piątek, 9 marca 2018

Którędy do centrum?



Wcześniej czy później, po rewolucji PiS, wyłoni się nowy układ sił. Ten, kto zagospodaruje nowe polityczne centrum, zwycięży. Trzeba je tylko dobrze określić.

Czego się dowiedzieliśmy po społecznych re­akcjach na obecną wojnę polsko-żydowską pod flagą biało-czerwoną? Że jest bardzo źle, a może być jeszcze gorzej. Wygląda bowiem na to, że nie ma już w polskim życiu publicznym żadnego tabu. Wszystkie chwyty są dozwolo­ne i potencjalnie skuteczne w mobilizowaniu wyborców przeciwko wrogom wewnętrznym bądź zewnętrz­nym. Ostatnim tabu, które właśnie z hukiem pękło, był anty­semityzm. Dawniej kojarzony z upiorami pokroju Bubla bądź Tejkowskiego, do prawicowego mainstreamu, nawet szeroko pojętego, nie miał wstępu. Aż do teraz.
   Antysemici wyleźli na powierzchnię, za to do coraz węż­szych nisz spychani są ci, którzy ostrzegają przed strasznymi skutkami niekontrolowanego wstawania z kolan. Uśredniony polski wyborca, ów abstrakcyjny arbiter rozstrzygający, co jest stosowne, a co nie, nagle okazał się prawicowym radykałem. Już nie wzywa polityków do umiaru, nie gani za nadmierne eskalowanie konfliktów, przestał oglądać się na Europę. Zdaje się, że i on pogrążył się w hurrapatriotycznej gorączce, gotów piętnować jakiekolwiek odstępstwo od dominującej normy.

Butla z gazem
Co z tego wynika dla opozycji? Jej schizofrenia systematycz­nie się pogłębia. W sprawie nowelizacji ustawy o IPN posłowie Nowoczesnej głosowali na wszystkie możliwe sposoby. Klub PO w większości wstrzymał się od głosu. A dorzućmy jeszcze ludo­wców, w większości popierających ów osobliwy dekret o polskiej niewinności na przekór prawdzie historycznej. Tak naprawdę nikt jednoznacznie nie przeciwstawił się jednej z najbardziej szkodli­wych ustaw ostatnich lat.
   Czyżby opozycja nie zdawała sobie sprawy, że uchwalane prze­pisy są głupie, trudne do wyegzekwowania, a nade wszystko ruj­nujące i tak już marną pozycję międzynarodową Polski? Zapewne jej liderzy nie mieli co do tego wątpliwości. Tyle że nie mieli dość sił, aby walczyć z prądem.
Tego, że przestał już działać zbanalizowany opozycyjny slogan o wstawaniu z kolan i waleniu głową w sufit, dowodziła zresztą poprzednia wywołana przez PiS godnościowa awantura. Gdy jesienią ubiegłego roku CBOS badał stosunek do kwestii niemiec­kich reparacji za drugą wojnę światową, okazało się, że Polacy do­skonale zdają sobie sprawę z iluzoryczności tych starań. 75 proc. badanych stwierdziło, że pozytywne załatwienie sprawy jest mało prawdopodobne. Niewiele mniej przewidywało, że ubieganie się o reparacje popsuje nasze stosunki sąsiedzkie. Podejrzewano nawet, że konsekwencją będzie nawrót niemieckich roszczeń do ziem zachodnich. I co z tego? Ano nic. 70 proc. Polaków i tak uznało, że moralna racja stoi po naszej stronie, więc trzeba wal­czyć. Na przekór wszystkiemu.
   Owa dziwaczna mieszanka realizmu z idealizmem jest oczywi­ście aberracją, lecz trudno cokolwiek na to poradzić. Dla opozycji najprostszym, a może i jedynym rozwiązaniem wydaje się teraz przeczekanie. Mamy więc irytującą mimikrę, lawiranctwo, często nawet oportunizm. Jeśli PiS z sukcesem rozpętał ślepą godnościo­wą rewolucję, frontalne przeciwstawienie się jej impetowi jest dziś skazane na klęskę. Doskonale wiemy z historii, że w takich okresach siły reprezentujące stare wartości nie mają większych szans. Jeśli rewolucje upadały, to głównie z tej przyczyny, że nie były w stanie spełnić oczekiwań, które same rozbudziły.
   Bo choć PiS zbiera owoce wieloletniej pracy nad pompowa­niem narodowego ego Polaków i kruszy w sondażach kolejne szklane sufity, to na dobrą sprawę nie bardzo już wiadomo, czy to jeszcze pies macha ogonem, czy już na odwrót.
   Najprawdopodobniej Jarosław Kaczyński nie planował prze­cież otwarcia zaworów w butli z antysemickim gazem. Podob­nie jak do niczego nie był mu potrzebny ostry dyplomatyczny konflikt. Można założyć, że dopuścił do głosu rekonstruktorów Marca ’68 mimochodem. Sami się ujawnili, gdy władza ogłosiła, że w sprawie nowelizacji ustawy o IPN nie cofnie się ani o krok.
I okazało się, że obrona polskiej czci i godności wyjątkowo har­monijnie komponuje się z głęboko utrwalonym antysemickim stereotypem. Do tego stopnia, że ani zwykła przyzwoitość, ani też poprawnościowe bariery nie są już w stanie powstrzymywać mrocznych zbiorowych instynktów. To jednak oznacza, że ich zakładnikiem jest nie tylko opozycja, ale i obóz rządzący.
   Kaczyńskiemu coraz trudniej bowiem sterować procesami po­litycznymi. Z obecnej perspektywy niedawna operacja wymiany rządu, która miała uspokoić rewolucyjne tempo „dobrej zmiany” i zestroić ją z uwarunkowaniami międzynarodowymi, właśnie poniosła spektakularne fiasko. Naiwne są więc wiązane z Mate­uszem Morawieckim nadzieje co bardziej umiarkowanych pol­skich konserwatystów, którzy wierzą, że pisowski projekt zaczął mutować ku znośniejszym i bardziej cywilizowanym formułom.
   Okazało się, że w praktyce Kaczyński wcale nie dysponuje zniuansowaną paletą rozwiązań. Jakiekolwiek odejście od dalszego podkręcania rewolucyjnego tempa w oczach elektoratu prawi­cy może zostać uznane za kapitulanctwo. Po zdymisjonowaniu Szydło i Macierewicza prezes zapewne poczuł, iż jego autorytet jest zagrożony. Dał więc przyzwolenie na antyżydowską awan­turę, której długofalowych skutków nie jest przecież w stanie przewidzieć. To pokazuje, że polska polityka pod rządami PiS skazana jest na popędliwość i wieczny chaos. Pędzi przed siebie w szaleńczym tempie, ku nieznanemu. I bez wątpienia kiedyś czeka ją spektakularna wywrotka, po której powinno nastąpić społeczne otrzeźwienie. Co z kolei jest warunkiem wyłonienia się nowych hierarchii postaw i interesów, wokół których powinien zorganizować się nowy układ sił.

Bunt średniaków
Obiegowe politologiczne prawidło głosi, że o wyniku wybo­rów zawsze przesądzają wyborcy centrum. Problem w tym, że to kategoria niejasna. Można ją określać poprzez dystans do wyrazistych opcji politycznych, a nawet brak utrwalonych preferencji. Można też wywodzić z podziałów klasowych, sytuacji materialnej, stylu życia. Generalnie uważano, że wy­borcy centrum są rzecznikami umiarkowania i realizmu, stronią od głębokich konfliktów ideowych i nagradzają głosami polityków pragmatycznych.
   W jeszcze bardziej idealistycznych wyobrażeniach - przed wielu laty charakterystycznych dla liderów Unii Wolności - centryści mieli posiadać rzadki dar harmonijnego wyważe­nia pomiędzy uświadomionym własnym interesem a dobrem wspólnym. Powinni więc stanowić zaporę przed polityką nie­odpowiedzialną, nadmiernie roszczeniową i populistyczną. Tyle że adresaci tej opowieści nie byli zainteresowani ofero­wanym im etosem i przerzucili poparcie z UW na rzecz Plat­formy Obywatelskiej.
   Partia Donalda Tuska podeszła do sprawy praktycznie i uznała, że centrum z zasady jest względne. Że to tylko re­zerwuar uśrednionych postaw, poglądów i interesów. Można je zawęzić i obwarować wartościami, jak czyniła to UW. Ale lepiej poszerzać bez przesadnej troski o spójność, skoro moż­na dzięki temu odwrócić dotychczasowe proporcje. Za czasów PO reprezentacja politycznego centrum przestała pełnić rolę niewielkiego języczka u wagi, wciśniętego pomiędzy wielkie ideowe bloki. Sama stała się hegemonem, starając się zepchnąć głównego rywala z prawicy na pozycje radykalnego marginesu oraz dodatkowo zneutralizować i tak już słabą lewicę.
   Za poszerzenie pola trzeba było jednak płacić cenę płytkiego zakorzenienia. To nie Platforma wychowywała bowiem wybor­ców, lecz wyborcy - Platformę. Ogłaszali jej w sondażach, jaki mają pogląd na daną sprawę. Ona zaś - o ile nie kolidowało to z ogólnymi demokratycznymi parametrami - wciągała ów po­gląd do swego pakietu. Działało bez zarzutu niemal przez dwie kadencje, aż się zatarło. Po drodze zmienił się świat, przybyło napięć, rozwinęły się nowe kanały komunikacji społecznej, pojawiły się nowe języki opisu społeczeństwa. A przede wszyst­kim przestały być oczywiste ogólne dyspozycje stabilizujące miejsce PO na mapie politycznej - takie jak demokracja, rynek, Unia Europejska. Stając się co najwyżej opcją.
Jeszcze w 2015 r. mogło się wydawać, że mamy jedynie do czynienia z wyczerpaniem się formuły politycznej. Lecz ogólne reguły polityki wyglądały na trwałe. PiS wystawił no­wych liderów, wygładził język i przedstawił szczodrą ofertę socjalną, przekonując do siebie część wyborców centrum - do tej pory przestraszonych radykalizmem tej formacji. Lecz po wyborach nastąpił szokujący i nadal trudny do zro­zumienia zwrot. Kaczyński zdewastował konstytucyjny ład, lecz zamiast stracić poparcie, stale je poszerza.
   Być może płacimy teraz cenę za złudzenia z epoki rządów Platformy, kiedy doraźne mobilizacje z maestrią dokonywa­ne przez Tuska pochopnie braliśmy za trwały obraz społe­czeństwa. Nie uwzględniając tego, że nowoczesna polityka jedynie ślizga się po powierzchni życia zbiorowego (również ta obecna, w wydaniu PiS), jest z natury migotliwa i zmienna. A jej odbiorcy ka­pryśni i podatni na bodźce. Nie istnieje więc szerokie i stabilne centrum.
   Tym samym nie można liczyć na ry­chłe opamiętanie się wyborców przy­najmniej deklaratywnie przywiąza­nych do demokracji. Oni zresztą wcale nie uznają PiS za formację autorytar­ną. Imponuje im sprawczość formacji Kaczyńskiego, jej skuteczność w for­sowaniu własnych rozwiązań. Nie wi­dać wszakże symptomów zauroczenia wodzem. Przeciwnie - Kaczyński na­dal pozostaje figurą stosunkowo mało popularną. Jego zwolennicy doskonale wiedzą, kto pociąga za sznurki, lecz w większości oczekują rozproszonego i bar­dziej demokratycznego przywództwa. Z tego punktu widzenia piętnowanie „Kaczora-dyktatora” wydaje się mało skuteczne.
   Podobne tezy usystematyzował w ramach klasowych po­działów lewicowy socjolog Maciej Gdula. Bazując na własnym projekcie badawczym zrealizowanym w niewielkiej miejscowości na Mazowszu, postawił tezę o „nowym autorytaryzmie” klasy średniej. Jego zdaniem upadł liberalny mit, wedle któ­rego stanowi ona fundament zdroworozsądkowego politycz­nego centrum. Do tej pory klasa średnia legitymizowała libe­ralny ład, gdyż wierzyła, że zapewnia jej możliwości dalszego rozwoju i daje nadzieję skrócenia dystansu do klasy wyższej. Co w końcu okazało się bolesną iluzją, prowadząc do gwał­townego buntu „średniaków” przeciwko elitom. A także do rekompensaty doznanego upokorzenia w postaci moral­nej pogardy wobec słabszych (zwłaszcza uchodźców). Na tym gruncie, stwierdza Gdula, klasa średnia spotkała się z Jaro­sławem Kaczyńskim. Zdaniem badacza głównym nośnikiem racjonalnych postaw są dziś zatem klasy ludowe. Na razie pragmatycznie głosujące na PiS, lecz dalekie od bezkrytycz­nego ulegania zamordystycznym zakusom „dobrej zmiany”.
I tym samym potencjalnie otwarte na konkurencyjne projekty polityczne, przede wszystkim lewicowe.
   Diagnoza Gduli dostarcza interesujących wskazówek, zwłaszcza w kontekście ostatniego godnościowego wzmoże­nia wokół ustawy o IPN. Lecz mimo wszystko generalizacja jakościowych badań w specyficznym otoczeniu wydaje się pochopna. To, co zaobserwowano w niewielkim mieście, już nie musi sprawdzać się w przestrzeni metropolii. Tam akurat - inaczej, niż chce Gdula - styl życia klasy średniej nadal po­zostaje dominujący i zachowuje atrakcyjność. O czym świad­czy choćby to, że wielkie obywatelskie mobilizacje przeciwko PiS, jakkolwiek coraz bardziej kapryśne, pozostają domeną wielkich miast. Bezpieczniej więc założyć, że wielkomiejska klasa średnia na razie jeszcze nie uległa pokusie „nowego
autorytaryzmu”. Jeśli jej czegoś brakuje, to zdolnej rozpoznać jej potrzeby, atrakcyjnej reprezentacji.

Na przełęczy
Problem jednak w tym, że tradycyjny centrowy pakiet już nie istnieje. Powstał przecież w epoce, która odeszła do prze­szłości. Zaliczył etap idealizmu, cynizmu, aż wreszcie się wy­czerpał. I czas już najwyższy określić go na nowo. Odpierając pokusę ślepej opozycyjności, podpowiadającej, iż wszystko, co kojarzy się z PiS, jest skażone złem. Trudno, innej drogi nie ma.
    „Znaleźliśmy się na przełęczy, z której możemy spoglądać na krajobraz z jednej i drugiej strony. Nie jest on niestety ani tu, ani tam” - pisał w latach 30. liberalny publicysta Mieczy­sław Szerer w niezwykle pouczającej w naszym obecnym kontekście rozpra­wie „Śmiertelni bogowie. Rzecz o demo­kracji i o dyktaturze”. „Jaki wyciągniemy z tego wniosek? Czy znów ten, że należy szukać »złotego środka«? Obawiam się, że z narażeniem się nawet na zarzut ba­nalności trzeba będzie odpowiedzieć: tak. Cóż robić, skoro rozwojowi ludzko­ści żyjącej w społeczeństwach najlepiej służy właściwe połączenie dwóch pier­wiastków - wolności i rządności - z któ­rych jeden jest duszą demokracji, a drugi bywa zaletą rządów autorytetu (...). Tak się jednak składa na ziemi, że na bie­gunach nie ma życia i że rozwija się ono najpomyślniej i naj­wszechstronniej w klimacie umiarkowanym”.
   Dodawał jednak Szerer, że „matematyka nie zdaje się tu na nic” i „nie można wyprowadzić średniej arytmetycznej czy geometrycznej z rządności i wolności”. Nie istnieją więc klarowne recepty, nie ma mowy o odmierzaniu mikstur. Trze­ba zdać się na doświadczenie i zdrowy rozsądek.
   Przenieśmy więc owe wskazania w nasze realia. Co powi­nien zawierać nowy centrowy pakiet? Przywrócenie insty­tucji tworzących liberalną demokrację, ale i wzmocnienie ich. Z precyzyjnym określeniem kompetencji władzy wy­konawczej, odbudową autonomii parlamentu, niezawisłym i zabezpieczonym na wypadek kolejnej autorytarnej recy­dywy sądownictwem. Głęboką reformę systemu partyjnego, gwarantującą wewnętrzną demokratyzację. Przywrócenie proeuropejskiego kursu polskiej polityki. Racjonalizację problemu uchodźców, wyważającą społeczne lęki i realne interesy (warto tu brać przykład z Donalda Tuska). Politykę gospodarczą systemowo ukierunkowaną na ograniczanie nie­równości, a zarazem zmniejszającą obecną zależność od bie­żących koniunktur. Wreszcie wyważony, w miarę możliwości niwelujący napięcia pakiet światopoglądowy - ze związka­mi partnerskimi i wzmocnieniem pozycji kobiet (zwłaszcza na rynku pracy), lecz przynajmniej dziś uznający kompromis aborcyjny za wartość. Trzeba też chyba pogodzić się z poli­tyką historyczną i pomyśleć nad racjonalnymi jej formami, aby wydobyć polskie pragnienie uznania ze stanu neurozy i zakorzenić w ogólnoeuropejskim kontekście.
   Nie chodzi tu zresztą o konkretny program polityczny, lecz o zaznaczenie obszaru, na którym rozstrzygną się najbliż­sze polityczne starcia. Jeśli opozycja nie zdoła tego uczynić, amorficzne dziś centrum zawłaszczy PiS. A czy będzie to PiS w wersji rewolucyjnej czy umiarkowanej, nie stanowi już większej różnicy.
Rafał Kalukin

1 komentarz: