Widać, że rządy PiS
wchodzą w głęboki kryzys. Prawica nie ma pomysłu na przełamanie serii
niepowodzeń. W mediach społecznościowych zwolennicy zamilkli. Gdy zaczną się
wstydzić, będzie to zwiastun wyborczej klęski
To powtarzalny schemat: zwycięska partia
obejmuje władzę i od razu po wyborach dostaje premię zwycięzcy. Notowania
rosną. Lud kocha zwycięzców, a wymiar sprawczości i siły w polityce ma podstawowe
znaczenie. Wyborcy z nadzieją czekają na realizację wizji politycznej, na spełnienie
obietnic. „Dajmy im szansę. Niech pokażą, na co ich stać. Tamtych ma my już
dość”.
DOMINUJĄCY
Tym razem tak się nie stało. Notowania Prawa i
Sprawiedliwości nie wzrosły zaraz po wyborach. To Ryszard Petru ukradł
Kaczyńskiemu show. Nowoczesna dawała nadzieję na zmianę i notowania tej
partii poszybowały na krótko do 30 proc. PiS nie traciło ani nie zyskiwało
zwolenników; premia zwycięzcy przeszła mu przed nosem.
W ciągu ostatnich
ponad dwóch lat można zauważyć cztery istotne zmiany w notowaniach partii
politycznych.
Pierwsza to
wspomniany efekt świeżości związany z Nowoczesną. Druga to udana ofensywa
Nowoczesnej pod hasłem „misiewicze”. trzecia - upokarzająca klęska PiS w
głosowaniu nad kandydaturą Donalda Tuska 27:1.
Czwarta zmiana
miała miejsce, gdy po sromotnej porażce akcji polegającej na okupowaniu Sejmu
przez opozycję notowania partii rządzącej wystrzeliły w górę. Opozycja
parlamentarna praktycznie przestała istnieć, kompromitując się przy kolejnych
głosowaniach w Sejmie. Ta część opozycji, która pozostaje poza parlamentem,
jest niezorganizowana i rozbita. Skutecznie prowokowana dryfuje w okolice politycznego
ekstremum (przepychanki z policją Obywateli RP, postulaty aborcyjne ruchów
feministycznych).
Kaczyński przesunął
polską scenę polityczną na prawo. Narzucił jedyny obowiązujący porządek
aksjologiczny i swoją mapę politycznych podziałów, zrealizował pakiet socjalny,
który stanowił dla ludzi namacalną konsekwencję realizacji polityki opartej na
tej mapie. Opozycji odebrał głos w sprawach światopoglądowych, zakneblował
usta w kwestii wartości.
W sytuacji
dominacji politycznej i światopoglądowej naturalny był kolejny ruch PiS -
marsz w kierunku centrum. Droga po umiarkowaną większość stała otworem. Nie ma
wątpliwości, że strategicznym celem prezesa PiS jest zdobycie większości
konstytucyjnej. Jedynie w ten sposób można, utrzymując pozory konstytucyjnego
ładu, zalegalizować przeprowadzone już łamanie konstytucji. Mając
konstytucyjną większość, można trwale zmienić system wyborczy, aby cieszyć się
władzą przez kolejne dziesięciolecia.
Kaczyński
zdecydował się na ryzykowny manewr, by cel ten osiągnąć. Wymieniając Beatę
Szydło na Mateusza Morawieckiego, naraził się na ryzyko gniewu i
rozczarowania swojego żelaznego elektoratu. „Nasza Beatka” perfekcyjnie
uosabiała ówczesną politykę prawicy - rewolucję dokonywaną w imieniu zwykłego
człowieka, przeciw skorumpowanym, zepsutym i moralnie zgniłym elitom.
Morawiecki nie pasował do tego obrazka, stanowił antytezę figury zwykłego
człowieka. Ten multimilioner, prezes banku, który jako przedstawiciel obcego
kapitału własnymi rękami dokonywał „wtórnej kolonizacji” ojczyzny, był wyjęty
z zupełnie innej opowieści. On sam zdawał sobie z tego doskonale sprawę.
Rozdarty pomiędzy misją uwiedzenia umiarkowanego wyborcy a utrzymaniem
twardego elektoratu prawicy, najwyraźniej wybrał to drugie.
SKŁÓCENI
Nie jest tajemnicą, że Morawiecki nie jest
kandydatem partyjnego aparatu. Nie przeszedł z nim ośmioletniego marszu po
władzę. Gdy przegrywa się wybory po raz ósmy. Gdy dominacja Donalda Tuska
wydaje się absolutna, tworzą się więzi lojalności i zaufania spajające
emocjonalnie całe ugrupowanie. Mateusz Morawiecki w tym czasie latał biznes
class między Londynem a Nowym Jorkiem, doradzał politycznym wrogom, otrzymując
wielomilionowe pensje.
I oto Kaczyński
zakochuje się w młodym, dobrze ubranym, światowym bankierze, który zbiera
całą pulę w wyścigu o władzę. Pojawiają się podejrzenia, że także o sukcesję po
samym prezesie.
Aparat, ćwiczony
latami w bezwzględnym posłuszeństwie, przyjął tę nominację pozornie
spokojnie, zaciskając zęby i pięści. Jednak za kulisami rozpoczęła się
brutalna wojna o schedę po prezesie PiS. Wojna, która może pogrążyć cały obóz.
Ostatnie dni przyniosły
twardą wymianę ciosów pomiędzy premierem a Zbigniewem Ziobrą. Po upadku Antoniego
Macierewicza (afera z wydatkami MON, chaos w ministerstwie, konflikt z
prezydentem, kompromitacja komisji smoleńskiej) jedynie ci dwaj liczą się w
walce o przywództwo.
Prokuratura
Generalna przygotowała druzgoczącą opinię na temat nowelizacji ustawy o IPN.
Uznano ją za „dysfunkcjonalną, podważającą autorytet państwa”. Wydaje się, że
to klasyczny manewr wyprzedzający. Przez krytykę własnego projektu Ziobro
próbuje zrzucić odpowiedzialność za jego katastrofalne skutki na premiera,
który nie tylko twardo bronił ustawy, lecz także z zapałem prowadził skrajną
„politykę historyczną”.
Morawiecki nie jest
bierny. W trybie nawet jak na PiS niebywałym - bo już nie dziennym, lecz
godzinnym - procedowane są zmiany w ustawach sądowniczych, istotnie
zmniejszające uprawnienia ministra sprawiedliwości. Ziobro straci wolną rękę w
powoływaniu i odwoływaniu prezesów sądów. Będzie musiał konsultować swoje
decyzje z kolegiami sądów i KRS. To prezydent w miejsce ministra
sprawiedliwości będzie mianował asesorów. Nowela zakłada zrównanie wieku
emerytalnego mężczyzn i kobiet (65 lat), co jest jednoznacznym ustępstwem wobec
wymagań Brukseli. Do tego dochodzi największa sensacja - publikacja
bojkotowanych dotąd wyroków Trybunału Konstytucyjnego.
Morawiecki próbuje
upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Chce pokazać elastyczność wobec Komisji
Europejskiej. idąc na pewne kosmetyczne, co prawda, ale jednak ustępstwa.
Jednocześnie ustępstwa te odbywają się kosztem pozycji politycznej
konkurenta.
ZAGUBIENI
Wydaje się, że te gwałtowne ruchy to próba
uratowania w ostatniej chwili, rzutem na taśmę, strategicznego manewru pójścia
do centrum.
Wymiana najbardziej
kontrowersyjnych ministrów, pozorne ocieplenie stosunków z Unią, zaprzestanie
wojny z ekologami o wycinkę Puszczy Białowieskiej, promocja projektów
modernizacyjnych miały zbudować wizerunek Morawieckiego jako umiarkowanego
technokraty. W kontrze do prawicowej ideologicznej ekstremy, na tle Antoniego
Macierewicza, w kontrolowanej opozycji do samego prezesa, miał poszerzyć bazę
wyborczą prawicy.
Jedna fatalna
decyzja - o niecofaniu się w sprawie IPN zaraz po jej uchwaleniu w Sejmie -
sprawiła, że ten plan legł w gruzach. Morawiecki pokazał swoje prawdziwe
oblicze. Przelicytował polityczne zaplecze, mówiąc o żydowskich sprawcach
Holokaustu i składając kwiaty na grobach żołnierzy Brygady Świętokrzyskiej NSZ
kolaborujących z Niemcami i oskarżanych o zbrodnie wobec Żydów. Miejsce obu
wydarzeń jest symboliczne: Monachium - kolebka ruchu nazistowskiego.
Jestem przekonany,
że Kaczyński nie zdawał sobie w pełni sprawy z międzynarodowych reperkusji tej
ustawy. Instynkt wojny wziął jednak górę: nie cofamy się, idziemy w zaparte. W
efekcie rząd targany był kolejnymi skandalami. Wyciekła notatka MSZ o
nieformalnych sankcjach amerykańskich nałożonych na prezydenta i premiera. Rząd
urągając logice, oświadczył, że takiej notatki nie było, i zapowiedział prokuratorskie
śledztwo w sprawie jej wycieku. Amerykanie zagrozili zdjęciem parasola
ochronnego obecności swoich wojsk w Polsce. Zaczęło się robić groźnie. Tym
bardziej że rząd PiS w tym sporze nie miał żadnych sojuszników. Trudno też
wytłumaczyć własnemu elektoratowi, dlaczego prowadzi się wojnę w rodzinie -
przecież prawicowy rząd Beniamina Netanjahu i ikona prawicy Donald Trump to
dla prawicowo myślących Polaków ważny dowód słuszności: „jest nas na świecie
więcej”.
Rząd nie ma nad
rozwojem sytuacji żadnej kontroli. Wystarczy, że gdzieś kolejny dziennikarz
się pomyli, a argentyński schemat skandalu powtórzy się w Japonii, Kanadzie,
Indonezji, gdziekolwiek. Fanatycy z Reduty Dobrego Imienia mogą w każdej
chwili wnieść kolejne pozwy z powodu dowolnego błahego pretekstu (w Argentynie
pomylono zdjęcia), co wywoła kolejne masowe protesty w jakimś państwie w
obronie rodzimych dziennikarzy, wolności mediów i słowa. Polski rząd jest na
straconej pozycji. Tej wojny wygrać się nie da.
Prawica przegrywa
także wojnę o pamięć na naszym podwórku. Głosy mówiące o konieczności
rozliczenia się Polaków ze współudziału w Holokauście i zagrabieniu mienia
żydowskiego wydają się dominujące w rodzimym dyskursie, tymczasem przy okazji
50. rocznicy Marca ’68 oficjalna propaganda brzmiała niepokojąco podobnie do
tej sprzed pół wieku. Obóz władzy pogubił się kompletnie. Prezydent przepraszał
wypędzonych w imieniu Rzeczypospolitej, premier zaś twierdził, że „z Marca
możemy być dumni”, a Polska w 1968 r. nie istniała jako państwo.
Na kwestie
historyczne nakłada się drugi fundamentalny problem. Prawica może się stać
ofiarą demona populizmu, którego sama stworzyła. Nagrody dla zdymisjonowanych
ministrów kłują w oczy. Ostentacyjna konsumpcja urzędników i bonzów partyjnych
jest nie do opanowania. Wydatki z kart kredytowych MON to przecież 750 porcji
ośmiorniczek dziennie. Beata Szydło i Beata Kempa nadal pobierają
ministerialne uposażenie, nie pełniąc faktycznie żadnej funkcji, a Antoni
Macierewicz nie daje się odspawać od ministerialnego krzesła - wciąż urzęduje
w gabinecie przy ul. Klonowej w Warszawie i jeździ służbowym mercedesem klasy
S z kierowcą.
Bizantyjski styl
życia ludzi obecnej władzy jest dla prawicy śmiertelnym niebezpieczeństwem.
Wystarczy, by dziennikarze zrobili zdjęcia Beacie Szydło wchodzącej nadal do
willi na Parkowej lub po raz setny lecącej wojskową casą na weekend do
rodzinnych Brzeszcz, by wybuchł kolejny skandal.
Kaczyński wydaje
się nad tym kompletnie nie panować. W zasadzie zamilkł; jedyna reakcja to
wezwanie ministrów rządów PO, by oddali własne nagrody. To strzał w kolano, bo
pozwala opozycji pokazać własną, niewyobrażalną wręcz dzisiaj skromność -
poprzednicy takich nagród nie mieli.
Koszty kolejnych
skandali finansowych są dla prawicy olbrzymie. Nie ma bowiem bardziej
politycznie kosztownej kwestii niż podważenie własnego mitu założycielskiego.
Tym mitem była ludowa rewolucja prowadzona w imieniu zwykłego człowieka
przeciw skorumpowanym elitom. Dziś korupcja elit przekracza wszelkie
wyobrażenia, a symbolem zwykłego człowieka staje się Sebastian K. - młody
kierowca, staranowany przez kolumnę BOR wiozącą Beatę Szydło na weekend do
Brzeszcz, ofiara matactw władzy zapewniającej „swoim” bezkarność.
WYCZERPANI
Prawica przeżywa głęboki kryzys. Atrakcyjność
pakietu socjalnego po dwóch latach rządów się wyczerpała. Nastąpiła jego
naturalna neutralizacja. 500+ to oczywista oczywistość. Wizja modernizacyjna
premiera Morawieckiego przestała być aktualna. Mieszkanie+ utknęło - budowa
mieszkań to jednak dość skomplikowany proces o łatwo weryfikowalnej
skuteczności. W milion elektrycznych samochodów mało kto wierzy.
Co gorsza, w obozie
władzy przeważa logika wewnętrznej wojny o sukcesję, a to zawsze sprzyja
radykalizacji liderów.
O przywództwie decyduje bowiem najbardziej oddany „beton”,
a nie umiarkowany wyborca, którego dopiero trzeba pozyskać. Do opinii
publicznej doszły kompromitujące przecieki z obozu władzy. Ustawa o IPN była
jakoby rozgrywką Zbigniewa Ziobry, który w ten sposób miał celowo
skompromitować Mateusza Morawieckiego. Ten z kolei po dwóch latach konfliktu z
UE dokonuje gwałtownego zwrotu - idzie na realne ustępstwa. Po pierwsze, za
późno, manewru zwrotu ku centrum nie da się już uratować, premier postrzegany
jest głównie przez pryzmat konfliktu o politykę historyczną, w którym
prezentuje się jako radykał. Po drugie, trudno będzie twardemu elektoratowi
wytłumaczyć przyczyny rezygnacji z walki o „suwerenność” ojczyzny i „naprawę”
wymiaru sprawiedliwości.
W prawicowej
narracji na kompromis nie ma miejsca, ustępstwo to klęska. Z tej perspektywy
Morawiecki przypomina żonglera, któremu pochodnie rozsypały się w powietrzu.
Próbuje je łapać, ale parzą w ręce, a asystent podkłada mu nogę.
Po paru tygodniach
eskalacji afer finansowych w obozie władzy doczekaliśmy się kontrolowanego
przecieku o tym, że „prezes jest wściekły”. Ale nie ma to znaczenia wobec
zaciekłej i spektakularnej obrony przez Beatę Szydło decyzji o nagrodach z
mównicy sejmowej. To pierwszy wy raz otwartego buntu.
Prawica idzie w tej
sprawie w zaparte i staje się to oczywiste nawet dla jej największych
zwolenników. Może wzorem poprzedników zapłacić za to najwyższą cenę utraty
legitymizacji, a w konsekwencji - władzy. Choć dzisiaj trudno sobie wyobrazić,
z kim miałaby przegrać, to pozostaje najprostsza możliwość - niezależnie od
kondycji opozycji zawsze można przegrać ze sobą. Jeśli bowiem partyjni
bonzowie, którzy obsiedli dobrze płatne posady w administracji, służbie cywilnej,
resortach siłowych, wymiarze sprawiedliwości i spółkach skarbu państwa stracą
wiarę w zwycięstwo w kolejnych wyborach, to tempo konsumpcji owoców
politycznego zwycięstwa drastycznie wzrośnie. Raz się żyje, tyle zysku, co w
pysku.
Czy PiS może przegrać?
Może. Jeśli na ulicy ludzie zaczną śladem opozycji nazywać PiS partią Pychy i
Chciwości, to prawica przegra kolejne wybory. Nie z opozycją. Sama ze sobą.
Jakub Bierzyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz