Wcześniej czy
później, po rewolucji PiS, wyłoni się nowy układ sił. Ten, kto zagospodaruje
nowe polityczne centrum, zwycięży. Trzeba je tylko dobrze określić.
Czego
się dowiedzieliśmy po społecznych reakcjach na obecną wojnę polsko-żydowską
pod flagą biało-czerwoną? Że jest bardzo źle, a może być jeszcze gorzej.
Wygląda bowiem na to, że nie ma już w polskim życiu publicznym żadnego tabu.
Wszystkie chwyty są dozwolone i potencjalnie skuteczne w mobilizowaniu
wyborców przeciwko wrogom wewnętrznym bądź zewnętrznym. Ostatnim tabu, które
właśnie z hukiem pękło, był antysemityzm. Dawniej kojarzony z upiorami pokroju
Bubla bądź Tejkowskiego, do prawicowego mainstreamu, nawet szeroko pojętego,
nie miał wstępu. Aż do teraz.
Antysemici wyleźli na powierzchnię, za to do coraz węższych nisz
spychani są ci, którzy ostrzegają przed strasznymi skutkami niekontrolowanego
wstawania z kolan. Uśredniony polski wyborca, ów abstrakcyjny arbiter
rozstrzygający, co jest stosowne, a co nie, nagle okazał się prawicowym
radykałem. Już nie wzywa polityków do umiaru, nie gani za nadmierne eskalowanie
konfliktów, przestał oglądać się na Europę. Zdaje się, że i on pogrążył się w
hurrapatriotycznej gorączce, gotów piętnować jakiekolwiek odstępstwo od
dominującej normy.
Butla z gazem
Co z tego wynika dla opozycji? Jej
schizofrenia systematycznie się pogłębia. W sprawie nowelizacji ustawy o IPN
posłowie Nowoczesnej głosowali na wszystkie możliwe sposoby. Klub PO w
większości wstrzymał się od głosu. A dorzućmy jeszcze ludowców, w większości
popierających ów osobliwy dekret o polskiej niewinności na przekór prawdzie
historycznej. Tak naprawdę nikt jednoznacznie nie przeciwstawił się jednej z
najbardziej szkodliwych ustaw ostatnich lat.
Czyżby opozycja nie zdawała sobie sprawy, że uchwalane przepisy są
głupie, trudne do wyegzekwowania, a nade wszystko rujnujące i tak już marną
pozycję międzynarodową Polski? Zapewne jej liderzy nie mieli co do tego
wątpliwości. Tyle że nie mieli dość sił, aby walczyć z prądem.
Tego, że przestał już działać
zbanalizowany opozycyjny slogan o wstawaniu z
kolan i waleniu głową w sufit, dowodziła zresztą poprzednia wywołana przez PiS
godnościowa awantura. Gdy jesienią ubiegłego roku CBOS badał stosunek do
kwestii niemieckich reparacji za drugą wojnę światową, okazało się, że Polacy
doskonale zdają sobie sprawę z iluzoryczności tych starań. 75 proc. badanych
stwierdziło, że pozytywne załatwienie sprawy jest mało prawdopodobne. Niewiele mniej przewidywało, że ubieganie
się o reparacje popsuje nasze stosunki
sąsiedzkie. Podejrzewano nawet, że konsekwencją będzie nawrót niemieckich
roszczeń do ziem zachodnich. I co z tego? Ano nic. 70 proc. Polaków i tak
uznało, że moralna racja stoi po naszej stronie, więc trzeba walczyć. Na
przekór wszystkiemu.
Owa dziwaczna mieszanka realizmu z idealizmem jest oczywiście
aberracją, lecz trudno cokolwiek na to poradzić. Dla opozycji najprostszym, a
może i jedynym rozwiązaniem wydaje się teraz przeczekanie. Mamy więc irytującą
mimikrę, lawiranctwo, często nawet oportunizm. Jeśli PiS z sukcesem rozpętał
ślepą godnościową rewolucję, frontalne przeciwstawienie się jej impetowi jest
dziś skazane na klęskę. Doskonale wiemy z historii, że w takich okresach siły
reprezentujące stare wartości nie mają większych szans. Jeśli rewolucje
upadały, to głównie z tej przyczyny, że nie były w stanie spełnić oczekiwań,
które same rozbudziły.
Bo choć PiS zbiera owoce wieloletniej pracy nad pompowaniem narodowego
ego Polaków i kruszy w sondażach kolejne szklane sufity, to na dobrą sprawę nie
bardzo już wiadomo, czy to jeszcze pies macha ogonem, czy już na odwrót.
Najprawdopodobniej Jarosław Kaczyński nie planował przecież otwarcia
zaworów w butli z antysemickim gazem. Podobnie jak do niczego nie był mu
potrzebny ostry dyplomatyczny konflikt. Można założyć, że dopuścił do głosu
rekonstruktorów Marca ’68 mimochodem. Sami się ujawnili, gdy władza ogłosiła,
że w sprawie nowelizacji ustawy o IPN nie cofnie się ani o krok.
I okazało się, że obrona polskiej
czci i godności wyjątkowo harmonijnie komponuje się z głęboko utrwalonym
antysemickim stereotypem. Do tego stopnia, że ani zwykła przyzwoitość, ani też
poprawnościowe bariery nie są już w stanie powstrzymywać mrocznych zbiorowych
instynktów. To jednak oznacza, że ich zakładnikiem jest nie tylko opozycja, ale
i obóz rządzący.
Kaczyńskiemu coraz trudniej bowiem sterować procesami politycznymi. Z
obecnej perspektywy niedawna operacja wymiany rządu, która miała uspokoić
rewolucyjne tempo „dobrej zmiany” i zestroić
ją z uwarunkowaniami międzynarodowymi, właśnie poniosła spektakularne fiasko.
Naiwne są więc wiązane z Mateuszem Morawieckim nadzieje co bardziej
umiarkowanych polskich konserwatystów, którzy wierzą, że pisowski projekt
zaczął mutować ku znośniejszym i bardziej cywilizowanym formułom.
Okazało się, że w praktyce Kaczyński wcale nie dysponuje zniuansowaną
paletą rozwiązań. Jakiekolwiek odejście od dalszego podkręcania rewolucyjnego
tempa w oczach elektoratu prawicy może zostać uznane za kapitulanctwo. Po zdymisjonowaniu
Szydło i Macierewicza prezes zapewne poczuł, iż jego autorytet jest zagrożony.
Dał więc przyzwolenie na antyżydowską awanturę, której długofalowych skutków
nie jest przecież w stanie przewidzieć. To pokazuje, że polska polityka pod
rządami PiS skazana jest na popędliwość i wieczny chaos. Pędzi przed siebie w
szaleńczym tempie, ku nieznanemu. I bez wątpienia kiedyś czeka ją spektakularna
wywrotka, po której powinno nastąpić społeczne otrzeźwienie. Co z kolei jest
warunkiem wyłonienia się nowych hierarchii postaw i interesów, wokół których
powinien zorganizować się nowy układ sił.
Bunt średniaków
Obiegowe politologiczne prawidło
głosi, że o wyniku wyborów zawsze przesądzają wyborcy centrum. Problem w tym,
że to kategoria niejasna. Można ją określać poprzez dystans do wyrazistych
opcji politycznych, a nawet brak utrwalonych preferencji. Można też wywodzić z
podziałów klasowych, sytuacji materialnej, stylu życia. Generalnie uważano, że
wyborcy centrum są rzecznikami umiarkowania i realizmu, stronią od głębokich
konfliktów ideowych i nagradzają głosami polityków pragmatycznych.
W jeszcze bardziej idealistycznych wyobrażeniach - przed wielu laty
charakterystycznych dla liderów Unii Wolności - centryści
mieli posiadać rzadki dar harmonijnego wyważenia pomiędzy uświadomionym
własnym interesem a dobrem wspólnym. Powinni więc stanowić zaporę przed
polityką nieodpowiedzialną, nadmiernie roszczeniową i populistyczną. Tyle że
adresaci tej opowieści nie byli zainteresowani oferowanym im etosem i przerzucili
poparcie z UW na rzecz Platformy Obywatelskiej.
Partia Donalda Tuska podeszła do sprawy praktycznie i uznała, że centrum z zasady jest względne. Że to tylko rezerwuar
uśrednionych postaw, poglądów i interesów. Można je zawęzić i obwarować wartościami,
jak czyniła to UW. Ale lepiej poszerzać bez przesadnej troski o spójność, skoro
można dzięki temu odwrócić dotychczasowe proporcje. Za czasów PO reprezentacja
politycznego centrum przestała pełnić rolę niewielkiego języczka u wagi,
wciśniętego pomiędzy wielkie ideowe bloki. Sama stała się hegemonem, starając
się zepchnąć głównego rywala z prawicy na pozycje radykalnego marginesu oraz
dodatkowo zneutralizować i tak już słabą lewicę.
Za poszerzenie pola trzeba było jednak płacić cenę płytkiego
zakorzenienia. To nie Platforma wychowywała bowiem wyborców, lecz wyborcy -
Platformę. Ogłaszali jej w sondażach, jaki mają pogląd na daną sprawę. Ona zaś
- o ile nie kolidowało to z ogólnymi demokratycznymi parametrami - wciągała ów
pogląd do swego pakietu. Działało bez zarzutu niemal przez dwie kadencje, aż
się zatarło. Po drodze zmienił się świat, przybyło napięć, rozwinęły się nowe
kanały komunikacji społecznej, pojawiły się nowe języki opisu społeczeństwa. A
przede wszystkim przestały być oczywiste ogólne dyspozycje stabilizujące
miejsce PO na mapie politycznej - takie jak demokracja, rynek, Unia Europejska.
Stając się co najwyżej opcją.
Jeszcze w 2015 r. mogło się
wydawać, że mamy jedynie do czynienia z wyczerpaniem się formuły politycznej.
Lecz ogólne reguły polityki wyglądały na trwałe. PiS wystawił nowych liderów,
wygładził język i przedstawił szczodrą ofertę socjalną, przekonując do siebie
część wyborców centrum - do tej pory przestraszonych
radykalizmem tej formacji. Lecz po wyborach nastąpił szokujący i nadal trudny
do zrozumienia zwrot. Kaczyński zdewastował konstytucyjny ład, lecz zamiast
stracić poparcie, stale je poszerza.
Być może płacimy teraz cenę za złudzenia z epoki rządów Platformy, kiedy
doraźne mobilizacje z maestrią dokonywane przez Tuska pochopnie braliśmy za
trwały obraz społeczeństwa. Nie uwzględniając tego, że nowoczesna polityka
jedynie ślizga się po powierzchni życia zbiorowego (również ta obecna, w
wydaniu PiS), jest z natury migotliwa i zmienna. A jej odbiorcy kapryśni i
podatni na bodźce. Nie istnieje więc szerokie i stabilne centrum.
Tym samym nie można liczyć na rychłe opamiętanie się wyborców przynajmniej
deklaratywnie przywiązanych do demokracji. Oni zresztą wcale nie uznają PiS za
formację autorytarną. Imponuje im sprawczość formacji Kaczyńskiego, jej
skuteczność w forsowaniu własnych rozwiązań. Nie widać wszakże symptomów
zauroczenia wodzem. Przeciwnie - Kaczyński nadal pozostaje figurą stosunkowo
mało popularną. Jego zwolennicy doskonale wiedzą, kto pociąga za sznurki, lecz
w większości oczekują rozproszonego i bardziej demokratycznego przywództwa. Z
tego punktu widzenia piętnowanie „Kaczora-dyktatora” wydaje się mało skuteczne.
Podobne tezy usystematyzował w ramach klasowych podziałów lewicowy
socjolog Maciej Gdula. Bazując na własnym projekcie badawczym zrealizowanym w
niewielkiej miejscowości na Mazowszu, postawił tezę o „nowym autorytaryzmie”
klasy średniej. Jego zdaniem upadł liberalny mit, wedle którego stanowi ona
fundament zdroworozsądkowego politycznego centrum. Do tej pory klasa średnia
legitymizowała liberalny ład, gdyż wierzyła, że zapewnia jej możliwości
dalszego rozwoju i daje nadzieję skrócenia dystansu do klasy wyższej. Co w
końcu okazało się bolesną iluzją, prowadząc do gwałtownego buntu „średniaków”
przeciwko elitom. A także do rekompensaty doznanego upokorzenia w postaci moralnej
pogardy wobec słabszych (zwłaszcza uchodźców). Na tym gruncie, stwierdza Gdula,
klasa średnia spotkała się z Jarosławem Kaczyńskim. Zdaniem badacza głównym
nośnikiem racjonalnych postaw są dziś zatem klasy ludowe. Na razie
pragmatycznie głosujące na PiS, lecz dalekie od bezkrytycznego ulegania
zamordystycznym zakusom „dobrej zmiany”.
I tym samym potencjalnie otwarte
na konkurencyjne projekty polityczne, przede wszystkim lewicowe.
Diagnoza Gduli dostarcza interesujących wskazówek, zwłaszcza w
kontekście ostatniego godnościowego wzmożenia wokół ustawy o IPN. Lecz mimo
wszystko generalizacja jakościowych badań w specyficznym otoczeniu wydaje się
pochopna. To, co zaobserwowano w niewielkim mieście, już nie musi sprawdzać się
w przestrzeni metropolii. Tam akurat - inaczej,
niż chce Gdula - styl życia klasy średniej nadal pozostaje dominujący i
zachowuje atrakcyjność. O czym świadczy choćby to, że wielkie obywatelskie
mobilizacje przeciwko PiS, jakkolwiek coraz bardziej kapryśne, pozostają domeną
wielkich miast. Bezpieczniej więc założyć, że wielkomiejska klasa średnia na
razie jeszcze nie uległa pokusie „nowego
autorytaryzmu”. Jeśli jej czegoś
brakuje, to zdolnej rozpoznać jej potrzeby, atrakcyjnej reprezentacji.
Na przełęczy
Problem jednak w tym, że
tradycyjny centrowy pakiet już nie istnieje. Powstał przecież w epoce, która
odeszła do przeszłości. Zaliczył etap idealizmu, cynizmu, aż wreszcie się wyczerpał.
I czas już najwyższy określić go na nowo. Odpierając pokusę ślepej
opozycyjności, podpowiadającej, iż wszystko, co kojarzy się z PiS, jest skażone
złem. Trudno, innej drogi nie ma.
„Znaleźliśmy się na przełęczy, z
której możemy spoglądać na krajobraz z jednej i drugiej strony. Nie jest on
niestety ani tu, ani tam” - pisał w latach 30. liberalny publicysta Mieczysław
Szerer w niezwykle pouczającej w naszym obecnym kontekście rozprawie
„Śmiertelni bogowie. Rzecz o demokracji i o dyktaturze”. „Jaki wyciągniemy z
tego wniosek? Czy znów ten, że należy szukać »złotego środka«? Obawiam się, że
z narażeniem się nawet na zarzut banalności trzeba będzie odpowiedzieć: tak.
Cóż robić, skoro rozwojowi ludzkości żyjącej w społeczeństwach najlepiej służy
właściwe połączenie dwóch pierwiastków - wolności i rządności - z których
jeden jest duszą demokracji, a drugi bywa zaletą rządów autorytetu (...). Tak
się jednak składa na ziemi, że na biegunach nie ma życia i że rozwija się ono
najpomyślniej i najwszechstronniej w klimacie umiarkowanym”.
Dodawał jednak Szerer, że „matematyka nie zdaje się tu na nic” i „nie
można wyprowadzić średniej arytmetycznej czy geometrycznej z rządności i
wolności”. Nie istnieją więc klarowne recepty, nie ma mowy o odmierzaniu
mikstur. Trzeba zdać się na doświadczenie i zdrowy rozsądek.
Przenieśmy więc owe wskazania w nasze realia. Co powinien zawierać nowy
centrowy pakiet? Przywrócenie instytucji tworzących liberalną demokrację, ale
i wzmocnienie ich. Z precyzyjnym określeniem kompetencji władzy wykonawczej,
odbudową autonomii parlamentu, niezawisłym i zabezpieczonym
na wypadek kolejnej autorytarnej recydywy sądownictwem. Głęboką reformę
systemu partyjnego, gwarantującą wewnętrzną demokratyzację. Przywrócenie
proeuropejskiego kursu polskiej polityki. Racjonalizację problemu uchodźców,
wyważającą społeczne lęki i realne interesy (warto tu brać przykład z Donalda
Tuska). Politykę gospodarczą systemowo ukierunkowaną na ograniczanie nierówności,
a zarazem zmniejszającą obecną zależność od bieżących koniunktur. Wreszcie
wyważony, w miarę możliwości niwelujący napięcia pakiet światopoglądowy - ze
związkami partnerskimi i wzmocnieniem pozycji kobiet (zwłaszcza na rynku
pracy), lecz przynajmniej dziś uznający kompromis aborcyjny za wartość. Trzeba
też chyba pogodzić się z polityką historyczną i pomyśleć nad racjonalnymi jej
formami, aby wydobyć polskie pragnienie uznania ze stanu neurozy i zakorzenić w ogólnoeuropejskim kontekście.
Nie chodzi tu zresztą o konkretny program polityczny, lecz o zaznaczenie
obszaru, na którym rozstrzygną się najbliższe polityczne starcia. Jeśli
opozycja nie zdoła tego uczynić, amorficzne dziś centrum zawłaszczy PiS. A czy
będzie to PiS w wersji rewolucyjnej czy umiarkowanej, nie stanowi już większej
różnicy.
Rafał Kalukin
Bardzo fajnie napisane. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń