Zapowiadana przez PiS
„budowa nowego narodu” i „wymiana elit” odbywa się za pieniądze polskich
podatników, w drodze zawłaszczania publicznego majątku przez rządzącą partię
Jarosław
Kaczyński zarzucał przed laty Akcji Wyborczej Solidarność, że po zdobyciu
władzy zastosowała zasadę TKM czyli Teraz K...a My. Obsadzała swoimi ludźmi
państwo i gospodarkę, nie dbając o kompetencje. Dziś sam Kaczyński używa alibi
wielkiej ustrojowej rewolucji, aby spełnić marzenie każdego partyjnego lidera
zbudować siłę własnej partii i kupić lojalność swoich ludzi za publiczne
pieniądze.
PARTIA MILIONERÓW
PiS będzie pierwszą
partią w historii III RP, która sprawując władzę, stanie się klubem
milionerów. Bliscy współpracownicy Jarosława Kaczyńskiego uwłaszczają się w
największych spółkach skarbu państwa, skąd po paru latach (a nieraz nawet po
paru miesiącach urzędowania) można wyjść bogatszym o miliony złotych. Personalne
czystki, jakie co jakiś czas przechodzą przez zarządy Orlenu, Lotosu, PZU czy
spółek zbrojeniowych, powiększają pęczniejące grono uwłaszczonych partyjnych
działaczy.
Drugi szereg ludzi Kaczyńskiego też wychodzi na swoje dzięki zniszczeniu
przez PiS służby cywilnej i powrotowi zasady partyjnej nomenklatury. Oddaje to
w ręce działaczy partyjnych tysiące państwowych i publicznych urzędów. Po
objęciu stanowisk natychmiast podnosi się im pensje, przyznaje nagrody i
premie. W ten sposób partyjny awans faktycznie realizuje program wymiany elit,
gdyż przesuwa ludzi często całkowicie pozbawionych kompetencji, kwalifikacji.
zawodowego doświadczenia - z kategorii wiecznych nieudaczników do elity
materialnego sukcesu.
Trzecią metodą uwłaszczenia rządzących jest likwidacja kryteriów (a co
najmniej liberalizacja tych kryteriów) organizowanych przez państwo przetargów
na wykonanie publicznych inwestycji, zakup wyposażenia czy wykonanie usług.
Pozwala to uwłaszczyć na majątku publicznym już nie tylko działaczy PiS. ale
także ich rodziny czy powiązanych z tą partią biznesmenów.
Kolejna metoda dokarmiania swoich to zatrudnienie ich w kolejnych powstających
instytucjach - najczęściej dublujących istniejące już instytucje państwa (też
zresztą obsadzone przez PiS-owską nomenklaturę).
Przykład? W ubiegłym tygodniu PiS przeprowadziło przez Sejm i Senat
ustawę powołującą Instytut Współpracy Polsko-Węgierskiej im. Wacława Felczaka.
Patron jest szlachetny - w czasie II wojny światowej organizował siatkę
kurierów z okupowanej Polski na Węgry. Problem w tym, że istnieje już Instytut
Polski w Budapeszcie, który za ogromne publiczne pieniądze robi to samo, co ma
robić nowy instytut. PiS już tam wsadziło swoich ludzi, wszak wszystkie
Instytuty Polskie podlegają MSZ, gdzie politykę personalną prowadzi Jan
Dziedziczak, jeden z pomniejszych cyngli Kaczyńskiego.
W nowy Instytut Współpracy Połsko-Węgierskiej PiS zamierza pompować 6
milionów złotych rocznie przez co najmniej 10 lat. Jego dyrektor będzie powoływany
przez premiera - oficjalnie z pensją 10 tysięcy miesięcznie, ale PiS potrafi za
pomocą nagród i premii cudownie rozmnażać chleb i wino dla swoich ludzi.
Gdy władze Tarnowa zgłosiły podczas prac parlamentarnych wniosek
o umieszczenie nowego instytutu w tym mieście, by
obniżyć koszty, wykorzystując bazę zasłużonego dla stosunków polsko-węgierskich
tamtejszego Muzeum gen. Józefa Bema, PiS
odmówiło. No, bo niby czemu ludzie obsługujący Kaczyńskiego na Nowogrodzkiej
mieliby jeździć po odbiór pensji aż do Tarnowa?
60 milionów to grosze w porównaniu z kwotą pół miliarda złotych, jakie
otrzymała Polska Fundacja Narodowa na działalność, z którą nie potrafi sobie
poradzić - czyli na obronę wizerunku Polski w czasie kryzysów regularnie prowokowanych
przez rząd.
Takich stanowisk dla swoich ludzi PiS od dwóch lat kreuje w całej Polsce
tysiące. Do tego dochodzi Narodowy Instytut Wolności, który będzie
transferował miliardy publicznych złotówek do prawicowych organizacji
pozarządowych, by jak najgłębiej zmienić strukturę społeczeństwa
obywatelskiego w Polsce.
PRZEŻYĆ UTRATĘ WŁADZY
Wszystkie polskie partie, które traciły w ostatnim (niemal)
30-leciu władzę, z trudem walczyły o przetrwanie. Zachowywały czasami jedną
czy dwie fundacje, miały swoich ludzi osadzonych w gospodarce, ale bez gwarancji,
że tam zostaną. Jako tako powodziło się malejącej grupie posłów, europarlamentarzystów
i pojedynczym ludziom umieszczonym zawczasu w instytucjach unijnych. Reszta z
trudem wiązała czasem koniec z końcem. Dlatego kolejnej władzy łatwo było
werbować polityków przegranej formacji. SLD werbował ludzi AWS, PO ludzi SLD.
PiS (zwykle za pośrednictwem eleganckiego Gowina) podbiera ludzi Platformie.
Stąd wziął się paradoks, że formalnie wielopartyjny system polityczny w
Polsce, poprzez biedę partii i wygłodzenie ludzi trafiających do polityki, ma
tendencję ciążenia ku jednopartyjności. Zawsze dominuje partia władzy - przejmując aktywa swych konkurentów. Opozycja zawsze jest
słaba, wystawiona na werbunek i zdrady.
Tak dotąd było aż do chwili, gdy „partia władzy” załamuje się - jak w
okamgnieniu zawaliły się AWS czy SLD z epoki Leszka Millera. Wtedy rodzi się
nowa formacja, zbiera odpadki i rośnie w silę.
Jarosław Kaczyński próbuje od dawna rozwiązać tę polityczną kwadraturę
koła i zagwarantować trwałe istnienie swej partii. Już w latach 1990-1991, w
czasach spółki Telegraf, jego ludzie proponowali postkomunistycznym oligarchom
polityczną osłonę w zamian za transfer własności. Już wówczas Kaczyński
chciał zbudować partię własnych milionerów (jak mówili wtedy on i jego ludzie -
niekomunistycznych milionerów).
Już wtedy przygotował ideologiczne alibi, tworząc całkowicie nieprawdziwą,
ale też całkowicie wewnętrznie spójną wizję totalnej hegemonii, w której ani
sądy, ani uniwersytety, ani cały rynek medialny nie są neutralne czy pluralistyczne.
Są monolitycznym układem, co znaczy, że jedynym sposobem, by się tej potędze
przeciwstawić, jest zbudowanie
własnego kontrukładu.
W gruncie rzeczy jest to jego teoria TKM, tyle że odwrócona i użyta na
własne potrzeby - i ubrana w maskę Wielkiej Ustrojowej Rewolucji.
Wcześniej Kaczyński był za słaby i rządził za krótko - dopiero dziś
udaje mu się realizować marzenie o własnym TKM. Jeśli nawet straci władzę za
dwa czy za sześć lat, będzie już dysponował sporą (szacunkowo licząc
kilkusetosobową) grupą milionerów z własnego nadania i kolejnymi tysiącami
wzbogaconej partyjnej nomenklatury.
Ci ludzie - odcięci od koryta - będą walczyli o odzyskanie przywilejów.
Jeśli stracą możliwość eksploatowania zasobów polskiego państwa, to uznają je
za wrogie „kondominium”, a jego destabilizowanie i niszczenie za swój
patriotyczny obowiązek. Nawet tracąc władzę, pozostaną gigantyczną polityczną
pięścią, wiszącą nad polską demokracją.
Na razie polityczni przeciwnicy PiS nawet nie myślą o tym problemie. Pewnie
trochę dlatego, że część się wstydzi, bo ciągle jeszcze ma własne fundacyjki,
ma resztki własnych pieniędzy pozyskanych dzięki polityce, na mniejszą skalę,
przy nieco większej hipokryzji. Wskazywanie pojedynczych patologii czy nawet
publikowanie list misiewiczów to jeszcze nie jest zrozumienie problemu.
Rewolucja instytucjonalna Kaczyńskiego jest rozwiązaniem systemowym
i musi znaleźć równie systemową odpowiedź. Takie
partyjne państwo w państwie - sfinansowane ze środków publicznych i oparte na
ideologii z założenia całkowicie antydemokratycznej, trzeba szczegółowo
zdiagnozować, a później znaleźć metody jego likwidacji. Na podstawie
konstytucji i prawa.
NOWE ELITY ZE STARYCH
OPORTUNISTÓW
Jarosław Kaczyński wydaje się dziś potężny i bezkarny.
Jednak zasada TKM to w polskiej polityce broń obosieczna. Liderom i partiom,
które sprawują władzę, daje pozór lojalności i złudzenie siły. Złudzenie, bo
żadna formacja budująca wcześniej swoją siłę na zasadzie TKM nie przetrwała. Ludzie,
którzy przychodzą do polityki, by się uwłaszczyć, w chwili próby wybierają
pieniądze zamiast lojalności.
Tak było z AWS. Już parę miesięcy po przegranej tej formacji jej nominaci
w gospodarce i instytucjach państwowych
przeszli do SLD lub zaczęli pracować dla największych oligarchów.
Zarówno uwłaszczeni przez Mariana Krzaklewskiego starzy działacze związkowi,
jak i młodzi antykomuniści w typie Mateusza Morawicckiego.
Po przegranej AWS stawali się po prostu lobbystami sektora prywatnego -
zarabiając miliony dzięki znajomym wciąż pracującym w różnych ministerstwach.
Co najwyżej - jako hipokryci, dla
poprawy własnego samopoczucia - ozdabiali zady limuzyn chrześcijańską rybką lub
kotwiczką Polski Walczącej. Pamiętam młodego antykomunistę, który otwarcie
powiedział Marianowi Krzaklewskiemu, że wykona wyjątkowo niewdzięczną pracę
dla AWS, jeśli po dwóch latach pójdzie do zarządu dużej prywatyzowanej firmy.
Pracę dla partii wykonał, w sprywatyzowanej spółce zgarnął milion i wycofał
się z polityki.
Także ludzie Leszka Millera, obsadzeni przez niego w publicznym
biznesie, zdradzili go na rzecz Kwaśniewskiego, aby w końcu przejść do PO.
Zazwyczaj nie było w tym żadnego przestępstwa, żadnego naruszania prawa, ale
zepsucie, które politykę polską bardzo głęboko zniszczyło.
Także prawie wszyscy ludzie Jarosława Kaczyńskiego już go kiedyś zdradzili.
W 1997 roku, pod koniec długich przedwyborczych negocjacji pomiędzy
Porozumieniem Centrum i AWS, Kaczyńskiego porzuciła cała jego ówczesna partia.
Nawet ludzie z „zakonu PC” dali się kupić za wysokie miejsca na listach
wyborczych AWS oraz obietnice uczestnictwa w późniejszym podziale łupów. Sam
Kaczyński musiał wtedy startować z listy ROP, z laski Jana Olszewskiego i
Antoniego Macierewicza, co było dla niego ogromnym upokorzeniem.
Za pomocą TKM nie zbuduje się lepszego narodu ani lepszych elit. Nie
zbuduje się nawet trwałej politycznej formacji. Nawet Jarosław Kaczyński boi
się pewnie w głębi duszy, że gdy znowu straci władzę, opuszczą go wszyscy, których
sobie dzisiaj kupuje za publiczne pieniądze.
Cezary Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz