Sieć diabłów
Już nie kongres wiedeński ani żadna Jałta
symbolizują panowanie możnych tego świata nad ludzkością. Dziś najgroźniejszy
jest niepisany sojusz cyfrowych potęg, takich jak Facebook, i analogowych dyktatur
oraz autorytarnych reżimów.
Pazerność
PiS-owskiej władzy, wyskrzeczana przez wicepremier Szydło w jej sejmowym
expose, jest jej odmianą najbardziej prymitywną, groźną bardziej dla władzy
niż obywateli. W żadnym stopniu nie powinna przesłaniać pazerności stanowiącej
zagrożenie dla całej ludzkości - pazerności cyfrowych potęg a la Facebook i głodu władzy
całej rzeszy Putinów czy Trumpów. Nie każdy dyktator czy autokrata jest - tak
jak niewolnik Twittera Trump - wyznawcą mediów społecznościowych. W końcu, jak
sama nazwa wskazuje, są to media społecznościowe. Ale każdy wyczuwa ich moc.
Każdy widzi też, że to, co miało być narzędziem wolności, okazuje się przydatne
jako narzędzie zniewolenia i dominacji. Wystarczy spojrzeć na naszego
umiłowanego przywódcę - wciąż „drukują mu internet”, ale jednocześnie w dużym
stopniu dzięki internetowi uczynili go panem i władcą. Armia trolli pomogła w intronizacji
internetowego morona.
Czternaście lat
temu szef Facebooka Mark Zuckerberg podekscytowany mówił przyjacielowi, że aż
cztery tysiące studentów Harvardu dobrowolnie dało mu swe internetowe dane.
„Uwierzyli mi, idioci” - powiedział. Nie do końca świadomi albo zupełnie
nieświadomi ludzie w następnej dekadzie dali mu na talerzu całą wiedzę o
sobie. Tym razem nie cztery tysiące, ale dwa miliardy. Uwierzyli mu. idioci.
Dane milionów wypływały z Facebooka, by trafić w łapy ludzi, którzy przy ich
pomocy przekręcili amerykańską demokrację. Narzędzie, które miało stworzyć
globalny Hyde Park, pomogło dokonać globalnego przekrętu.
Świat trzeźwieje powoli. Jeszcze niecały rok temu Zuckerberg
przymierzał się na serio do startu w wyborach prezydenckich. To by dopiero
było. Człowiek Putina w Białym Domu kontra mimowolny aliant Putina. Miliarder w
starciu z miliarderem, obaj pozujący na rzeczników zwykłych ludzi. Jeśli Trump
demokrację ośmieszył, a jego prezydentura zadaje jej straszne ciosy, to taki
wyścig mógłby ją pogrążyć ostatecznie. W 2016 r. mieliśmy sojusz ludzi, którzy
chcieli wiedzy o ludziach, żeby zarabiać pieniądze z ludźmi, którzy
potrzebowali tej wiedzy, żeby wygrać wybory i kontrolować ludzi. Prezydentura
Zuckerberga byłaby apoteozą koncepcji Wielkiego Brata w wersji digitalowej. Na
szczęście dziś zdecydowanie bardziej prawdopodobna niż jego wycieczka do
Białego Domu jest wycieczka do Kongresu, gdzie będzie musiał wyjaśniać, jak
Facebook nadużył zaufania milionów i w praktyce pomógł wrogom demokracji.
To, co widzimy, nie
jest przypadkiem kryzysu jeszcze jednej wielkiej firmy. To ilustracja
największej batalii współczesności - walki między obrońcami wolnością jej
wrogami idącymi pod rękę z tymi, którzy są gotowi przehandlować wolność za
gotówkę i żetony wpływów. Sojusz Zuckerberga z wykluczonym cyfrowo Kaczyńskim
brzmi groteskowo, ale jest faktem. Armia trolli i botów dobrej zmiany
codziennie broni pana z Nowogrodzkiej. A ich zadanie jest prostsze niż w
Ameryce, bo generalnie jest tym prostsze, im mniejszy jest dostęp ludzi do dóbr
kultury i im mniejsze jest czytelnictwo. Trolle i boty muszą być skuteczne w
kraju, w którym trzy najpoważniejsze dzienniki sprzedają w kioskach w sumie
średnio 80 tysięcy egzemplarzy dziennie. To nie pomyłka. Nie 800, ale 80. Trollom
i botom jest łatwiej w kraju, w którym największą telewizję zamieniono w tępe
orwellowskie narzędzie do walenia po łbach przeciwników pana z Nowogrodzkiej i
wynoszenia pod niebiosa jego wydumanych sukcesów.
Tak zwane media
społecznościowe okazały się lepsze w kreowaniu atmosfery nienawiści i strachu
- przed uchodźcami. Żydami, gejami, genderem. drugim sortem czy kanaliami niż w kreowaniu ducha międzyludzkiej solidarności i tolerancji.
Za swoje uznali je populiści i radykałowie, mistrzowie szczucia i apostołowie
dzielenia. Okazało się bowiem, że internet jest najlepszym rozsadnikiem głupoty
w historii. Kłamstwa fruwają w nim łatwiej i wyżej niż fakty. Fałsz czuje się w
sieci doskonale, prawda w nią się zaplątuje i w niej ginie. To, co negatywne,
sprzedaje się w niej lepiej niż to, co dobre. Cóż, czyż nie wolimy plotek o
romansach, zdradach czy intrygach bardziej niż wiadomości o sukcesach i
dobrych uczynkach bliźnich? No szczerze? Właśnie. Fake news jest może i fałszywy,
ale bywa o wiele bardziej sexy niż news prawdziwy.
Sojusz Zuckerbergów
tego świata z Trumpami i Putinami może z nas wszystkich uczynić niewolników,
którzy zamiast wolności mają jej namiastkę w postaci grzebania w smartfonie.
Dla dobra ludzkości sojusz powinien być unicestwiony. Tylko czy ludzkość tego
chce? Czy grzebiąc w telefonie, w ogóle zauważy problem?
Tomasz Lis
Władza PiS zaczyna gnić
Kiedy w czwartek pod nieobecność w kraju
Mateusza Morawieckiego na sejmową mównicę wkroczyła była premier Beata Szydło,
wydawało się, że z czystej nostalgii zapragnęła sobie pohuczeć tak, jak to z upodobaniem
czyniła jeszcze cztery miesiące temu. Tymczasem Szydło przypomniała coś, o
czym PiS bardzo pragnie zapomnieć. I o czym z ubolewaniem mówił premier - o
sięgających 82 tys. zł premiach dla ministrów, najwyższych w historii DI Rzeczypospolitej.
Beata Szydło
(„praca, pokora, umiar”) stwierdzeniem, że te wielkie pieniądze jej oraz jej
współpracownikom się należały, a atakowanie premii ministrów to„atak na Polskę”,
dała popis buty i chciwości. Jednym wystąpieniem zniszczą linię propagandową
rządu zawierającą się w stwierdzeniu: „Wystarczy nie kraść” Bo i „po co kraść”?
„Biała księga”,
która miała oświecić polityków europejskich, jak bardzo polski wymiar
sprawiedliwości wymagał reformy i jak bardzo działania naszych władz są
praworządne, zamiast uspokoić, wkurzyła polityków w Brukseli. Nikt nie lubi,
gdy się z niego robi idiotę.
Teraz wobec klapy
„polityki picu” chaotycznymi ruchami PiS wprowadza nowelizację ustawy o sądownictwie
ograniczającą władzę ministra sprawiedliwości. I ogłasza, że opublikuje wyroki
Trybunału Konstytucyjnego, choć wcześniej prezes Jarosław Kaczyński zapewniał,
że byłoby to sprzeczne z prawem, a „za ich opublikowanie premier Szydło mogła
stanąć przed sądem”. PiS już nie dba o oszukiwanie „ciemnego ludu”, bo
głównym celem jest oszukanie Brukseli.
Minister
sprawiedliwości Zbigniew Ziobro jako prokurator generalny kompromituje się,
podważając nowelizację ustawy o IPN (zwanej za granicą „Holocaust Low”), którą
wyprodukowało jego własne ministerstwo. Kwestionowany jest zapis, który - jak
jeszcze niedawno zapewniano - umożliwiałby karanie cudzoziemców za „godzenie w
dobre imię Polski”. Teraz minister o cale zamieszanie mętnie oskarża klub
Kukizl5 i spełnia postulat Izraela, Stanów Zjednoczonych oraz Ukrainy.
Nietrudno
przewidzieć, jaki będzie wyrok „niezależnego” Trybunału pod przewodnictwem
sędzi Julii Przyłębskiej, który ma ratować PiS i umożliwić prezydentowi
Andrzejowi Dudzie powrót na waszyngtońskie salony.
W kwietniu zanosi
się na kolejną kompromitację. Antoniemu Macierewiczowi nie starcza już wyobraźni
na to, gdzie umieścić bombę w tupolewie, który uległ katastrofie pod
Smoleńskiem. Jedyną prawdą, do której doszedł on i prezes Kaczyński, jest to,
że przez I osiem lat okłamywał ludzi. Niszczył tych, którzy głosili prawdę lub
po prostu wypełniali swoje obowiązki wobec Ojczyzny, wyjaśniając zgodnie z
fachową wiedzą przyczyny tej tragedii.
Nie wiem, czy
narastający chaos w obozie władzy to wynik zaostrzającej się walki
frakcyjnej, nienawiści ludzi Ziobry do ludzi Morawieckiego czy może
tajemniczej choroby prezesa Kaczyńskiego, który najwyraźniej nie panuje nad
sytuacją.
Widać, że władza
ponosi porażkę w kategoriach moralnych. W powodzi kłamstw zaczyna się gubić
nawet propaganda pisowskich mediów mająca tyle wdzięku, co techniczny rysunek
cepa.
Pozostaje pytanie,
jak długo ta władza będzie gnić i jak szybko obywatele smród tego gnicia poczują.
Paweł Wroński
Trzy i pół życzenia
Tydzień przed Wielkim Piątkiem mieliśmy
Czarny Piątek. Na wezwanie Ogólnopolskiego Strajku Kobiet w protestacyjnym
czarnym marszu przeciwko kolejnej próbie zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej w
samej Warszawie wzięło udział ponad 50 tysięcy osób; w kraju drugie tyle. Od
lata ubiegłego roku nie było w Polsce tak wielkich ulicznych manifestacji. Nowe
prawo miało być ekspresowo uchwalone jeszcze przed Świętami (zapewne jako tzw.
dar wotywny), ale PiS, w przeddzień zapowiedzianego protestu, gwałtownie
wstrzymał sejmową procedurę. Przyzwyczailiśmy się, że PiS w tej sprawie od lat
kluczy i kręci. Partia pewnie wolałaby nie narażać się większości, bo według
sondaży 85-90 proc. Polaków jest przeciw prawnemu przymusowi rodzenia dzieci
niemających szans na przeżycie (takich sytuacji dotyczy aż 75 proc. wszystkich
legalnych aborcji w Polsce), ale nie chce też jawnie sprzeciwiać się własnej radykalnej,
dewocyjnej frakcji. A przede wszystkim biskupom, którzy faktycznie wymusili
powrót tematu aborcji do Sejmu.
Trudno się więc
dziwić, że tym razem Czarny Protest miał bardzo silny wydźwięk antyklerykalny,
przejawiający się dziesiątkami haseł, od łagodnego „Polska laicka, nie
katolicka”, „Moje ciało i sumienie - w inkubator nie zamienię!” aż po dosadne
„Kuria mać!”. Wielkanoc, która w polskiej kulturze jest kościelno-świeckim
ekwiwalentem święta wiosny - czyli nadziei, odrodzenia, optymizmu - w tym roku
zapowiada się więc dość czarno, jeśli (jak można się obawiać) część episkopatu
i księży zechce wyrównywać rachunki z „zabójczyniami niepełnosprawnych dzieci”
podczas świątecznych kazań. Więc takie mam nieśmiałe świąteczne życzenie,
adresowane do Kościoła: może by jednak zaufać sumieniu kobiet?
Sprawa zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej
zostanie prawdopodobnie załatwiona poprzez uległy władzy Trybunał
Konstytucyjny, który w swoim czasie uzna „niekonstytucyjność eugenicznej przesłanki
aborcji” PiS będzie mógł umyć ręce jak Piłat. Widać, do jakiej roli został
sprowadzony Trybunał: mydlin i ściereczki. Teraz, kiedy (próbując zabełtać w
głowie unijnym komisarzom) rząd zapowiedział publikację - nielegalnie
wstrzymaną - dawnych wyroków Trybunału, wielu konstytucjonalistów uważa, że
zarówno prezes Julia Przyłębska, jak i tzw. sędziowie dublerzy powinni podać
się do dymisji. Ale oczywiście, nic z tego nie będzie. Ubezwłasnowolnienie TK
nie tylko pomaga PiS maskować dowolne naruszenia konstytucji, ale też pozwala
wykorzystywać Trybunał w roli trzeciej izby parlamentu: przepchnąć bokiem nowelizacje
ustawy antyaborcyjnej czy skorygować skompromitowaną ustawę o IPN.
Akurat na przykładzie
naszego „Holokaust Law” można dokładnie obejrzeć, co w dwa lata PiS zrobił z
instytucjami państwa i samym procesem uchwalania prawa. Niechlujnie napisaną
ustawę przepychano błyskawicznie przez Sejm, Senat i prezydenta, ignorując
wszelkie poprawki i wezwania do opamiętania, aby po wielotygodniowej międzynarodowej
awanturze prokurator generalny Zbigniew Ziobro uznał, że ustawa, firmowana
przez ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobrę, jest niezgodna z konstytucją
i zdrowym rozsądkiem. Kpina. TK, który teraz musi powycierać rozlane mleko, w
obecnej postaci stał się wzorem, modelem przyszłego pisowskiego, usługowego
sądu. Na szczęście sędziowie Rzeczpospolitej wciąż stawiają opór, nie chcą grać
pisanych im ról. Zatem kolejne świąteczne życzenie adresowane będzie do
sędziów: trzymajcie się Państwo! Tworzycie ostatni szaniec chroniący obywateli
przed samowolą władzy.
Aby jednak sądy w Polsce obroniły swoją
niezależność, nie wystarczą, to już wiadomo, żadne marsze, łańcuchy świateł,
protesty środowisk prawniczych. Potrzebne jest wyraźne wsparcie instytucji Unii
Europejskiej. Widać, że rząd chciałby jakiegoś załagodzenia, rozciągnięcia w
czasie, „kompromisu w sporze z Unią” także ze względu na rozpoczynające się
negocjacje budżetowe. Z kolei Unia, która teraz ma na głowie prawie otwarty
konflikt z Rosją Putina, odsunięte jedynie w czasie spięcie celne z USA,
„kryzys facebookowy” brexit itd., zapewne (co wyraźnie przekazują i
przewodniczący J.C. Juncker, i Angela Merkel) chciałaby spokoju w Warszawie.
Moment jest więc krytyczny: Zachód, który do tej pory wiernie i lojalnie
stawał w obronie praworządności w Polsce, może mieć pokusę odpuszczenia
polskiej demokracji, przyjmując za dobrą monetę pozorne, nic nieznaczące,
formalne ustępstwa władzy. Majaczy widmo „małej Jałty”.
Unia, mówił w
Sejmie minister spraw zagranicznych, „przeżywa kryzys instytucji i kryzys
wartości” a w każdym razie rząd ewidentnie na to liczy. Argument, że wobec
zewnętrznych zagrożeń Unia powinna zachować wewnętrzną spójność, można
interpretować w dwie strony: przymknąć oczy na naruszanie europejskich standardów
lub przeciwnie - ostrzej przywołać do porządku. Życzmy sobie, żeby Europa nie
pozostawiła polskiej demokracji i demokratów bez prawnego, politycznego i
moralnego wsparcia. Unii wyrzekającej się własnych wartości rzeczywiście nie
bardzo chce się bronić.
A jakieś życzenia w stronę politycznej,
etycznej i estetycznej opozycji? Pół życzenia mamy dla opozycji partyjnej -
żeby „się ogarnęła” Ale drugie pół dla całego antyPiS. Władza, co wróżyliśmy,
zaplątała się w wewnętrzne rozgrywki frakcyjne, cofa się - nieważne, taktycznie
czy pod presją - na wszystkich pootwieranych frontach (stosunki z Unią, ustawa
o IPN i antyaborcyjna, dymisje w Sądzie Najwyższym, premie dla ministrów,
sprawa smoleńska itd.), przegrywa w sądach (choćby wyrok uznający miesięcznice
za spotkania prywatne); sondaże PiS zastygły, nawet zaczęły spadać. Nie jest
beznadziejnie. Życzmy sobie zatem, jeśli nie życzymy sobie rządów PiS,
wytrwałości, odporności i uporu, sprytu oraz dzielności - czyli najlepszych
cech przypisywanych naszym okładkowym, wielkanocnym zwierzątkom. Bardzo
pogodnych Świąt!
Jerzy Baczyński
Kto to kupi?
Jak bezboleśnie paść na kolana? Ugiąć się
przed „zagranicą” i pokazać to elektoratowi jako sukces? PiS w zeszłym tygodniu
podjął się rozwiązania tej kwadratury koła, ogłaszając trzy prawne inicjatywy.
Jedna dotyczy tzw. reformy sądownictwa, druga - publikacji nieopublikowanych wyroków
Trybunału Konstytucyjnego, trzecia - nowelizacji ustawy o IPN, którą wprowadzono
przestępstwo pomawiania narodu polskiego o zbrodnie.
PiS przywrócił
mechanizm sprzed „reformy” sądownictwa: minister sprawiedliwości nie może
odwołać prezesa sądu bez opinii kolegium sądu i nie może tego zrobić, jeśli
sprzeciwi się Krajowa Rada Sądownictwa. Tyle że ten mechanizm, który chronił
przedtem niezależność sądów, dziś - po wybraniu nowej, pisowskiej KRS - nie ma
żadnego znaczenia. KRS, jak przedtem TK, przestała być zdolna do wypełniania
swojej konstytucyjnej roli.
Dalej: PiS powierza
prezydentowi, a nie ministrowi sprawiedliwości, decydowanie, czy sędzia może
orzekać po osiągnięciu wieku stanu spoczynku.
Z punktu widzenia zasady podziału władz i niezależności
sądów to żadna różnica, bo i prezydent, i minister to władza wykonawcza.
Kolejna zmiana to
zrównanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn sędziów. To już ma realny
skutek: odbiera Komisji Europejskiej możliwość zaskarżenia polskiej „reformy”
sądownictwa do Trybunału Sprawiedliwości UE jako sprzecznej z unijnym zakazem
dyskryminacji w zatrudnieniu ze względu na płeć. Punkt dla PiS.
Natomiast kuriozum
jest ustawa o opublikowaniu trzech nieopublikowanych dotąd wyroków Trybunału
Konstytucyjnego. Ustawa stanowi, że są one nieważne i ich publikacja nie ma
prawnego znaczenia.
To chyba jedyna taka ustawa na świecie! PiS mówi: skoro Unia
postawiła w ramach procedury ochrony praworządności warunek, by wyroki
opublikować - to naści, niech ma. To tak, jakby Unia zażądała zwrotu skradzionego
portfela, a PiS owszem, zwraca, ale wcześniej wyjął z niego pieniądze.
Zmiany zaproponowane przez PiS - oprócz tej
dotyczącej zrównania wieku emerytalnego - są kpiną polskich władz z unijnych
zaleceń. PiS głosi, że zmiany są bez znaczenia. A więc zniechęca tych
obywateli, którzy oczekiwali jakichś gestów dobrej woli ze strony polskiego
rządu. Natomiast obywateli dumnych ze „wstawania z kolan” może wprowadzić w
stan konfuzji. A już zupełnie do „wstawania z kolan” nie pasuje wycofanie się
ze ścigania „pomawiania narodu polskiego o zbrodnie” za granicą - prokurator
generalny złożył w Trybunale Konstytucyjnym stanowisko, w którym dowodzi, że
narusza to zasadę demokratycznego państwa prawa, jest „dysfunkcjonalne” i „może
doprowadzić do obniżenia autorytetu Państwa Polskiego”. Nie da się ukryć, że
„uginamy kolana” przed żądaniami Izraela i USA. USA elektorat PiS jeszcze
strawi, ale Izrael?! Po tym, jak PiS rozhuśtał antysemickie nastroje? Jak
premier Morawiecki mówił w Monachium o „żydowskich sprawcach”?
Poza tym ze
stanowiska prokuratora generalnego do TK wynika, że tylko w Polsce nie można
będzie pisać o „polskich obozach zagłady”. Za granicą - hulaj dusza! Tego się
logicznie nie da rozebrać, trzeba brać na wiarę. Tak jak odsunięcie od władzy
Antoniego Macierewicza, gdy prezes Kaczyński tłumaczył: wierzcie mi, tak
trzeba, idziemy cały czas w tę samą stronę.
A do tego to
rozbrajające tłumaczenie, że Zbigniew Ziobro napisał tę ustawę jako minister
sprawiedliwości, a skarży jako prokurator generalny, więc nijakiej niekonsekwencji
nie ma.
Zaprawdę, wielkiej wiary oczekuje PiS od swojego elektoratu!
Gest PiS adresowany jest do Unii Europejskiej
i ma pokazać, że Polska sama naprawia sobie praworządność. Unia mogłaby go
„kupić” tylko w jednym wypadku: gdyby szukała pretekstu do zamknięcia procedury
ochrony praworządności. Ale - zakładając, że szuka, w co nie wierzę - prezydent
Andrzej Duda storpedował już plan PiS, oceniając, że ów gest to „kwestie o
charakterze technicznym, nie likwidują istoty tej reformy”. A Unia kwestionuje
właśnie istotę tej reformy, czyli przejęcie politycznej kontroli nad wymiarem
sprawiedliwości.
Ewa Siedlecka
Hochsztaplerzy i partacze
Jeśli już łamie się
konstytucję, to przynajmniej trzeba to robić finezyjnie.
Moja żona, pierwsza czytelniczka i wymagająca
recenzentka moich felietonów, zwróciła mi uwagę, że piszę nazbyt poważnie.
„Ludzie mają dość solennych tekstów, wnikliwych rozważań, dzielenia włosa na
czworo - zwłaszcza w obecnej, mocno stresującej sytuacji potrzebują odprężenia
i uśmiechu. Bierz przykład z Passenta: pisze o ważnych sprawach, ale jakoś tak
z przymrużeniem oka, nawet zabawnie”. Wiśta wio, łatwo powiedzieć - jak zwykł
mawiać Andrzej Talar, bohater serialu „Dom”. To tak, jakby ktoś początkującemu
skoczkowi następująco doradzał, jak zostać mistrzem: przyjrzyj się Stochowi i
po prostu rób to, co on. No, ale nie mam wyjścia - żona locuta, causa finita.
Rozejrzałem się
więc co nieco po okrążającej nas coraz bardziej rzeczywistości i stwierdziłem,
że istotnie tu i ówdzie zdarza się coś, co rozbawia nas do łez. Weźmy np. nową
Krajową Radę Ziobrownictwa, przepraszam: Sądownictwa. Agata Łukaszewicz z
„Rzeczpospolitej” przeprowadziła serię rozmów z sędziami-członkami wspomnianej
Rady. Lektura tych wypowiedzi upewnia nas, że do KRZ (przepraszam: KRS) nie
trafili jacyś ponuracy, ale ludzie dowcipni, o nienachalnie rygorystycznym
stosunku do prawa. Oto nowy członek Rady, p. sędzia Dudzicz, o ewidentnie
niekonstytucyjnym przerwaniu kadencji Pierwszej Prezes Sądu Najwyższego mówi
tak: „To konsekwencja obniżenia wieku emerytalnego”. Tym samym p. sędzia
stwierdza, że zwykła ustawa o wieku emerytalnym jest ważniejsza niż jasny i
oczywisty przepis konstytucji. Rozumiem, że jeśli Sejm w celu usunięcia
większości sędziów (a konstytucyjnie są nieusuwalni!) uchwali dla nich wiek
emerytalny np. 50 lat, to p. sędzia Dudzicz taką czystkę uzna za „konsekwencję
obniżenia wieku emerytalnego”. Bardzo śmieszne.
Ale może za mało? Podnieśmy zatem
poprzeczkę. Kolejny sędzia, p. Jaskulski, zapytany przez red. Agatę Łukaszewicz
o zmiany w Trybunale Konstytucyjnym odpowiada z rozbrajającą szczerością: „Nie
śledziłem reformy TK”. A to ci dopiero! Protestowali prawnicy, ludzie
demonstrowali na ulicach, mamy o to konflikt z Komisją Europejską, a p. sędzia
Jaskulski właśnie wychynął z leśniczówki, w której przebywał przez dwa i pół
roku. Bardzo śmieszne, boki zrywać.
Nie mniej krotochwilny okazał się p. sędzia Łupina, który
zapytany, dlaczego nazwiska popierających go sędziów są ukrywane, odpowiedział:
„One nie są ukrywane, tylko nie zostały ujawnione”. Ha, ha, no i co, p. Agato -
poszło w pięty? Wszystkich jednak przebił i na tytuł „Komika miesiąca”
zasłużył p. sędzia Nawacki. Oto jego filuterny dialog z red. Łukaszewicz:
„Panie sędzio, czy dziś TK działa sprawnie?
- Sprawniej, niż
działał... a i spraw jest mniej.
To nie jest zasługa
TK.
- Może jakość prawa
się poprawiła!”.
Doprawdy, śmiechom
i żartom nie było końca. Zresztą nad każdym z tych wywiadów unosił się duch
Jamesa Bonda: czytelnik był wstrząśnięty, a odpytywany sędzia niezmieszany.
Jednak jeśli już jesteśmy przy duchu, to
nad wszystkim, co od ponad dwóch lat dzieje się w sądownictwie, unosi się
niewątpliwie duch Zbigniewa Ziobry. Jak dotychczas, zacny ten mąż nie wyróżniał
się poczuciem humoru - a jeżeli już, to czarnym („Już nikt nigdy przez tego
pana życia pozbawiony nie będzie”). Ale jak to nikogo nie należy spisywać na
straty! Chwaląc zmiany w sądownictwie, był uprzejmy powiedzieć, że są one
„istotą demokracji” oraz że - uwaga! - rząd PiS „postara się, by w Polsce było
jeszcze więcej demokracji”. Jak to więcej? Jeszcze więcej?! Przecież my już
teraz pławimy się w demokracji! Chyba że., no tak, to żart był taki, rodem z
Orwella. Radziłbym jednak śmiać się dyskretnie, bo po cytowanych wyżej
wypowiedziach - jak mawiają Rosjanie - robi się nie tylko „smieszno”, ale i
„straszno”. Przecież ta KRZ (przepraszam: KRS) będzie niedługo zatwierdzać
awanse sędziowskie i wybierać sędziów do Sądu Najwyższego! Ale właśnie - czy
będzie i kiedy?
Daleki jestem od udzielania porad prezesowi
Prawa i Sprawiedliwości - wszak jego strategiczny geniusz jest powszechnie znany.
Nieśmiało tylko pragnę zauważyć, że hochsztaplerski prawniczy duet
Ziobro-Piotrowicz, wspomagany przez kwartet nagłaśniający, czyli przez
zastępców min. Ziobry (pp. Jaki, Piebiak, Warchoł i Wójcik), już po raz
kolejny wsadzają pana prezesa na konia i puszczają go w szalony galop. Tak było
rok temu z rzekomo zgodnymi z konstytucją ustawami sądowymi, które w końcu
zawetował Andrzej Duda, tak było z prawniczym bublem, a przy tym wyjątkowo szkodliwą
ustawą o IPN (której niekonstytucyjność ministrowi Ziobrze zarzucił ostatnio
prokurator generalny Ziobro), i tak stało się z ustawą o nowej Krajowej Radzie
Sądownictwa.
Jeśli już łamie się
konstytucję, to przynajmniej trzeba to robić finezyjnie, tymczasem wyżej
wymienieni panowie po raz kolejny okazali się zwykłymi partaczami. W ustawie o
KRS zapisali, że kandydatów do Rady zgłaszają tylko kluby poselskie (grupujące
wyłącznie posłów), tymczasem klub PiS jest klubem parlamentarnym (posłowie i
senatorowie), a to - jak wynika z regulaminu Sejmu - są dwa odrębne byty.
Wychodzi więc na to, że wszyscy sędziowie zgłoszeni przez PiS zostali wybrani
nielegalnie! To dlatego prezes SN prof. Gersdorf grzecznie poprosiła marszałka
Sejmu o wyjaśnienia, bo ma wątpliwości, czy powinna zwoływać organ nieprawidłowo
wybrany.
Poszerzę te wątpliwości. Art. 187
konstytucji zobowiązuje, aby wśród 15 sędziów wybranych do KRS znalazło się
przynajmniej po jednym przedstawicielu Sądu Najwyższego, sądów powszechnych,
administracyjnych i wojskowych. Tymczasem ŻADEN sędzia SN ani sądów wojskowych
do nowej Rady wybrany nie został! Jeśli dodamy do tego niekonstytucyjny wybór
sędziów przez posłów, to wniosek narzuca się sam - to nie jest konstytucyjna KRS.
Rozumiem trudną
sytuację pani prezes Gersdorf, ale zwołanie przez nią i otwarcie obrad tego
zgromadzenia oznaczałoby zalegalizowanie bezprawnych praktyk rządzącej
większości. Całą odpowiedzialność za wybór i funkcjonowanie tej niby-KRS muszą
wziąć na siebie ci, którzy się tego bezprawia dopuścili. Być może aktu zwołania
tego „organu” dokona zaproponowana już p. Przyłębska, ale że podobno się
wzbrania, zasugerowałbym kogoś godnego zaufania, co żadnej pracy się nie boi.
Na przykład prezesa Daniela Obajtka.
Marek Borowski
W ciemnym zaułku historii
Niezłą lekcję dobrych manier i
kindersztuby daje dr Karol Nawrocki, nowy dyrektor Muzeum II Wojny Światowej,
mianowany na miejsce prof. Pawła Machcewicza. Jak wiadomo, muzeum Machcewicza,
Styrona, Daviesa i innych było politycznie niesłuszne, mianowano więc słusznego
gubernatora. W sytuacji, kiedy na muszce jest nawet Muzeum Auschwitz-Birkenau,
Centrum Badań Zagłady oraz inne zasłużone placówki historyczne, atak na Muzeum
II Wojny przestaje dziwić. Kto wygrywa wybory - ten dyktuje historię. Historia
jest niczym łup, niczym berło w rękach zwycięzcy. Wicepremier Gliński po
królewsku nosi koronę władcy historii. Akcję w Gdańsku przygotowano metodycznie:
starannie dobrani recenzenci, potem usunięcie głównego autora muzeum, wreszcie
nominacje nowej dyrekcji i rady. Niektórzy recenzenci weszli w skład Rady
Muzeum, które wcześniej oceniali. To wszystko normalka.
Co natomiast dziwi,
to elegancja, z jaką dr Nawrocki wyraża się o swoim poprzedniku. Zamiast
nabrać wody w usta, że nie chciałby wypowiadać się o poprzedniej dyrekcji, że
to, co dobre - będzie kontynuował, a to, co mu się nie podoba - poprawi, nowy
dyrektor się nie patyczkuje. W „Sieci” mówi: „Bohaterowie, którzy dla Polaków
są najważniejsi, jak rtm. Witold Pilecki, Irena Sendlerowa, zostali w
przestrzeni ekspozycji najgłębiej schowani. Poczucie dumy naszego narodu
zostało zastąpione braniem na siebie win za najgorsze rzeczy, a przedstawienie
stosunków polsko-żydowskich (...) miało definiować Jedwabne (kilkuset
zabitych), wciśnięte między pogromy w Jassach i we Lwowie (kilka tysięcy
zamordowanych w każdym z tych miejsc) (...).
O kwestii ratowania
Żydów przez Polaków mówi w ekspozycji wyłącznie Irena Sendlerowa. Poświęcony
jej fragment opowieści został schowany za hydrantem w ciemnym zaułku muzeum.
(...) W podpisie dopiero szóste (! - D.P) zdanie napisane drobnym maczkiem
wyjaśnia, że było aż 6 tys. Polaków odznaczonych medalem Sprawiedliwych”.
Tyle dr Nawrocki. To,
co Polakom drogie, Machcewiczowi jest obce. Nie zamierzam wdawać się w spór,
kto zasługuje na więcej centymetrów' i linijek w muzeum. Interesują mnie
maniery zwycięzców, bo to oni w najbliższym czasie będą tworzyli klimat
współżycia podzielonej Polski. Czy dr Nawrocki, choćby przez fair play (wszak
to były piłkarz i bokser), nie powinien wspomnieć, że nie wszystko, co zrobili
Machcewicz i spółka, jest antypolskie
nadaje się na śmietnik? Czy nie mógł wykrztusić kilku
wielkodusznych słów? Czy wchodząc w ciepłe jeszcze kapcie Machcewicza, nie może
- obok różnic - wykazać minimum elegancji? Zamiast tego mówi, że „świat w cichości
swojej duszy śmieje się z tego, co zrobiliśmy tutaj”.
Być może świat się
śmieje z muzeum w Gdańsku (aczkolwiek protesty uczonych z zagranicy pozwalają
sądzić, że nie cały świat), ja natomiast ubolewam nad toporną zmianą - nie
ekspozycji, ale gospodarza. Jaki pan, taki kram. Przecież nadal będziemy żyli w
tym samym kraju - ja już krócej, ale taki dr Nawrocki (35 lat!), czy on nie sądzi,
że jego pokolenie dopiero obejmuje stołki i pewnego dnia on też poleci, i - nie
daj Boże - to z niego będą się śmiać?
Nowa władza
rewiduje historię dokładnie - wyciąga zza hydrantu Sendlerową i ukrywa tam
Jedwabne. Robi to z takim wdziękiem, jak ministrowie Ziobro i Jaki w przypadku
nieszczęsnej nowelizacji ustawy o IPN, a Reduta Dobrego Imienia pana Świrskiego
pozywając gazetę w Argentynie. Jeżeli świat się śmieje, to raczej z nich. Na
celowrniku znajdują się muzea, filmy, teatry, wystawy - wszystko, co ma budować
nową świadomość, nowego człowieka. Z całej gospodarki najszybciej rozwija się w
Polsce przemysł historyczny, w dodatku państwowy. Historia zostaje
znacjonalizowana, upaństwowiona. Nie będzie jeden czy drugi profesor uprawiał
swojej własnej, prywatnej historii (za nasze pieniądze...). Powstają z kolan
muzea, wystawy, teatr)', seriale, czasopisma, podręczniki, place, skwery i
ulice, doktorzy i dyrektorzy.
Premier Gliński
wymienia niektóre inwestycje: Muzeum Historii Polski, Muzeum Wojska Polskiego
na Cytadeli, Muzeum Kresów, Muzeum Sybiru, Muzeum Żołnierzy Wyklętych w
Ostrołęce (dr Nawrocki lepiej by się tam nadał, bo wyklęci to jego pasja - D.P.),
Muzeum Piłsudskiego, Muzeum Piaśnicy, muzeum w Nowym Jorku (filia muzeum w
Markowej) i w Ciepielowie, Muzeum Getta Warszawskiego, Muzeum Mieszkańców Ziemi
Oświęcimskiej, Muzeum Rodziny Pileckich - „tego wszystkiego miało nie być, a
będzie”, mówi.
We wszystkich tych muzeach będą się szkolić i
pracować nowi ludzie, już nieskażeni przeszłością. „Pierwszą rzeczą, którą
zrobiliśmy, była rewolucja w systemie przewodników” - mówi z rozbrajającą
szczerością dyr. Nawrocki. „W ten sposób dobraliśmy oprowadzających, by
wyciągnęli z tej wystawy to, co jest istotne, a co zostało pominięte”. Czy
można powiedzieć jaśniej, co każdy przewodnik wiedzieć powinien: albo
opowiadacie historię po naszemu, albo do widzenia?
Oprócz ekspozycji oraz przewodników muzeum
tworzą także zwiedzający. Jak rozciągnąć kontrolę również nad nimi? - martwi
się Piotr Skwieciński, jeden z autorów „Sieci” wart czytania. Skwieciński
uspokaja (bardzo słusznie), że w Muzeum Auschwitz-Birkenau nie dzieje się nic
strasznego, godnego histerii (jaką ostatnio rozpętano na prawicy - D.P).
Niestety, autor dodaje jedno małe „ale”. Chodzi o... przewodników izraelskich,
którzy na podstawie umów międzynarodowych oprowadzają grupy izraelskie. „O ile
na terenie obozu Auschwitz towarzyszą im przewodnicy polscy, co pozwala w
pewnym zakresie kontrolować to, co mówione jest Izraelczykom, o tyle w
Birkenau, traktowanym przez Żydów jako ich narodowa świątynia, polskiej
obecności, a więc i nadzoru już nie ma. A pogłoski sugerują, że w tych
okolicznościach, w Birkenau, zdarza się coś, co można by określić mianem
antypolskiej indoktrynacji”.
A więc i Panu,
Panie Redaktorze, śni się „kontrola i nadzór” nad tym, co ludzie myślą i
mówią. Czy mają mówić: „Psst, poczekajmy, aż wyjedziemy”?
Daniel Passent
Pisanka
Pewien skromny warszawski proboszcz - nie
podaję nazwiska, bo miałby z pewnością pretensję, że go reklamuję, w dodatku
w lewackim tygodniku - wymyślił nowy gatunek palemki wielkanocnej. Liturgicznie
niesłusznej, czyli takiej, która nie przyjmuje wody święconej. Są to wszystkie
palmy kupione na straganach poza kościołem. Tylko te sprzedawane przez anielskie
sklepi ki w świątyniach gwarantują bowiem stuprocentową chłonność. Przypuszczam,
że za rok święconą wodę będą przyjmowały tylko jajka gotowane na tzw. polskim
węglu, czyli smrodliwym trującym mule, zalecanym przez pisowskie Ministerstwo
Energii.
Wielkanoc dla
chrześcijan była zawsze radosnym sensem tej wiary. Tegoroczna kojarzy mi się z
ideologiczną ofensywą biskupowi ich rządowych lokajów. Trzeba Polkom pokazać
ich miejsce w ostatniej ławce. Niech rodzą, jak władza rozkaże, za jednorazowe
cztery tysiące. Przynajmniej będzie można ochrzcić i pogrzebać po chrześcijańsku
- że zacytuję prezesa. Przecież każde dziecko kiedyś umrze - przypomnę słowa
innego posła z PiS. Łatwo skazać jest kogoś na tortury.
Półtora miesiąca
temu prezydent Duda wraz z żoną odwiedził łódzki Instytut Centrum Zdrowia Matki
Polki, który otwarto 30 lat temu. Nie mógł się nachwalić, jaki to nowoczesny
szpital, jaka światowa czołówka. Z dumą przypomniał, że jego wizyta zbiega się
z obchodami Międzynarodowego Dnia Chorego, ustanowionego przez Jana Pawła II.
Uczciwie - jak zwykle zresztą - powiedział, że zna bolączki, które trapią.
„Niedosyt lekarzy” przede wszystkim. I przeszedł do drugiego pokoju. Też się
zachwycił. Ciekawe, co by było, gdyby poszedł na inne piętro.
Zobaczyłby wtedy
dzieci w zapadających się łóżkach, podartej pościeli i rodziców dyżurujących na
resztkach kulawych krzeseł. To oddział pediatryczny ICZMP, który podlega
bezpośrednio ministrowi zdrowia. Lodówki ciekną, brakuje termometrów i
ciśnieniomierzy. Wszystkiego brakuje. Są tylko śmieci, ale koszy na śmieci nie
ma. Nie ma też Beaty Szydło, która powinna stać w oknie i krzyczeć do
wszystkich: Te pieniądze wszystkim nam się należały za uczciwą, wytężoną
pracę.
Zdeterminowani rodzice w końcu jedną ręką
machnęli na rząd, a drugą sami zorganizowali zbiórkę pieniędzy na załatanie
dziur i czarnej rozpaczy. Wtedy czynnie włączyła się wicedyrektorka szpitala
CZMP i ogłosiła, że na łóżka zbierać nie trzeba (niczego nie zmyślam, cytuję
uczciwie za „Wyborczą”), bo zamówiła je w Wielkiej Orkiestrze Świątecznej
Pomocy. „Mamy odpowiedź, że dostaniemy 200 łóżek oraz fotele do spania dla
rodziców” - dodała. No i okazuje się, że jak trwoga, to nie do biskupów, tylko
do Owsiaka. On nie musi oglądać polskich szpitali, żeby wiedzieć, jak bardzo im
brak pomocy. Prezydent Duda łódzki szpital obejrzał i to wszystko, co mógł dla
niego zrobić.
Dumnym kiedyś z
panowania na naszej planecie dinozaurom też się wydawało, że pełnię władzy mają
na zawsze. I wtedy zdarzyło się coś, co zdarzyć się w zasadzie nie powinno.
Kosmiczny przypadek - w Ziemię rąbnęła asteroida. Śmiercionośny pył wzniósł się
nad całą planetą. Przestało do niej docierać ciepło słońca. Wymarło trzy
czwarte wszystkich gatunków roślin i zwierząt. Jeśli chodzi o dinozaury, uważa
się, że pierwszy wymarł cały ich episkopat.
Stanisław Tym
Pieśni zew
Wszystko było idealnie przygotowane. Odpowiedniej
wielkości wiaderko. Kubek uznałem za zbyt mały. W końcu, jeżeli woda ma się
wylać na ojca, to na bogato, nie jakieś nędzne 200 mililitrów. Dwa litry, konkret.
Więc wiaderko podprowadzone młodszemu rodzeństwu. To cieszenie się na zemstę,
gdy w lany poniedziałek tata, jak w każdy wolny dzień, gdy mogłem dłużej
pospać, wejdzie do mojego pokoju i jak zwykle zacznie pytać: „Śpisz jeszcze?”,
aż się faktycznie w końcu obudzę, jęcząc: „Tato, miałeś tego nie robić!”.
Ale nie tym razem,
o nie. Bo na lekko uchylonych drzwiach, po długich eksperymentach w dziedzinie
równowagi, udało mi się umieścić rzeczone wiaderko z wodą. Kevin byłby ze mnie
dumny. Nie mogłem się doczekać przymusowej pobudki dramatycznym wrzaskiem ojca.
Plan był doskonały.
No prawie. W nocy zachciało mi się sikać, no i na samym sobie sprawdziłem, że
wszystko dobrze ustawiłem. W sumie aż za dobrze, bo sekwencja wydarzeń była
taka, że najpierw dostałem wypełnionym jeszcze wiadrem w głowę - dwa kilo
piechotą nie chodzi - a następnie zlany zimną wodą. Mógłbym być ambasadorem
złotej reguły etycznej i chodzić w T-shircie z napisem „Nie czyń drugiemu co
tobie niemiłe”.
Co oczywiście
niewiele mnie nauczyło. Na warszawskim Nowym Mieście, gdzie się wychowywałem,
nie trzeba nam było lanego poniedziałku do dobrej zabawy z wodą. Najlepsze było
rzucanie wypełnionych nią prezerwatyw z dachów bloków przy Nowotki, dzisiaj Andersa.
Największym problemem nie byli nawet dozorcy i rozjuszeni obywatele, którzy
próbowali nas dorwać, ale zakup sprzętu. Masz człowieku te dwanaście,
trzynaście lat, idź do kiosku i proś o gumki. Po pierwsze, wstyd, no bo to
prawie jak zboczenie. Po drugie, w najbliższym kiosku na Freta pracowała
strasznie sroga kobieta, o której wieść niosła się po Nowym, a nawet i Starym
Mieście, że jest nieźle odjechana religijnie i by pokarać zbereźników, przebija
szpilkami kondony. W tym miejscu zwracam się uprzejmie do szanownej korekty, by
mi nie zmieniała „kondona” na słownikowego „kondoma”, bo jako żywo nikt pięknych
czasach mej młodości nie używał tej ponoć poprawnej wersji. Kondon to kondon,
wiadomo. Jak w szkole na apelu trzeba było śpiewać hymn młodzieży
socjalistycznej z kluczowym wersem „nie zna granic ni kordonów pieśni zew”, to
ryczeliśmy oczywiście: „nie zna granic ni kondonów...”, a nie żadnych kondomów,
no naprawdę, kurczę blade.
Ta kioskarka to
swoją drogą przykład rozminięcia się z czasami. Dzisiaj miałaby swoje piękne
dni, może komisja wspólna rządu i episkopatu wybrałaby ją na kioskarkę
miesiąca albo szefową Trybunału Konstytucyjnego, kto wie? Wtedy wzbudzała w nas
paniczny strach, więc Freta odpadała. Próbowaliśmy dalej od domu, ale ja na
przykład miałem spalony kiosk na Rynku Starego Miasta, bo tam rodzice kupowali
gazety i wszyscy mnie znali.
Ten i ów próbował
podkradać gumki rodzicom albo starszemu rodzeństwu. I jakoś się udawało, bo wodne
bomby leciały regularnie z dachów. Gdy teraz to piszę, sam się zastanawiam,
dlaczego nie kupowaliśmy balonów. Ciekawe. A gdy przychodził lany poniedziałek,
na Nowym Mieście rozpętywało się piekło. Szliśmy jak szarańcza z wiadrami,
polując na dorosłych. Rodzice oczywiście surowo mi tego zabraniali, obiecywałem
solennie, że broń Boże, brałem z domu ostentacyjnie tyci, tyci strzykaweczkę,
no a na Kościelnej już czekali kumple z wiadrami.
Tę grupę kobiet na
Freta pamiętam dokładnie, bo zrobiło mi się głupio. Wiecie - jak się leje z
wiadra i jeszcze w biegu, to rzadko się trafia. Woda poleci do góry. na ziemię,
obok, samemu można nieźle się zlać. Ale tego dnia miałem moment jak Ibrahimovic
strzelający przewrotką Anglikom i sto procent zawartości wielkiego wiadra
poszło precyzyjnie na elegancko ubraną panią w średnim wieku. Uciekałem
bardziej przerażony własną skutecznością niż goniącymi nas towarzyszami
kobiet. Nie było domofonów w bramach, znałem wszystkie podwórka i skróty, nie
mieli szans.
Kilka tygodni
później mama organizowała spotkanie licealne. Panie się schodziły, ja jako
kulturalny młodzieniec witałem się z każdą, aż jedna z nich otworzyła szeroko
oczy na mój widok i rzekła: „A myśmy się już poznali”. Zdziwiona mama:
„Naprawdę? A gdzie?”. Pani: „Na Freta. W lany poniedziałek”. Nie musiała
wylewać na mnie wiadra wody. Zrobiłem się mokry od potu w sekundę.
Smacznego jajka, a
z dyngusem to nie idźcie tą drogą!
Marcin Meller
Trudne dzieciństwo
Babang!" - rozlegał się straszliwy huk
i gołębie podrywały się z rynien. Potem jeszcze stuk upadającego na ziemię
wieczka puszki i można było ładować bombę ponownie. Karbid, ślina, wcisnąć
wieczko, zapałkę przytknąć do otworka i - „Babang!”. Tak zaczynała się
Wielkanoc. W te dni tabuny dzieciaków z dumą waliły do kościoła z koszykami
pełnymi święconek, towarzyszył im ryk łodyg tataraku, w które się dmuchało -
wydawały dźwięk niczym dzisiejsze wuwuzele. Kto nie miał tataraku - dmuchał w
źdźbło trawy wciśnięte między złożone jak do modlitwy dłonie. Z oddali
dobiegały odgłosy strzałów z korkowca. Albo kapiszonów, które roztłukiwaliśmy
kamieniami.
Takie klapki
otwierają ci się w głowie, gdy dostajesz od Ryśka Holzera e-mail: „Uprzejmie
przypominam, że najbliższy numer »Newsweeka« jest wielkanocny”. A w tym samym
momencie dopadacię wiadomość o bankructwie największej na świecie sieci
sklepów z zabawkami Toys”R”Us. Ten drugi news ścisnął mi serce. Sklepy tej
sieci odwiedzałem przed każdym powrotem do Polski, obkupywałem się pod sufit,
bywało, że samolot mnie nie chciał zabrać, no ale jak inaczej. Były większe od
naszych marketów Auchan, wypełnione tysiącami niewyobrażalnie kolorowych,
pomysłowych i pięknych zabawek. Lalek, klocków, małych chemików, krawców i
szewców, niezwykłych gadżetów (tam miała premierę kostka Rubika), niekiedy
śmiesznych (fikający koziołki mechaniczny pies, który podnosił nogę do
sikania), latających modeli samolotów na paliwo i samochodów jeżdżących na
prąd, obłędnych zestawów domków dla lalek z ogródkami i trawnikami, z
dekoracjami świątecznymi do zdobienia dachów i drzewek, był dział zabawek nakręcanych,
poruszanych zmyślnymi mechanizmami, do zbudowania samemu, był... Wszystko było.
Nasz świat był inny.
Nie było komputerów, smartfonów ani konsoli do gier, była planszówka „Grzybobranie”
z wetkniętymi drewnianymi grzybkami. Na moim podwórku kilka rodzin miało
telewizor z czarno-białym obrazem - w środę po południu wszyscyśmy znikali w
kilku gościnnych mieszkaniach, by obejrzeć „Klub Myszki Miki” (pozdrawiam
Dorotkę z III klasy!). Na ławce graliśmy w karty, puszczaliśmy papierowe samoloty,
a gdy topniał śnieg, robiliśmy z zapałek okręty i puszczaliśmy je w
strumieniach pędzącej wody, aż wpadały do kanałów. Graliśmy w dekla, pikuty,
gazdę, robiliśmy proce z gałęzi albo grubego drutu wyginanego na imadle, gumę
do procy wydłubywaliśmy z rozprutych rączek lalek dla dziewczynek. Pilnikami
szlifowaliśmy odkręcone z kaloryferów mosiężne mutry - tak powstawały z nich
złote sygnety. Wszystko musieliśmy kombinować sami.
Czytam, jaki jest
główny powód bankructwa Toys „R” Us: dzieci nie chcą już zabawek. Nie chcą
kombinować, składać, skręcać i udawać, że patyk jest rakietą. Chcą gotowych
wrażeń. Chcą do ręki smartfona i konsolę go gier. Już ostatnim razem
zauważyłem, że coś się tam zmienia: wielki market był niemal w całości
wypełniony grami Nintendo, wideo, komputerami i lalkami Barbie. Nie było
zabawek. Dziś klocki Lego muszą mówić, mieć ekrany i ruszać się na pilota.
Lalki muszą mieć peruki, które zmieniają kolor pod wpływem światła, znać kilka
języków i mówić głosem Rihanny (pozytyw: są różnych ras). Dobrze jest do swojej
lalki zadzwonić, żeby odebrała i z sensem coś odpowiedziała (jak Siri z
Apple). W umysłach dzieci rządzą kosmos i okulary VR. W hełmie na głowie
walczysz z całym światem. Już się nie bawisz, rozwijając umiejętności - teraz
zajmujesz swój czas gotową rozrywką, a to jest różnica. Drewniane klocki
wyklejone kalkomanią z wizerunkiem Czerwonego Kapturka w lesie wzbudziłyby
pytanie: „Co to takiego?”
Gdy nadchodziła
wiosna, na podwórku pojawiał się sznurek rozpięty między drzewami - to była
poprzeczka do skoku wzwyż. Narysowane patykiem na ziemi prostokąciki to były
nasze etapy kolarskiego Wyścigu Pokoju - trzeba było w nie trafiać scyzorykiem
z wysokości paska od spodni. Dziewczynki kręciły kółkami hula-hoop, grały w
klasy i skakały na skakankach. Niedawno zobaczyłem gdzieś zdjęcie zielonej
ławki szkolnej z otworem, w który wetknięty był kałamarz. Taką ławkę, kałamarz
z niebieskim atramentem i wgłębieniami na pióra (czyli obsadkę ze stalówką)
miałem w szkole. Po lekcjach braliśmy stary klucz z dziurką, gwóźdź, sznurek i
pudełko zapałek - z tego robiliśmy zajebiste urządzenia strzelające.
Zbigniew Hołdys
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz