”. Polacy
zasługują na poważniejsze traktowanie.
Aleksander Hall
Witamina Ż
Niech żyje senator żydożerca! Dziękujmy
Opatrzności, że przysłała nam chociaż jednego antysemitę. Nareszcie mamy
własnego żydofoba, „żołnierza PiS od 20 lat” (jak sam się określa), senatora
Prawa i Sprawiedliwości, członka Komitetu Politycznego partii (choć prezes już
go zawiesił), z rasistowskim dorobkiem, którego nie powstydziłby się niejeden
antysemita. Tego ostatniego nie można udowodnić, ponieważ - wbrew
bezprzykładnej nagonce na nasz kraj - innych antysemitów w Polsce nie ma.
Jeden to i tak za dużo.
Ale po kolei. Zanim
senator Waldemar Bonkowski zrobił coming out, sytuacja naszego kraju była
trudna. Byliśmy jedynym państwem, w którym nie było antysemitów, co stanowiło
źródło wielu naszych kompleksów. Nawet w Monako czy w mikroskopijnym
Liechtensteinie można było od czasu do czasu spotkać antysemitę, spotkałem
jednego w kasynie, a w Polsce - nie i nie. 312 tys. km kw. - największe w
Europie terytorium wolne od antysemityzmu. Antysemityzm w Polsce? - Jaki
antysemityzm? Nie znam, nie wiem, nie widziałam - słyszałem w odpowiedzi,
kiedy pytałem o adres antysemity. Dyplomaci, przewodnicy wycieczek, dorożkarze,
publicyści - każdy, kto stykał się z cudzoziemcami, mówił to samo.
„Chciałbym poznać jakiegoś antysemitę” -
napisał do mnie pewien łowca antysemitów, profesor z Madrytu, który kiedyś prosił,
żebym mu pokazał jakiegoś komunistę. „Skąd ja ci wezmę w Polsce antysemitę? -
pytam.
- To gatunek wymarły, możesz go obejrzeć na pomniku przy
placu Na Rozdrożu, w formalinie albo zasuszonego w muzeum POLIN. Radzę to
ostatnie, najciekawsze” - odparłem, zgodnie z wpajanym mi od dziecka przekonaniem,
że antysemity w Polsce nie uświadczysz. „Zasuszony mnie nie interesuje, tylko
żywy, z krwi i kości” - odpisał obrażony „profesorek”, będący wyraźnie pod
wpływem antypolskiej propagandy. Odpisałem mu wprost i bez ogródek: „Musisz
poszukać gdzie indziej. Nie znasz wypowiedzi naszego prezydenta, premiera i
prezesa? Wszyscy zapewniają, że w Polsce nie ma miejsca na antysemityzm. To
była choroba, ale jest wyeliminowana, jak polio albo świnka”. - Diabeł nam ją
podsuwa - ostrzega prezes PiS, ale nawet najbliżsi nie biorą tego serio. Jak w
Polsce nie ma na coś miejsca, choćby na uchodźców, to nie ma. „Ja ci miejsca
nie urodzę i antysemity tym bardziej” - pisałem do Madrytu. Białe jest białe,
czarne jest czarne. „U nas mówią odwrotnie - odpisał - że jak u was czegoś nie
ma, to znaczy, że jest, a jak jest - to znaczy nie ma. Ostatni raz, kiedy byłem
w Polsce, to w sklepach niczego nie było, tylko ocet, a u ciebie na kolację
jajka, szynka, mortadela nie gorsza niż u nas. Więc jak mówią, że antysemitów w
Polsce nie ma, to znaczy, że są. Bo u nas - ciągnął profesorek - antysemici
są. Niektórzy z moich najlepszych przyjaciół nie cierpią Żydów, przyjedź, to
Cię zapoznam. Niektórzy są całkiem mili, nigdy byś nie sądził...”.
Nie ukrywam, że
czułem się trochę upokorzony. Każdy kraj ma swoich antysemitów, tylko nasz nie.
Zwolennicy pedagogiki wstydu już padają na kolana, przepraszają - na klęczkach,
jak to oni - że u nas .. antysemitów nie
ma. A my nie mogliśmy się z tym pogodzić, nie chcemy być dyskryminowani,
chcemy powstać z kolan i być traktowani jak każdy inny, normalny kraj, który ma
swoich antysemitów, nawet więcej niż jednego. Platforma Obywatelska w ciągu
ośmiu lat nie zdołała wyhodować ani jednego antysemity z krwi i kości. Nie było
odpowiedniego klimatu. Ciepła woda to za mało. Musi być odpowiednia
temperatura, odpowiednie wartości, żeby wyhodować antysemitę, trzeba go
karmić, kołysać, przytulać, poić, a w mleku matki musi być to coś, co nazywa
się „witamina Ż”. To trzeba mieć w genach, jak ptak wikłacz, który buduje
złożone gniazdo, nie ucząc się swego fachu od innych wikłaczy, bo tę wiedzę ma
w genach (jak pisał w poprzedniej POLITYCE Marcin Ryszkiewicz). No, bo gdzie
ptaszek Bonkowski miał się tego antysemityzmu nauczyć, skoro go nie ma? W
szkole? W kościele? Na podwórku? To już lepiej jego antysemityzm zwalić na
geny. Gdyby nie to coś, nigdy nie narodziłby się senator tak bezczelny, że pod
własnym nazwiskiem zamieścił w internecie hitlerowski film „Jak Żyd Żyda gonił
na śmierć”, i mówi, że koledzy z partii robią to samo. Miałażby to być
„odpowiedź” na idiotyczny spot rodziny Ruderman o „polskim Holokauście”? Nie,
to inicjatywa własna senatora, którego szuflada pełna jest wspólnych fotografii
z celebrytami partii PiS i rządu - prezydenta, prezesa i premier.
Wyobrażam sobie, jak po wyjściu z szafy,
skrzętnie dotychczas ukrywany, jedyny polski antysemita zwołuje konferencję
prasową na placu Czterech Pomników. - Jak pan ocenia perspektywy swojej
działalności w Polsce? - Ostatnie lata były trudne, bałem się wyjść na ulicę,
musiałem się ukrywać (Żydzi bezpodstawnie utrzymują, jakoby tylko oni musieli
się ukrywać), ale ostatnio dostrzegam zmiany na lepsze. Klimat jest coraz
lepszy. Jest wyraźne ocieplenie. Mam na myśli na przykład wypowiedzi doradcy
prezydenta, profesora Zybertowicza, że może trzeba będzie liczyć, ilu Żydów
zabili w czasie wojny Żydzi. Podobało mi się, że profesor przypomniał, iż Żydzi
szli biernie, kiedy prowadzono ich na śmierć, i że z tego powodu mają kompleks
winy, który teraz odreagowują. Podoba mi się, że prezydent Duda nie odcina się
od doradcy. W pełni zgadzam się z tymi, którzy uważaj ą, że Żydzi są
niewdzięczni. Jak mówi moja koleżanka partyjna Krystyna Pawłowicz, bardzo wielu
Polaków zginęło z rąk Żydów. Mówi też, że V kolumna w Polsce, osobniki w
polskości niezakorzenione, wspierane z zewnątrz, coraz bezczelniej atakują i
upokarzają państwo swego zamieszkania. Wgramolili się do Sejmu mediów, i za mordowanie polskości pobierają jeszcze od
swojej „ofiary” wysokie pensje. Kiedy to się skończy?
„V kolumna” (kłania się Gomułka), „osobniki”
(kłania się gorszy sort), „państwo swego zamieszkania” (bo Żydzi nie są w
swoim kraju, tylko w „kraju zamieszkania”), „mordują polskość za (polskie) pieniądze”
- to koniec lutego, Marzec gotowy.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz