Jarosław Kaczyński
jesienią nie wziął teki premiera, wiosną okazało się, że musi przejść operację
kolana. Nad polską polityką, rządzącymi, ale też opozycją, zawisło pytanie: „co
będzie, gdy prezes przejdzie na emeryturę?" A nawet jeśli stanie się
trochę mniej wszechwładny?
Mniej więcej rok temu polityk z
władz PiS, spytany o to,
co by się stało z partią w razie odejścia na emeryturę Jarosława Kaczyńskiego,
odpowiedział zaskakująco i brutalnie: „Rozejdzie się jak stare gacie”.
Oficjalnie
politycy PiS w ogóle o czymś takim jak sukcesja po Kaczyńskim nie myślą. - Zapewniam,
że JK nie wybiera się na żadną emeryturę, a wszystkie delfiny czy inne podstarzałe
wilczki jeszcze będą musiały sobie długo poczekać - napisał w esemesie zagadnięty
o to Joachim Brudziński, człowiek nr 2 w PiS. Sam prezes nieraz zbywał pytania
o swój wiek przykładem kanclerza Niemiec Konrada Adenauera, który rządził
niemal do dziewięćdziesiątki. Rozmówca POLITYKI wspomina z kolei, że Kaczyński
z niejaką satysfakcją śledził pojedynek wyborczy w USA, gdzie w 2016 r. o
prezydenturę walczyli starsi od niego Donald Trump i Hillary Clinton.
Jednak dziś, gdy 69-letniego Kaczyńskiego
czeka długa rehabilitacja po operacji kolana, powraca zagadnienie konsekwencji
jego ewentualnej emerytury nie tylko dla PiS, lecz dla całej sceny politycznej.
Jeśli bowiem rację mają ci wszyscy, którzy głoszą wielkość i wyjątkowość
prezesa oraz jego niepodzielną dominację nad otoczeniem, to trudno nie zadać
sobie kilku pytań: czy jest w PiS lub okolicach ktoś, kto mógłby go zastąpić? Czy
taki następca utrzymałby jedność prawicy? Czy emerytura Kaczyńskiego rykoszetem
trafiłaby Platformę? A jeśli tak by się stało, to jakie podziały wyłonią się
wraz z końcem wojny PO z PiS?
Trzy siły
Polskie
partie - może poza PSL i SLD, które wywodzą się z dawnych, przedwodzowkich
czasów - raczej słabo znoszą zmiany liderów. Najświeższego przykładu dostarczyła
Nowoczesna, która wpadła w turbulencje niemal natychmiast po wymianie Ryszarda
Petru na Katarzynę Lubnauer. Platforma, a przynajmniej jej spora część, do tej
pory nie otrząsnęła się po odejściu Donalda Tuska.
Partyjni wodzowie znaczną część aktywności
poświęcali walce o to, by nikt im nie zagroził. Tusk stopniowo marginalizował
wszystkich, w których widział rywali - Macieja Płażyńskiego, Andrzeja
Olechowskiego, Jana Rokitę czy Grzegorza Schetynę.
Kaczyński robił to samo w PiS. Poręcznym
narzędziem okazał się partyjny statut, gwarantujący mu w zasadzie
nieodwoływalność. Potencjalny buntownik musiałby doprowadzić do zwołania
nadzwyczajnego kongresu partii poprzez uchwałę rady politycznej (większością
dwóch trzecich głosów) na wniosek co najmniej 21 zjazdów okręgowych. Druga droga to
rzucenie rękawicy Kaczyńskiemu na zwołanym przez niego i kontrolowanym przez
jego ludzi kongresie. Przeciwnicy prezesa byli na to zbyt słabi, nawet przez
osiem chudych lat w opozycji. Nie mogąc obalić Kaczyńskiego, próbowali
zakładać własne partie; o tym, jakie to trudne, przekonali się m.in. Zbigniew
Ziobro, Ludwik Dorn, Kazimierz Michał Ujazdowski, Adam Bielan i Michał
Kamiński. Kaczyński wygrał te wszystkie starcia, a z każdym zwycięstwem jego
moc na prawicy rosła. Po podwójnym triumfie w 2015 r. stał się nietykalny,
czego wyrazem jest funkcjonujący w PiS przydomek Naczelnik, równający go z
samym Józefem Piłsudskim. Można się z tego śmiać, wręcz trudno się nie śmiać,
ale Kaczyński naprawdę bywa tak postrzegany.
Nasz rozmówca z rządu, by opisać pozycję
prezesa, sięga aż po cytat z Dostojewskiego: „Istnieją trzy siły, tylko trzy
siły na ziemi, które mogą na wieki zniewolić i zjednać sumienia tych słabych
buntowników dla ich szczęścia. Te siły - to cud, tajemnica i autorytet”. Cud
zjednoczenia prawicy, tajemnica smoleńska, autorytet wynikający z triumfów nad
PO; w ten sposób przywództwo Kaczyńskiego wykracza poza zwykły wymiar
polityki.
Dyżurni następcy tronu
Ale im
silniejsze przywództwo, tym trudniejsza sukcesja, a nawet czasowe zastępstwa.
Żadna porównywalna triada cudu, tajemnicy i autorytetu nie stoi za dyżurnymi
następcami tronu.
Pierwsi w tej kolejce są Joachim Brudziński
i, nieco dalej, Mariusz Błaszczak. Obaj od zawsze w PiS (a wcześniej w Porozumieniu
Centrum), znający partię na wylot. Brudziński przez lata był szefem struktur,
dziś zarządza nimi jego zaufany Krzysztof Sobolewski. Minister spraw
wewnętrznych w ostatniej roszadzie w kierownictwie partii dostał też tytuł
wiceprezesa, a Kaczyński nazwał go nawet „pierwszym wiceprezesem”, który
miałby go zastąpić, gdyby nie mógł wypełniać swojej funkcji.
Błaszczak to także wiceszef PiS, a jego
nominację na ministra obrony część polityków prawicy odczytała jako chęć przysposobienia
go do roli premiera, gdyby Mateuszowi Morawieckiemu powinęła się noga. Jednak,
gdyby nagle ktoś poza Kaczyńskim miał decydować w najważniejszych sprawach
partii, byłby to Brudziński. Ale raczej tylko w pierwszej fazie, potem
rozpoczęłaby się walka o schedę. Poza tym pozycja w partii nie przekłada się
automatycznie na wpływy w elektoracie, na ideowe przywództwo.
Drugi, potencjalnie konkurencyjny tandem
tworzą Beata Szydło ze Zbigniewem Ziobrą. Była premier cieszy się popularnością
w partii i wśród wyborców, buduje pozycję niezłomnej orędowniczki „dobrej
zmiany”.
Minister sprawiedliwości od lat chciałby
uchodzić za następcę Kaczyńskiego. Cierpliwie buduje swoją pozycję, wzmacniając
się w wymiarze sprawiedliwości, prokuraturze, spółkach Skarbu Państwa i
prawicowych mediach (w tym TVP), a także poprawiając relacje z dołami PiS. Ziobro
formalnie pozostaje jednak poza największą partią prawicy, podtrzymując fikcję
istnienia swojego ugrupowania Solidarnej Polski. Ale polityczna konstrukcja,
która przyniosłaby mu liderowanie całej Zjednoczonej Prawicy, wydaje się
dzisiaj zbyt skomplikowana, choć bez wątpienia ambicje Ziobry są
nieograniczone.
Mało kto
w PiS serio traktuje przywódcze aspiracje Mateusza Morawieckiego, który jest
przez partię tolerowany raczej niż kochany - nasi rozmówcy widzą w nim premiera
technicznego, relatywnie silnego dzięki poparciu Kaczyńskiego, ale nie samodzielnego
gracza.
Na obrzeża PiS został wypchnięty Antoni
Macierewicz, formalnie wciąż jeden z wiceprezesów partii. Ale nawet jego zwolennicy
przyznają, że były minister obrony nie zbudował wokół siebie solidnego politycznego
obozu, że był w swoich personalnych wyborach zbyt ekscentryczny i stawiał na ludzi bez pozycji i
samodzielnego znaczenia. Ma wciąż mir w części prawicowego elektoratu, ale nie
ma wpływu w strukturach władzy.
Z ambicji budowy własnego środowiska nie
rezygnuje Jarosław Gowin, szef partii Porozumienie, ale chyba nawet on sam nie
wierzy, że mógłby zostać liderem całej prawicy. A jest przecież jeszcze
Andrzej Duda, który choć formalnie bezpartyjny, to w przypadku wstrząsów w PiS
musiałby się politycznie dookreślić.
Wymienionych polityków i ich środowiska
razem trzyma w gruncie rzeczy tylko uznanie przywództwa obecnego prezesa. Żaden
z nich nie miałby większych szans, by choćby w kilkumiesięcznej perspektywie
utrzymać poparcie społeczne i zachować jedność prawicy. W najlepszym dla PiS wypadku
mógłby powstać jakiś triumwirat (Brudziński-Błaszczak - Szydło/Ziobro), którego
zadaniem byłaby bieżąca walka z chaosem i łatanie dziur.
Ciężki kryzys przywództwa byłby jednak
nieunikniony. Jego nieśmiałą zapowiedź można było obserwować na początku tego
roku, gdy Kaczyński ograniczył aktywność - trochę przez alergię, trochę, by dać się wykazać
Morawieckiemu. Natychmiast ożywiły się koterie, czego odzwierciedleniem były
kłótnie prawicowych mediów. Partia stała się niedecyzyjna, wysyłała sprzeczne
komunikaty w czasie afery z nagrodami dla ministrów. Kryzys przecięła dopiero
interwencja prezesa, który kazał nagrody oddać, co - sądząc po samych sondażach
- uspokoiło opinię
publiczną. Czy ministrowie sami wpadliby na taki pomysł? Czy, zwłaszcza w
sprawie tak drażliwej, jak osobiste finanse, posłuchaliby kogoś poza prezesem?
Wątpliwe.
Linie pęknięć Zjednoczonej Prawicy byłyby
wyznaczane przez osobiste ambicje, sympatie i antypatie, ale przecież obóz ten
dzielą także poglądy i interesy. Katalog jest szeroki jak step: od hodowli
zwierząt futerkowych, poprzez zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej, relacje
państwo-rynekczy państwo-Kościół, aż po stosunek do członkostwa Polski w Unii.
Czy ktoś poza Kaczyńskim może opanować całe to towarzystwo? Znów - wątpliwe.
Znacznie bardziej prawdopodobny wydaje się podział na, powiedzmy, PiS-Radio
Maryja i PiS-pragmatycy.
Ciekawie zrobiłoby się też na prawicy
niepisowskiej. Zgodnie z wieloletnią doktryną Kaczyńskiego, na prawo od PiS
miała być „tylko ściana”. Za cenę radykalizacji własnej partii udało mu się nie
dopuścić do zaistnienia polskiej wersji Jobbiku, czyli partii narodowej,
antyunijnej, czerpiącej z przedwojennych endeckich tradycji. Bez Kaczyńskiego i
po rozpadzie Zjednoczonej Prawicy na prawicowych rubieżach powstałaby nisza,
którą zagospodarowałyby zapewne Ruch Narodowy, Młodzież Wszechpolska i ONR,
wsparte przez część byłych działaczy PiS. Postulaty radykalne, antyunijne,
antyuchodźcze i antyizraelskie (zastępujące dawne klisze antysemickie)
pozwoliłyby prawdopodobnie prawicowym populistom wejść do Sejmu, choć
niewielkiej liczbie posłów.
Zupełnie nowe rozdanie?
Emerytura
Kaczyńskiego powiązana z rozpadem PiS paradoksalnie mogłaby mieć poważne
konsekwencje także dla Platformy w jej obecnej postaci. Partia, której głównym
spoiwem jest walka z PiS, tracąc wroga, musiałaby się w jakiejś mierze zdefiniować
na nowo. I wyjść z całościowym programem wykraczającym daleko poza postulaty
przywrócenia w kraju demokratycznych standardów. W tym kontekście warto
sięgnąć do świeżego sondażu CBOS o motywach poparcia dla poszczególnych partii. Badani mieli sami krótko
uzasadnić swoje preferencje. Wyborcy PiS odpowiadali najczęściej, że „dobrze
rządzi”, „dba o los zwykłych obywateli”, „ma dobry program”. Najczęstszą
odpowiedzią zwolenników Platformy było zaś: „żeby PiS nie rządził”. Na zalety
programowe partii Schetyny wskazało ledwie 4 proc. jej zwolenników.
W tym sensie Grzegorz Schetyna powinien
trzymać kciuki za zdrowie i chęć 2 do pracy Kaczyńskiego. Głęboki upadek
obecnie rządzącej prawicy mógłby zachwiać Platformą. Niewiele by już trzymało
pod jednym dachem Bartosza Arłukowicza czy Agnieszkę Pomaską z platformerskimi
konserwatystami. PO mogłaby się podzielić na, powiedzmy, PO-Lewicę i
PO-Centrum. Niewykluczone zresztą, że część rozbitków z dwóch wielkich partii
stworzyłaby tak wyczekiwany kilkanaście lat temu PO-PiS, choć byłaby to
formacja raczej dla nielicznych nostalgicznych koneserów niż dla mas.
Fale uderzeniowe po sukcesji w Pis i podziale Platformy sięgnęłyby
także lewej strony sceny. Otworzyłaby się przestrzeń dla nowej partii
centrolewicowej, która mogłaby przyciągnąć jakąś część wyborców Platformy, a
być może także socjalnego elektoratu PiS, głosującego wcześniej na SLD.
Beneficjentem tego ruchu mogłaby zostać powstająca partia Roberta Biedronia. A
może odrodziliby się też jacyś lewicowi populiści? Jakaś nowa Samoobrona?
Byłyby wreszcie skutki dla całej polskiej
polityki. Odejście na emeryturę Kaczyńskiego zakończy epokę polityki potransformacyjnej,
w której rządziły kolejno partie posolidarnościowe, postkomunistyczne i
postopozycyjne, pierwotnie z jednego pnia PO i PiS. Stare partie osłabną, a
nowi liderzy będą próbowali wyczuć nastroje społeczne i wydobyć nowe osie
podziału: wokół polityki społecznej, Unii, bezpieczeństwa, tradycji,
postępowości, wartości indywidualnych lub wspólnotowych. Na popularności zyskiwałyby
zapewne poglądy niemieszczące się dziś ani w programie Platformy, ani PiS: za
przyspieszeniem integracji europejskiej, przyjęciem euro, legalizacją aborcji
i związków partnerskich, ale też za wyjściem z Unii czy zaostrzeniem prawa
aborcyjnego.
Kres przywództwa Kaczyńskiego przyspieszyłby
też zmianę pokoleniową w polityce, opanowanej dziś przez grupę (najczęściej)
starszych (zazwyczaj) panów. Sejm z każdą kadencją robi się coraz starszy, za
młodych w PiS uchodzą posłowie 35- i 40-letni.
Weteranów
PiS i Platformy, którzy zaczynali kariery w opozycji demokratycznej za PRL
lub w pierwszych latach III RP zastąpiliby młodsi posłowie z ich partii. Zmiany
w polityce przyciągnęłyby do niej zapewne także pokolenie 30-latków, którzy
dotychczas angażowali się w samorządach lub organizacjach pozarządowych.
Czy byłoby lepiej, trudno powiedzieć; na
pewno byłoby inaczej.
Wojciech Szacki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz