Siła i dyshonor
Prawo
i Sprawiedliwość oczywiście nie nazwie niepełnosprawnych gorszym sortem. Ale
nie musi. Wystarczy, że traktuje ich jak gorszy sort.
Partia PiS lubi siłę i silnych. Siła może, a nawet powinna mieć ogolony
łeb, wielkie karczycho i T-shirt, na przykład z napisem „śmierć wrogom
ojczyzny”. Partia PiS do takich obywateli się przymila i takich głaszcze. Albo
ich ochrania, także wtedy, gdy na T-shirtach są gotycko pisane dwie literki
„S”. Gdy więc państwowa policja takich delikwentów ochraniała przed
obywatelami-awanturnikami, w Sejmie niepełnosprawni leżeli pokotem w
kilkudziesięciostopniowym upale.
Owa asymetria nie powinna nikogo dziwić, bo wcale nie jest przypadkowa.
Ta władza zdecydowanie woli osiłków niż niepełnosprawnych. Woli pałki i kastety
od wózków inwalidzkich. Tc pierwsze mogą w końcu pomóc walczyć o władzę i o jej
utrzymanie. Te drugie to tylko kłopot i roszczenia.
Ostatnie dni pokazują coś niezwykłego - oto władza, mająca od lat buzię
pełną frazesów o „zwykłych ludziach”, na niepełnosprawnych się ostentacyjnie
wypina. Pytanie, czy niesprawność czyni ich mniej zwykłymi niż trzeba, czy też
zwykłymi inaczej niż trzeba. W każdym razie niepełnosprawni władzę denerwują.
Przypomnijmy, że jakiś czas temu chciała ona pozbawić ich możliwości głosowania
korespondencyjnego, czyli wielu z nich po prostu pozbawić praw obywatelskich.
Władza po licznych protestach uległa, ale zniewagi nie zapomniała. W końcu co
to za władza, która ulega ludziom na wózkach? Jak można ją szanować i uznawać
za silną? Władza, której naczelny przedstawiciel mówi o niej, że to „pany”, nie może ulegać słabym, a tym bardziej
najsłabszym. Może, owszem, bronić nienarodzonych, ale nie narodzonych, gdy nie
są w swym zdrowiu dość pańscy. Widzimy więc, że ludzie władzy nie tylko nie
odczuwają wobec niepełnosprawnych żadnej empatii, ale owego braku empatii
nawet nie kryją. Więcej, oni manifestują swą irytację i wściekłość, że ci wciąż pętają się im pod nogami. Ach, jak
chciałoby się na nich, jak na innych przedstawicieli gorszego sortu, nasłać
policję albo dyżurnych prokuratorów, a tu jednak trzeba się mitygować.
Władza traktuje problemy niepełnosprawnych nie jak problemy ludzi, ale
jak problem PR-owski. Ale szczególnie rozumiany. Nie tak, że trzeba wobec nich
iść na jakieś ustępstwa, bo inaczej źle to będzie wyglądało, ale tak, że
bardzo źle by wyglądało, gdyby pójść na ustępstwa. Nic w tym dziwnego. Ludzie
słabi mają predylekcję do sprawowania rządów silnej ręki. A manifestowanie
siły i dominacji wymaga znalezienia słabszych. Słabsi bywają czasem kłopotem,
ale częściej są dobrym tłem. W roli słabszych
można obsadzić uchodźców, mniejszości seksualne, łże-elity. Wybór jest
drugorzędny, rola musi być jednak obsadzona, bo siła potrzebuje kontrastu,
czyli słabości.
Uleganie niepełnosprawnym łamałoby logikę funkcjonowania tej władzy. A
zgodnie z jej prawidłami władza może okazać łaskawość i szczodrość (tym
bardziej że nie płaci ze swoich), nie może natomiast okazać uległości. Ta
bowiem stanowiłaby precedens. A od normy, jaką jest bezwzględna siła i
bezdyskusyjny prymat, odstępstw być nie może. Regułą nie jest więc, bo nie może
być, dialog, kompromis czy ustępstwo, bo stanowią one, owszem, wartości, ale w
demokracji. System autorytarny, a taki mamy już w Polsce, takich wartości nie
toleruje.
Autorytaryzm kompromisu nie znosi, kocha za to szczucie i zemstę.
Popieracie i niepełnosprawnych, to dowalimy wam „daninę solidarnościową”,
żebyście wiedzieli, że za durną solidarność będziecie bulić z własnych
pieniędzy. Zaglądacie nam do naszych premii, to obetniemy wam wasze pensje.
Robiliście nam kłopoty z aplikacją albo nie wydawaliście wyroków zgodnych z
naszymi oczekiwaniami, to wam zmienimy Sąd Najwyższy i prezesów sądów, a jak
dalej będziecie podskakiwać, to będzie dyscyplinarka. Niepełnosprawni nie
są więc jakoś ekskluzywnie źle
traktowani. Są traktowani tak samo jak wszyscy, którzy tej władzy nie okazują
wsparcia i wdzięczności.
Oczywiście, niepełnosprawni, tak jak sędziowie, są dla władzy całkiem
użyteczni. Można wygrażać Niemcom Mularczykiem, Francuzów straszyć widelcem, a
brukselkę szachować burakami. Ale jak przychodzi strach, że kasę utną, trzeba
się ukorzyć i jakoś tam się dogadywać, czyli robić coś, czego tak się
nienawidzi. Z naprawdę słabymi dogadywać się nie trzeba. W ogóle nie warto z
nimi gadać. Z buta i po sprawie.
Empatię zawsze można zademonstrować w sposób czysty i bezstresowy. Można stanąć w obronie Alfiego, co pozwala
uderzać w zgniły Zachód i jest zdecydowanie mniej kłopotliwe niż pomoc ginącym
dzieciom z Bliskiego Wschodu czy dzieciom na wózkach inwalidzkich. Te pierwsze
nie są dość białe i chrześcijańskie, te drugie mają tę wadę, że nie znikną wraz
z kolejną internetową gównoburzą.
Tomasz Lis
Kasandrowski
Rafała Trzaskowskiego znam od lat. Chodził
do podstawówki z moim młodszym rodzeństwem. Potem, gdy kończyłem XILO im. Mikołaja
Reja, on do tej szkoły przyszedł. I zawracał nam, studentom z nielegalnego
wówczas NZS Uniwersytetu Warszawskiego, głowę, bo chciał knuć i knuł w liceum.
Lubię go, cenię
jego inteligencję i erudycję. Mało z kim mi się tak dobrze gada o książkach.
Wystarczyło, że wspomniałem o „Zabójcy z miasta moreli” Witolda Szabłowskiego
czy „Prześnionej rewolucji” Andrzeja Ledera i dwa tygodnie później słał mi
esemesa z wnikliwą recenzją. Ja nie nadążam za jego rekomendacjami. Bawi mnie
jego sarkastyczne poczucie humoru. Uważam, że byłby dobrym prezydentem
Warszawy, ma kwalifikacje, może pozytywnie zmienić miasto. Pytanie, czy tak się
stanie.
Mam też przyjaciela
pracującego z dala od mediów i polityki, ale żywo się nią interesującego.
Wcześnie przewidział zwycięstwo Dudy, PiS, Trumpa oraz brexit (będąc
przeciwnikiem całej czwórki). Pomylił się z Marine Le Pen i częściowo z
wynikami wyborów w Niemczech, przeszacował AfD. Od dłuższego czasu, zanim
zgłoszono oficjalnie kandydaturę Patryka Jakiego, wieści przegraną
Trzaskowskiego. Mówi mniej więcej tak:
Jest taka piosenka
Młynarskiego na motywach „Balladyny”, której „w lesie zaś szumi morał,/ że kto
człekiem złym, człekiem złym,/ jeden nóż mu wystarczy a/ uczciwemu potrzebne
dwa”. Przy czym „uczciwość” zamieńmy na „niepopulizm”. W epoce populizmów można,
owszem, wygrać z populistą, jak Macron, ale może to stać się tylko za sprawą
innego, miękkiego populizmu, a co najmniej jakiejś wielkiej jednoczącej idei.
Jest tu pewien paradoks, bo w obecnym układzie w Warszawie w zasadzie PiS powinno
być w defensywie, a Jaki ze swoją komisją też nie może za bardzo się afiszować,
bo schrzanił sprawę ustawy o reprywatyzacji i w szafie ma związki Macieja
Wąsika z braćmi R. W dodatku świeżo spartolił ustawę o IPN. I co? I nic!
Zamiast w to uderzać, Trzaskowski rozpoczyna de facto kampanię, atakując go
personalnie i to po linii „alienacja polityków od mas”, że Jaki będzie musiał
wysiąść z limuzyny itp. A tu akurat złoty chłopiec z PO jest niewiarygodny.
Ogólnie biorąc,
wszystko, co robi, to manifestowanie przekonania, że głosy warszawiaków mu się
należą, bo jest fajny i walczy z PiS. Do tego, co gorsza, zaczyna walkę od
recenzowania przeciwnika w imieniu warszawskiego wyborcy, co jest wkurzające
na maksa i może uszłoby knajakowi z Solca (albo Opola), ale nie złotemu chłopcu
z PO, który startował w wyborach z Krakowa, a część kariery spędził w
Brukseli. I na dzień dobry, podkreślając obcość Jakiego w Warszawie,
antagonizuje setki tysięcy słoików.
Powinien punktować
wroga, ale w debacie twarzą w twarz, w sytuacji zwarcia, a ignorować go
całkowicie w wypowiedziach publicznych, wizjonerskich mowach, gdyby takowe miał
w zanadrzu. Trzaskowski nie ma programu, wygląda, że zaplanował „mikrokampanię”,
docieranie do kobiet, wykluczonych i podobne bzdury. Trump nas nauczył, że nie
ma kobiet w głosowaniu, są republikanie i demokraci, a wykluczeni nikogo nie
obchodzą i tylko robią wrażenie, że zajmujemy się sprawami marginalnymi. Co
dotyczy promila społeczeństwa i słusznie społeczeństwa nie obchodzi. I sprawia
wrażenie, że „prawdziwe problemy” zostawiamy przeciwnikowi.
Strategiczna
inicjatywa już została oddana, samobójczo, PiS-owi i Jakiemu, który teraz
właściwie nic nie musi, tylko ignorując Trzaskowskiego, może rozdawać kiełbasę
przed stadionem Legii. To będzie równy wyścig, może z lekką przewagą PO, ale
kampania Trzaskowskiego będzie swoich demobilizować (i nie wystarczy ogólny
strach przed PiS), popychając małe grupy wyborców w ramiona konkurencji ze
strony lewicowej. A kampania Jakiego, skądinąd jedynego kandydata prawicy,
zmobilizuje trochę i tych, co zwykle nie głosują, choćby kiboli Legii. I to
wystarczy w drugiej turze, przed którą, gdy zrobi się niebezpiecznie,
spanikowany Trzaskowski zrobi jakiś spektakularny ruch rozpaczy, do końca się
pogrążając. Jak Komorowski, po którym odziedziczył styl, sztab itd. Jest
jeszcze czynnik organizacyjny. Nie widzę, żeby Rafał bratał się z młodzieżą,
przyciągał masy, co pójdą z kampanią od drzwi do drzwi. A Jakiego w tym widzę.
Spisałem te myśli
przyjaciela, bo jakbym tu i ówdzie słyszał, że Jaki jest jednym wielkim
chodzącym memem i Trzaskowski przegra tylko wtedy, jeśli po pijaku przejedzie
na pasach zakonnicę w ciąży.
Marcin Meller
Wróg jest poważny
Moja znajoma przeżyła bardzo przykrą i
jednocześnie pouczającą przygodę. Straciła swój osobisty komputer wraz z jego
zawartością, bo zostawiła go w samochodzie. Samochód stał na opłaconym miejscu
parkingowym, ale koleżanka zapomniała, że sama oplatanie jest równoznaczna z
tym, że samochód jest strzeżony. Żyjemy w nowych czasach rozwoju technologii i
zapominamy, że w tych samych czasach żyją i pracują też złodzieje. Współczesny
złodziej inwestuje w urządzenia elektroniczne, które pozwalają mu nie tylko
dostać się do samochodu, ale też wykryć pozostawiony w nim komputer. Często w
ogóle
tym nie myślimy. Znajoma po stwierdzeniu kradzieży udała
się do najbliższego komisariatu, ażeby podzielić się tą wiadomością z
przedstawicielami władzy. Tak się złożyło, że w komisariacie obecny był dyżurny
policjant, bo od czasu, kiedy skończyły się miesięcznice, policjanci są na
posterunku. Bardzo kulturalnie i z wyrazami współczucia policjant poprosił
moją znajomą o imię i nazwisko. Podała mu swój dowód. Nie chodzi mi o pani
nazwisko - zreflektował się policjant - chodzi mi o imię i nazwisko złodzieja,
dodam, że najlepiej by było, gdyby pani znała jego adres zamieszkania. Znajoma
nie ukrywała zdziwienia. Policjant usprawiedliwił się i powiedział: „Nie
jestem Duchem Świętym muszę wiedzieć, kogo mamy szukać”. Opisuję tę historię ku
przestrodze. Przestrzegam przed zostawianiem komputera w samochodzie, polecam
poznawanie personaliów złodziei, przestrzegam też przed nadmiernym poczuciem
humoru wyrażanym w licznych osobistych komentarzach. Przeczytałem bardzo dużo
żartów, różnej jakości, na temat kandydatury chłopaka z Opola, który zgłosił
się na prezydenta Warszawy. Przypominam, że podobne żarty czytałem na temat
kandydata Andrzeja Dudy, kiedy dowiedzieliśmy się, że chce zostać prezydentem.
To nie jest temat do żartów Ułożyłem taki wiersz: „Nie trzeba żartować, tylko
zagłosować”, Wróg bywa śmiertelnie poważny i słabo u niego z poczuciem humoru.
Krzysztof Materna jest satyrykiem,
aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Beznadziejnie zapętleni w Smoleńsk
W PiS krąży plotka, że na stole Jarosława Kaczyńskiego leży
akt oskarżenia Tuska za Smoleńsk, a minister Ziobro czeka tylko na decyzję
polityczną, by racę odpalić.
W obozie PiS trwa narada: jaką strategię przyjąć w
sprawie Donalda Tuska i Smoleńska. Po ostatecznej kompromitacji ekipy Antoniego
Macierewicza trzeba wymyślić nową spójną opowieść dla elektoratu PiS, bo hasło,
że osiągnęliśmy cel, budując pomniki, jest za słabe.
Od kilku lat powtarzano, że Tuska trzeba ścigać za
Smoleńsk. Sprawa wróciła w zeszłym tygodniu w związku z kolejnymi zeznaniami
szefa Rady Europejskiej w sprawie katastrofy. Radykalny elektorat może uznać,
że PiS jest nieudolny i strachliwy, bo prokuratura przez ostatnie dwa i pół
roku o nic Tuska nie oskarżyła. Co w tej sytuacji zrobić?
W tygodniku „Do Rzeczy” Rafał Ziemkiewicz tłumaczy, że
PiS niepotrzebnie brnął w teorię zamachową mimo braku dowodów. O swoich
kolegach z obozu IV RP pisze: „Niestety, dla wielu ludzi od faktów ważniejsze
są emocje, a stawianie radykalnych, publicystycznych tez sprzedaje się lepiej
niż zastrzeżenia”. Krytykuje PiS za to, że nie zajął się prawdziwymi grzechami
Platformy, takimi jak „podjęcie przez Donalda Tuska gry z Rosją przeciwko
prezydentowi Kaczyńskiemu, opłakanego stanu 36. pułku lotnictwa transportowego,
notorycznego łamania w nim procedur, braku niezbędnych szkoleń jak i kompletnej
kompromitacji państwa po tragedii”.
Data rocznicy Katynia, czyli 10 kwietnia, została oddana prezydentowi
Najpierw o osobnych wizytach, czyli częstej w PiS tezie o
ich „rozdzieleniu".
I Tusk, i Kaczyński chcieli jechać do Katynia. Każdy
dążył do patronowania obchodom okrągłej 70. rocznicy, bo Katyń ma dla Polaków
znaczenie symboliczne. Tusk chciał ściągnąć Władimira Putina i ogłosić: oto
władca Rosji skłania głowę nad mogiłami zamordowanych polskich oficerów.
Lech Kaczyński nie miał ochoty na uroczystość z Putinem,
jego polityka opierała się na kontestacji rosyjskiego przywódcy. Prezydent
chciał być jedyną, centralną postacią obchodów.
Zdjęcia z uroczystości katyńskich miały mu posłużyć do
spotów reklamowych w zbliżającej się kampanii prezydenckiej. Miał stać nad
grobami katyńskimi w otoczeniu najwyższych dowódców armii w roli mocnego przywódcy
i zwierzchnika sił zbrojnych, polityka przywiązanego do tradycji
niepodległościowej, dla którego historia jest ważnym punktem odniesienia. Na co
by mu się przydały obrazki z plączącymi się Tuskiem i Putinem za plecami?
Nie należy mieć pretensji do prezydenta, że chciał te
zdjęcia wykorzystać w kampanii. To naturalne odwołanie się do emocji
patriotycznych wyborców. Natomiast zarzuty, że był pokrzywdzony, bo premierzy
Polski i Rosji przyjechali tam w innym terminie, urągają faktom.
Rzeczywiście, początkowo po stronie polskiej było
zamieszanie, jak pogodzić ambicje Tuska i Kaczyńskiego i uniknąć żenującego
sporu, kto w czasie obchodów ważniejszy. Ale rozwiązanie przyszło samo - Putin
oświadczył, że 10 kwietnia nie może przyjechać, za to może 7 kwietnia. Wszyscy
uznali, że lepszego rozwiązania nie będzie: kluczowa data rocznicy, czyli 10
kwietnia, została oddana prezydentowi, z czego był zadowolony.
Wszystko też odbyło się zgodnie z protokołem, bo Putin
był wówczas szefem rządu, a nie prezydentem. Obaj premierzy byli więc w Katyniu
trzy dni przed rocznicą.
Tusk zeznawał na ten temat w zeszłym tygodniu na procesie
Tomasza Arabskiego. Sprzyjające PiS rodziny smoleńskie spodziewały się, że
prokurator pognębi byłego premiera. Tusk jednak wyszedł z tej próby obronną
ręką, bo fakty są po jego stronie. Opowieść o straszliwej zbrodni w związku z
rozdzieleniem wizyt jest bzdurą; co gorsza szkodliwą dla pamięci Lecha
Kaczyńskiego, bo stawiającą go w pozycji polityka, którym pomiatano we własnym
kraju.
To nieprawda. Tusk nie chciał powtórki z gorszącej wojny
o samolot przed jednym ze szczytów UE, bo wiedział, że takie awantury szkodzą
obu stronom.
Gen. Błasik musi być niewinny
Owszem, zamiast zmyślać zamach, należało dyskutować o
tym, jak działa państwo, w szczególności 36. pułk, oraz zająć się szkoleniami
pilotów i przestrzeganiem procedur. I tu ostro rozliczać Platformę. Ziemkiewicz
ma więc rację, ale wykazuje skrajną naiwność i nie rozumie konsekwencji takiego
wyboru. PiS go nie posłucha, bo dyskusja o procedurach i szkoleniach prowadzi
prostą drogą do pytania o odpowiedzialność dowódcy sił powietrznych gen.
Andrzeja Błasika, który zginął w katastrofie. Kto był bowiem przełożonym
pilotów i oficerów odpowiedzialnych za szkolenia?
Gen. Błasik jest jedną z centralnych postaci mitu
smoleńskiego. Nie bez przyczyny PiS błyskawicznie zrezygnował z oskarżania
szefa MON Bogdana Klicha czy żądania jego dymisji. Bo jeśli Klich jest winny,
to winny jest także Błasik.
Wiedzie nas to do następnej konkluzji, której PiS boi się
jak ognia: Klich chciał Błasika pozbawić funkcji m.in. ze względu na to, że nie
wykonał on zaleceń po katastrofie wojskowej CAS-y. A Błasika obronił prezydent
Kaczyński. Platforma nie chciała iść na kolejną wojnę z Pałacem Prezydenckim,
więc odpuściła.
Jeden z czołowych polityków PiS Joachim Brudziński
deklarował, że trzeba walczyć o honor polskiego wojska. Mówił w
„Rzeczpospolitej”, że na „liście hańby narodowej” widziałby ludzi
odpowiedzialnych za „za brak reakcji na szkalowanie śp. generała Błasika i
polskich pilotów”. Niestety, obecny szef MSW musi umieścić teraz na tej liście
Ziemkiewicza i redaktora naczelnego „Do Rzeczy” Pawła Lisickiego.
A co robili po katastrofie Sasin i Duda
Z listy kwestii ważnych w związku ze Smoleńskiem, które
sufluje „Do Rzeczy”, za najbardziej „obiecujący” politycznie można uznać punkt
„kompromitacji państwa polskiego” po katastrofie. Rzeczywiście mnóstwa rzeczy
można się czepiać. Ale wtedy powstaje pytanie: co w trakcie tej kompromitacji
robili prezydenccy ministrowie Jacek Sasin i Andrzej Duda? Czy alarmowali, czy
krzyczeli np. w sprawie ekshumacji i innych spraw organizacyjnych?
Dlaczego od początku nie robił tego prokurator Marek
Pasionek, który uczestniczył w śledztwie smoleńskim? Czy pojechali do Smoleńska
i byli tam do końca czynności śledczych? Wspierali rodziny? Patrzyli Rosjanom
na ręce? Przecież byli urzędnikami prezydenta, który zginął w katastrofie.
I dlaczego Macierewicz wyjechał nagle z Rosji zaraz po
katastrofie? Tłumaczył ostatnio, że rozeszły się pogłoski o aresztowaniu
dziennikarzy polskich w Smoleńsku. A on zamiast pojechać na miejsce, walczyć o
polskich obywateli, po prostu zwiał.
Same pułapki. Jest jeszcze sprawa pomylenia ciał ofiar,
która bulwersowała część opinii publicznej. Tyle że o ekshumacjach decydowała i
decyduje nadal prokuratura, która za czasów PO-PSL była niezależna od rządu.
Prokuratorem generalnym był człowiek wskazany przez Lecha Kaczyńskiego, a
zastępcami prokuratora ludzie ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry z
czasów rządu PiS.
W tym kontekście teza o rozdzieleniu wizyt – choć
absurdalna – jest najbardziej poręczna, bo spełnia podstawowe założenia
strategii PiS w tej sprawie: winę można zwalić tylko na Tuska.
Jak go ukarać, żeby na tym nie zyskał
W PiS krąży plotka, że na stole Jarosława Kaczyńskiego
leży akt oskarżenia Tuska za Smoleńsk (z jakiego paragrafu, to już nieistotne)
i minister Ziobro czeka tylko na decyzję, by racę odpalić. Komisja ds. Amber
Gold uderzyła bowiem w Tuska za słabo, czego dowodzi ewakuacja kluczowych
członków tej komisji – najpierw Marka Suskiego, a teraz szefowej komisji
Małgorzaty Wassermann, która wystartuje w wyborach na prezydenta Krakowa.
Istnieje duże prawdopodobieństwo, że i komisja ds. VAT nic nie da. Pozostaną
więc tylko śledztwa smoleńskie, w których Tusk jest wzywany na razie jako
świadek.
„Kandydowanie Donalda Tuska w wyborach prezydenckich
dałoby mu płynne przejście od immunitetu wynikającego z piastowania stanowiska
przewodniczącego Rady Europejskiej do niepisanego immunitetu, jaki ma kandydat
na prezydenta w Polsce. To ważne dla byłego premiera w kontekście śledztw
prokuratury w sprawach katastrofy smoleńskiej czy prywatyzacji Ciechu, ale
także w kontekście prac sejmowej komisji ds. Amber Gold oraz mającej wkrótce
powstać komisji specjalnej ds. wyłudzeń VAT. Wszystkie te działania będą
przedstawiane, także za granicą, jako zemsta na kandydacie opozycji na
prezydenta. A nawet kreowanie się na kogoś prześladowanego przez prokuraturę i
sejmowe komisje może być dyskontowane w ewentualnej kampanii prezydenckiej Donalda
Tuska” – pisze w portalu wPolityce.pl Stanisław Janecki w roli PR-owca partii
rządzącej.
Z tekstu wynika, że władza waha się, co z tym Tuskiem
zrobić. Elektorat smoleński żąda, by go ścigać i ukarać, ale grozi to
wykreowaniem męczennika. Trzeba będzie zrobić bilans zysków i strat w przypadku
każdej opcji i w końcu podjąć decyzję. Zaryzykuję tezę, że jakieś zarzuty za
rzekome „rozdzielenie wizyt” zostaną jednak Tuskowi postawione, żeby odwrócić
uwagę od klęski Macierewicza i od innych analiz smoleńskich, groźnych dla PiS.
Dominika Wielowieyska
Szklana niepogoda dla Magdaleny Ogórek
Parę lat temu
ośmieszyła lewicę. Teraz to samo robi drugiej stronie. Magdalena Ogórek ma
spory talent: nie umie być tą, za którą chciałaby akurat uchodzić. Córa lewicy
zgubi i prawicę?
Niedawno w Polskim Radiu został zawieszony Rafał
Dudkiewicz. Z powodu… wpisów na Twitterze o Magdalenie Ogórek. Zawiesił go
dyrektor Polskiego Radia 24 Paweł Piszczek.
O co poszło? Dudkiewicz wyjaśniał na Twitterze: „Byłem
wezwany na rozmowę z dyrektorem Pawłem Piszczkiem. Zakomunikował mi, że co
najmniej na miesiąc zawiesza współpracę i wstrzymuje moją aktywność na antenie.
Na moje pytanie, co jest powodem, odpowiedział, że wpisy z mojego prywatnego
konta na Twitterze na temat przeszłości politycznej Magdaleny Ogórek”.
Wypominanie jej związków z SLD nie spodobało się przede
wszystkim samej Ogórek. Trudno się temu dziwić, bo gdy ktoś chce sobie
zaskarbić zaufanie narodowej prawicy, chciałby zapomnieć o bliskiej, całkiem
niedawnej współpracy z postkomunistyczną lewicą.
Ogórek wolałaby więc nie pamiętać m.in., że była szefową
gabinetu szefa SLD Grzegorza Napieralskiego, w wyborach parlamentarnych w 2011
r. startowała z list SLD w Rybniku (nie weszła do Sejmu), a w styczniu 2015 r.
została kandydatką SLD na prezydenta. Przegrała te wybory dla lewicy, ale sama
wygrała na wyborczym zwycięstwie prawicy w wyborach parlamentarnych w tym samym
roku.
Po przejęciu mediów publicznych przez PiS jej medialna kariera
nabrała tempa: w TVP ma cztery programy (współprowadzi „W tyle wizji” i „W tyle
wizji extra”, „Studio Polska” i „O co chodzi”), a w Polskim Radiu – dwa
(„Utracone odzyskane” i „Rozmowy pod krawatem” w Radiu Szczecin). Więc
Dudkiewicz i Ogórek to koledzy z publicznego radia.
Ostatecznie prezes Polskiego Radia Jacek Sobala odwiesił
zawieszonego „po wnikliwym zapoznaniu się ze sprawą”. Zaapelował „o zachowanie
standardów dziennikarskich w social media”. Co (chyba) należy rozumieć tak, by
już więcej Ogórek nie wypominać jej przeszłości.
26 kwietnia Dudkiewicz twettował: „Pytano mnie wczoraj,
czy w mojej sprawie głos zabrał szef SDP Pan Krzysztof Skowroński, otóż nie,
głosu nie zabrał. Nie wiem dlaczego”. Obok zdjęcia Skowrońskiego i Ogórek.
Kłamstwo pani Magdaleny
Ze sprawą przypominania Ogórek jej niebezpiecznych
związków z przeszłości może być trudno. Bo same do niej wracają. Np. 18
kwietnia. Tego dnia Ogórek prowadziła „W tyle wizji”. Odbył się wtedy taki
dialog (patrz ok. 24. minuty programu):
Ogórek: …a jakaś miła pani do nas dzwoni. Dobry wieczór…
Ta „miła pani” to była „Jolanta z Warszawy” i wcale nie
była miła, sypała zarzutami wobec TVP Info, że nierzetelne informacje, że
napastliwi dziennikarze. Wypomniała np., że w TVP Info na tzw. pasku pojawił
się napis ze słowami „Lech Wałęsa (TW "Bolek")”.
Ogórek: Co w tym wypadku jest nie tak?
Pani Jolanta: To można podpisywać TW "Michał",
prawda? Pani Magdaleno?
Ogórek: Ale kto to jest TW "Michał"?.
Pani Jolanta: No, myślę, że to chyba pani mąż.
Ogórek z bardzo nietęgą miną broniła go, że „proces
lustracyjny w jego sprawie jest w toku” i że kiedy miał zostać zwerbowany, miał
za ledwie 15 lat. – Niech pani sobie dokładnie sprawdzi – poradziła Ogórek. –
Tak że znowu ten telefon, droga pani z SLD, jest kulą w płot.
Pani Jolanta: Pani mąż, Piotr Mochnaczewski, donosił na
ludzi tak samo… Skoro państwo mówicie, że Lech Wałęsa jest TW „Bolek”, to niech
cała Polska w końcu się dowie, że TW „Michał” donosił na ludzi do SB. Jest
lista Antoniego Macierewicza, proszę sobie przeczytać.
Pytałam IPN o proces lustracyjny Mochnaczewskiego – nie
potwierdził mi, że się toczy. A ile lat miał Mochnaczewski, gdy miał zacząć
współpracę z SB, łatwo sprawdzić.
Dlaczego Ogórek za pomocą kłamstwa broniła męża? Bo
przecież te daty można bardzo łatwo zweryfikować. Gdy w styczniu 2015 r.
ogłosiła start w wyborach prezydenckich, już parę dni później portal
Niezależna.pl ją zlustrował, sięgając po przeszłość jej męża właśnie.
Maciej Marosz (współautor i autor lustracyjnych książek
„Resortowe dzieci. Media”, „Resortowe dzieci. Służby”, „Resortowe Dzieci.
Politycy”, „Resortowe togi”) donosił: „Piotr Mochnaczewski znalazł się na tzw.
liście Antoniego Macierewicza upublicznionej w 1992 r. w Sejmie. Figurował na
niej jako TW 'Michał' zarejestrowany przez Wydział III-1 SB w Szczecinie. Jego
współpraca miała trwać w latach 1983-1989”.
Mochnaczewski urodził się w 1965 r., w 1983 miał 18 lat.
Trafiła na wystawę
W marcu Ogórek publicznie walczyła się z Muzeum Polin. I
znów: nie przysporzyło jej to chwały. Przeciwnie: jej brzydka przeszłość znów
się pokazała.
Chodziło o wystawę „Obcy w domu. Wokół Marca '68”. Są tam pamiątki sprzed pół
wieku i przykłady współczesnego antysemityzmu. A wśród nich tweet Ogórek z 2017
r. Kiedy Marek Borowski skrytykował Jarosława Gowina, Ogórek zaatakowała
Borowskiego ćwierknęciem, że zmienił nazwisko. Pomyliła się, bo to jego ojciec
je zmienił, ale sens ataku był oczywisty: wypomniała Borowskiemu żydowskie
pochodzenie.
Ogórek bardzo się zdenerwowała, że jej tweet (choć bez
jej nazwiska) stał się dowodem na współczesny antysemityzm. Atakowała:
„Haniebny postępek Muzeum Polin postrzegam jako kolejny wyraz opresyjnej
propagandy politycznej. Jeszcze dziś do muzeum zostanie przesłane wezwanie do
natychmiastowych przeprosin”. Przeprosin nie było. Za to frekwencja w muzeum
wzrosła.
Ale Ogórek nie ustąpiła, zaćwierkała: „Z powodu
pomówienia, jakiego dopuściło się Muzeum POLIN względem mnie, w tej chwili
złożyłam do Sądu Rejonowego dla Warszawy Śródmieścia akt oskarżenia przeciwko
dyrektorowi POLIN”.
Widać, że przeszłość będzie ją jeszcze długo gonić. I ta
lewicowa, i ta prawicowa. Bo i teraźniejsza przygoda z narodową prawicą stanie
się kiedyś jej przeszłością. Ludzie Kaczyńskiego na razie myślą, że Ogórek ich
lubi, popiera i broni. Ciekawe, jaka przyszłość ją czeka, kiedy się zorientują,
że ona tylko dba o własną skórę?
Agnieszka Kublik
Panie prezydencie, Polacy przede wszystkim zasługują na to, by obecna konstytucja była przestrzegana
W przemówieniu z okazji święta Konstytucji
3 maja stwierdził pan, że Polacy po 30 latach od odzyskania suwerenności i 20
latach obowiązywania obecnej ustawy zasadniczej zasługują na nową konstytucję
lub nowelizację obecnej. Zdaje się pan mówić, że udział w referendum
konstytucyjnym jest łaską daną z pana ręki społeczeństwu. Mam inne wrażenie.
Polacy już dziś zasługują na to, aby obowiązująca konstytucja była
przestrzegana.
Konstytucja to depozyt wolności obywatelskich. Można ją
porównać do sejfu. Możliwe jest zrobienie sejfu pełnego wyrafinowanych
zabezpieczeń, ale nikt nie zagwarantuje, że okaże się odporny na działania
sprawnego włamywacza. Szczególnie jeśli z włamywaczem współdziała ktoś, kto za
ochronę sejfu jest odpowiedzialny.
Niestety, z roli strażnika konstytucji pan się nie
wywiązał. Wziął pan udział w demolowaniu i ośmieszeniu instytucji, która o
konstytucyjności aktów prawnych orzeka – Trybunału Konstytucyjnego. Między
innymi za pana sprawą o Polsce mówi się jako o kraju demokracji upadającej. To bolesne
tym bardziej, że w 1980 i w 1989 roku za sprawą „Solidarności” Polska dla
świata była „pochodnią wolności”.
Obecna konstytucja mało odporna
Nie uważam, że obecna konstytucja jest aktem prawnym bez
wad. Okazała się – choćby z powodu zbyt licznych delegacji ustawowych – mało
odporna na obchodzenie jej zapisów. Jednak by można było mówić o jej
nowelizacji, musiałaby wcześniej istnieć zgoda, zarówno w społeczeństwie, jak i
wśród najważniejszych sił politycznych, pewnych, że mimo różnic wszyscy działają
na rzecz dobra wspólnego, a nie dla zniszczenia przeciwników. Takiej zgody w
Polsce nie ma. Co więcej, metodą sprawowania władzy przez partię rządzącą jest
dzielenie Polaków, poniżanie przeciwników i ograniczanie praw wszelakich
„gorszych sortów”.
Mówi pan, że potrzebna jest nowa konstytucja, bo „Polacy
zasługują na suwerenne, silne, z roku na rok mocniejsze państwo, sprawnie
działające, ze sprawiedliwymi sądami, dobrze funkcjonującym wymiarem
sprawiedliwości, z uczciwą i dobrze funkcjonującą administracją, z uczciwą
władzą, która dobrze zarządza krajem i sprawami społecznymi, z mocnymi
gwarancjami podstawowych praw obywatelskich i podstawowych praw socjalnych, z
mocnymi gwarancjami dla polskiej rodziny”.
Czy sugeruje pan zatem, że dziś Polska nie jest suwerenna,
sądy nie są sprawiedliwe, władza nie jest uczciwa, a prawa obywatelskie,
socjalne i gwarancje dla rodziny nie są przestrzegane?
Nazbyt szanuję Polskę, bym podzielał tę diagnozę. Mam też
wątpliwości co do metody leczenia. Usiłuje pan przekonać w ten sposób polskie
społeczeństwo, że dotychczasowa konstytucja jest przejściowa, nieudana. Więc –
w domyśle – nie należy jej przestrzegać?
Referendum jako rozgrywka
Łatwo jest głosić chęć oddania głosu narodowi. Referendum
nie jest banalną polityczną grą z gatunku politycznego PR. W klasycznym modelu
francuskim, który wprowadził Charles de Gaulle, konsekwencją nieudanego
referendum była dymisja polityka, który je inicjuje. Ostatnio do dymisji podali
się inicjatorzy referendum brytyjskiego. Nawet w najsłynniejszym polskim
referendum dotyczącym członkostwa w Unii Europejskiej w 2003 roku premier
Leszek Miller zapowiedział, że jeśli je przegra, poda się do dymisji. Pan nawet
o tym nie wspomina.
Projekt referendum to kolejna rozgrywka w obozie władzy,
która większości społeczeństwa ani ziębi, ani grzeje. Pozbawiony jest bowiem
elementu odpowiedzialności – najważniejszego czynnika, który oddziela politykę
poważną od niepoważnej.
Paweł Wroński
Funkcjonariusze
Bez nich nie jest w
stanie działać żaden system. Nie ma różnicy czy jest to krwawa dyktatura, junta
wojskowa, "oświecony totalitaryzm", "socjalizm z ludzką
twarzą", czy też pokraczna "demokratura" (określenie Marka
Borowskiego) czyli państwo PiS. Żaden z tych systemów nie będzie istnieć bez
ludzi gotowych wykonywać polecenia władzy. Wszelkie polecenia. Nawet takie,
które naginają lub łamią prawo.
To funkcjonariusze są niezbędni do tego, by wykręcać ręce
antyrządowym demonstrantom, blokować ulice, obsadzać urzędy, cenzurować,
zabraniać, zatrzymywać i zakładać kajdanki.
Nawet gdy formalnie nie są funkcjonariuszami, a tylko
pracują tam, gdzie władza „każe”.
Podczas sejmowego protestu niepełnosprawnych naprzeciwko
miejsca, gdzie rozłożyli się chorzy oraz ich opiekunowie, stanęła kamera
telewizji publicznej.
Jej obiektyw był non stop skierowany na wąski obszar
wyznaczony dla protestujących przez straż marszałkowską.
Czy cały czas nagrywała? Czy jej zadaniem było wyłapanie
kompromitujących, czy ośmieszających momentów? Tak wynika z telewizyjnych
migawek, gdzie dialogi protestujących ledwo słychać, ale czułe mikrofon
wyłapały, że np. ktoś przeklina.
Może sfilmowano też takie scenki jak dłubanie w nosie,
drapanie się po głowie czy grzebanie w spodniach? Bardzo prawdopodobne, bo
filmowani ludzie byli bezbronni, nie mogli się schować.
TVP zaprzecza, że nagrywała. Ale tylko jej kamera była
ustawiona tam na stałe. A do kamery podłączony był kabel bezpośredniej
transmisji. Obraz przekazywano do „centrali”. To tam nagrywano lub nie.
Tej kamery nie ustawił i nie włączył szef TVP Jacek
Kurski, polecenia nie wydawał prezes Kaczyński. Ktoś na końcu łańcucha
decyzyjnego – kierownik ekipy, producent, operator – dostał po prostu takie
polecenie. I wykonał. Gdzieś tam na drugim końcu ktoś zrobi z jego pracą to, co
będzie chciał. Zmanipuluje, zniekształci, wykorzysta.
Opresyjny system na tym właśnie się opiera. Na
posłusznych wykonawcach.
Są ich tysiące. Ich tłumaczenia i motywacje są różne.
Mówią: „jeśli tego nie zrobię, to na moje miejsce przyjdzie ktoś inny”,
„wykonuję polecenia”, „kazali mi”. Tłumaczą: „mam dzieci”, „mam kredyt”,
„muszę...”, „takie są realia”.
Prywatnie klną i złorzeczą na aparatczyków i
przełożonych. Prywatnie przekonują, że są w porządku. Że gdyby nie
okoliczności... że chcieliby robić coś uczciwego, dobrego, ale warunki na to
nie pozwalają.
Jedni stoją za kamerą, inni w policyjnym kordonie. Część
się wykruszy, nie wytrzyma, ale i tak zawsze będzie ich wystarczająca liczba.
Gdy będzie trzeba, staną do „ścieżki zdrowia”, na
wieżyczce strażniczej czy w plutonie egzekucyjnym.
Po latach powiedzą, że wykonywali rozkazy.
Bez wykonawców system nie istnieje.
Wojciech Czuchnowski
Coming out
Zaczęliśmy wreszcie mówić o dorosłych
niepełnosprawnych, a właściwie - jeśli odsunąć ten delikatny eufemizm - o
setkach tysięcy dramatów, o żyjących gdzieś między nami ludziach niezdolnych do
samodzielnego funkcjonowania, wymagających stałej opieki, nadzoru, usprawniania,
zdanych niemal całkowicie na pomoc bliskich oraz bardzo dziś ograniczoną pomoc
społeczną. Co ważniejsze, mogliśmy ich zobaczyć w telewizji i to nie tylko
podczas relacji z protestu w Sejmie, ale także w specjalnych programach
pozarządowych mediów, na portalach społecznościowych, przeczytać wywiady z
opiekunami. Okazało się też, że wiele znanych osób ma własne doświadczenie z
opieką nad niepełnosprawnym dzieckiem, a potem dorosłym dzieckiem, i te
medialne świadectwa, specyficzne coming outy, bardzo pomogły przełamać barierę
skrępowania, emocjonalnej dyskrecji i językowej nieporadności, jaka w naszej
kulturze towarzyszy kalectwu, upośledzeniu, ułomności. Dzięki upartym,
zdesperowanym matkom z sejmowych korytarzy otrzymaliśmy ważną społeczną lekcję.
Kto nie ma osoby„ciężko niepełnosprawnej w swoim najbliższym otoczeniu, mógł
zajrzeć do tego równoległego świata, na co dzień ukrytego przed widokiem
publicznym, wyobrazić sobie siebie czy swoją rodzinę w sytuacji tak
ekstremalnego życiowego, emocjonalnego, materialnego wyzwania; walki o
przetrwanie każdego następnego dnia i strachu przed przyszłością. Od dawna
żadna demonstracja nie zyskała takiego społecznego poparcia jak ta. Jeśli
wierzyć sondażom, niemal 90 proc. Polaków popiera dziś postulaty protestujących
rodziców i opiekunów.
Tym bardziej dziwi upór, z jakim władza -
we wszystkich społecznych konfliktach niesłychanie wrażliwa na sondaże - przeciąga,
a nawet zaognia akurat ten spór, wizerunkowe niemal niemożliwy do wygrania.
Pierwszą ofiarą nieporadności rządu stała się sama minister rodziny Elżbieta
Rafalska, dotychczas najlepiej oceniana spośród wszystkich ministrów, w tej
sprawie wyraźnie zagubiona, pozbawiona jasnych pełnomocnictw i wskazówek. Nie
pomaga jej premier Morawiecki, który zgodnie ze swą manierą ogłasza co chwila
sukces polityki swej partii wobec niepełnosprawnych, nie odpowiadając żadnymi
argumentami na wciąż podtrzymywane żądania protestujących. Ciekawe, że szef
rządu nie sięga w ogóle po standardowe i powtarzane zwykle w takich sytuacjach
tłumaczenie, że nie ma pieniędzy na spełnienie „skądinąd słusznych” postulatów.
Wiemy dlaczego: władza własną propagandą sukcesu odebrała sobie prawo do
głoszenia „księgowych” rygorów; przyznanie, że czegoś jednak nie możemy, oznaczałoby
naruszenie ważnej części politycznej ideologii PiS, zwrot w stronę
„imposybilizmu”. Z tych samych powodów PiS nie może potępiać roszczeń, skoro
przez lata zachęcał i mobilizował wszystkie grupy społeczne do wystawiania
państwu swoich rachunków krzywd. Nie bardzo da się też eksploatować argument,
że nie można dawać pieniędzy do ręki, jeśli krytykującym gotówkowe transfery
500 plus odpowiadano, że przecież sami rodzice najlepiej wiedzą, na co wydawać.
Słowem, rząd nie ma właściwie dobrego argumentu, żeby nie spełnić postulatów
tej grupy. A jednak - nie. Władza kręci, manipuluje, udaje, byle nie ulec.
Dlaczego?
Jest teoria, że to z powodu kolana
Jarosława Kaczyńskiego i jego hospitalizacji, bo nie ma kto podjąć decyzji. To
jest tak absurdalne, że nawet może być prawdziwe. Jest i taka hipoteza, że PiS
musi pokazać wszystkim, że daje tylko z własnej woli i komu chce, a nie pod
presją. To też część wizerunku partii. Ale tu mamy przecież do czynienia z
grupą naprawdę wyjątkową, szczególnie dotkniętą przez los, i raczej nie ma
dużego ryzyka „złego przykładu”. Więc pewnie chodzi o coś innego. O co? Chyba
jednak o budżet. Wybitny ekonomista dr Bogusław Grabowski mówi w wywiadzie dla
POLITYKI, że PiS zaczyna brakować pieniędzy na zapowiadane i rozkręcane
wydatki, a Morawiecki, choć sam jest współwinny tej sytuacji, jednocześnie
jest jej świadomy. Z kolei były minister finansów Jacek Rostowski dość
wiarygodnie wylicza („DGP”), że cały realny urobek z uszczelnienia VAT to nie
propagandowe 30 mld zł, ale ledwie 2-3 mld.
Na zgodny z
postulatami protestujących program pomocy dla 700-800 tys. głęboko niesprawnych
trzeba by wydać (według szacunków OKO.press) ok. 5 mld zł rocznie. Jeśli
jeszcze w przyszłorocznym budżecie byłoby to nawet teoretycznie możliwe, to na
pewno - z punktu widzenia partyjnych interesów PiS i politycznego kalendarza -
mało użyteczne. Rodziny obciążone całodobową opieką nad ciężko chorymi zwykle
nie należą do aktywnych, wdzięcznych i lojalnych wyborców. PiS na pewno planuje
przed wyborami parlamentarnymi 2019 r. jakiś spektakularny wyrzut pieniędzy,
nazywanych programami socjalnymi. O ile pod wybory samorządowe przeznaczono po
300 zł na każde dziecko w wieku szkolnym (razem ok. 1,5 mld zł), o tyle wybory
parlamentarne - zgodnie z czytelną taktyką polityczną PiS dokupywania głosów -
muszą kosztować dużo więcej (5-10-15?). PiS zapewne zbiera pieniądze na
najważniejszą dla siebie bitwę polityczną i wpychający się ze swoimi
cierpieniami niepełnosprawni są tu kompletnie nie na temat.
Być może „księgowy” Morawiecki obawia się
też, że po ewentualnym zwycięstwie wyborczym PiS w następnych latach będzie
musiał liczyć się ze znacznym przycięciem funduszy unijnych, więc dodatkowe
zobowiązanie budżetu na 5 mld zł będzie dużo cięższe niż dzisiaj. Rzeczywiście,
wiele krajów UE, jak słyszymy, byłoby gotowych nie przymuszać Polski do
przestrzegania unijnych standardów praworządności i odpuścić trudną procedurę
art. 7, żeby tym łatwiej podskubać ją finansowo już w normalnym trybie
negocjacji i technicznego rozdziału środków. Wbrew rządowej propagandzie
PiS-owi robi się„cienko z kasą”. Dla Jarosława Kaczyńskiego, dla którego budżet
państwa jest głównie instrumentem politycznym, to może nie mieć znaczenia.
Pieniądze przedwyborcze będą musiały się znaleźć, obojętnie jakim kosztem w
przyszłości. Morawiecki ma, niestety dla siebie, lata treningu bankowca i
widać, że coś tam liczy i wciąż lęka się finansowej dezynwoltury swej partii.
Ale i tak zrobi, co mu prezes każe. Może nawet ustąpić wobec żądań
niepełnosprawnych. Albo i nie.
Jerzy Baczyński
Unia odpuszcza?
Tuż przed Wielką Majówką oficjalnie zebrała
się nowa Krajowa Rada Sądownictwa i wybrała swoje władze. Jeden z wybranych
wiceprzewodniczących Wiesław Johann, przedstawiciel prezydenta w KRS, poradził
nowo wybranemu rzecznikowi KRS, by „wytarł fotel po Żurku” (sędzim, rzeczniku
rozwiązanej KRS). Taki żarcik, na dobry początek.
Podczas obrad Rady
dziennikarze nie mieli prawa wstępu do budynku KRS. Taki standard
transparentności.
Tydzień później
dowiedzieliśmy się od szefa MSZ Jacka Czaputowicza, że Komisja Europejska, w
ramach negocjacji procedury ochrony praworządności, oczekuje od Polski zmian w
skardze nadzwyczajnej (do Sądu Najwyższego) i sposobie powoływania asesorów
sądowych. A więc wynikałoby z tego, że Unia nie dopomina się już cofnięcie
„reformy” KRS. Jeśli to prawda, to znaczy, że po prostu odpuściła sobie Polskę.
Bo to nie skarga nadzwyczajna, nie sposób powoływania asesorów ani nawet nie
przepisy, które usuną w lipcu z Sądu Najwyższego 30 proc. sędziów, są kluczowe
dla przejęcia wymiaru sprawiedliwości przez partię rządzącą.
Kluczowa jest
właśnie KRS. To ona bowiem będzie obsadzać Sąd Najwyższy, w tym jego nowe izby:
Dyscyplinarną Kontroli Nadzwyczajnej. To KRS zdecyduje, kto może być sędzią
sądów powszechnych i administracyjnych i który sędzia może awansować. To dzięki
KRS nastąpi wymiana kadr w polskim wymiarze sprawiedliwości na takie, które
będą odpowiadać PiS. Stanie się tak niezależnie od tego, ile mniej czy bardziej
pozornych „ustępstw” PiS wniósł do skargi nadzwyczajnej czy do trybu wyboru
asesorów.
A Komisja Europejska rzeczywiście milczy
ostatnio o KRS.
Ta zaś rozpoczęła proces wymiany kadr w sądownictwie.
Zainicjowała go I Prezes SN Małgorzata Gersdorf, zwołując posiedzenie KRS.
Wcześniej wydała oświadczenie, że jest to wprawdzie ciało wybrane „z rażącym i
oczywistym naruszeniem porządku prawnego”, ale musi je zwołać, bo jako organ
państwa (czyli jako I Prezes SN) nie może sobie pozwolić na obywatelskie
nieposłuszeństwo. Tak rozstrzygnęła dylemat: słuchać czy nie słuchać
bezprawnego prawa? Posłuchała.
Podobnie postąpiło
jedenastu sędziów SN, którzy złożyli prośby do prezydenta, by pozwolił im
orzekać, mimo że osiągnęli obniżony wiek stanu spoczynku: 65 lat. W opinii dla
Sejmu na temat zeszłorocznej nowelizacji ustawy o SN Sąd Najwyższy wskazał, że
uzależnienie dalszego orzekania przez sędziego od woli prezydenta, narusza
zasadę trójpodziału władz.
A obniżenie wieku emerytalnego dla sędziów już orzekających
jest sprzeczne z zasadą nieusuwalności sędziów.
A więc jedenastu
sędziów SN zdecydowało poddać się niekonstytucyjnemu prawu, by pozostać w
Sądzie Najwyższym. Nie jest zresztą powiedziane, że zostaną. Zdecyduje prezydent,
którego prawo w żaden sposób w tej decyzji nie ogranicza.
Może np. zbadać orzecznictwo danego sędziego i ocenić, czy
mu się podoba. Zrobił już tak na początku prezydentury, odmawiając w czerwcu
2016 r. awansu dziewięciu sędziom.
Decyzje jedenastu sędziów SN i prezes
Gersdorf mogą być wskazówką dla sędziów sądów powszechnych i administracyjnych,
którzy za chwilę staną przed dylematem, czy starać się o awans, skoro decyduje
o nim powołana z naruszeniem konstytucji Krajowa Rada Sądownictwa - więc jej
decyzje mogą być w przyszłości podważane.
Gdy prezes Gersdorf
ogłaszała, że zwoła niekonstytucyjną KRS, powiedziała, że odpowiada w ten
sposób na apel obywateli (m.in. Akcji Demokracja), by sędziowie nie
rezygnowali z orzekania w Sądzie Najwyższym, bo w ten sposób oddadzą miejsca
pisowskim nominatom. Czy pozostanie w Sądzie Najwyższym warte jest złamania
konstytucji? Czy cel uświęca środki?
I co jest mniejszym złem?
Sędzia Stanisław
Zabłocki, prezes Izby Karnej SN, wybrał poszanowanie konstytucji. Nie będzie
się ubiegał u prezydenta o pozwolenie na dalsze orzekanie. Złożył natomiast
prezes Małgorzacie Gersdorf oświadczenie, że gotów jest wykonywać sędziowskie
obowiązki mimo ukończenia 65 lat.
Takiej formy ustawa nie przewiduje.
We wpisie zamieszczonym na Facebooku sędzia Zabłocki
wyjaśnia, że ten krok podyktowała mu jego wiedza prawnicza i jego przekonanie.
A także „przekonanie tych dziesiątków tysięcy ludzi, którzy stawali w obronie
Konstytucji przed uchwaleniem ustawy o SN w takim kształcie”. Nie krytykuje on
sędziów, którzy zdecydowali się zwrócić do prezydenta: „Jestem przekonany, że w
należyty sposób zadbają Oni także o zapewnienie obywatelom dostępu
do sądu i zagwarantowanie im rzetelnego procesu”. Sędzia
Zabłocki pisze też, iż tli się w nim nadzieja, „że przyjęte zostanie
rozwiązanie, pozwalające na dalsze pełnienie zaszczytnej funkcji sędziego”.
Pytanie, czy Unia jeszcze na takie rozwiązanie naciska?
Wielka szkoda, że sędziowie Sądu
Najwyższego nie przedyskutowali tej sprawy i nie zdecydowali się działać tak,
jak sędzia Zabłocki. Podobnie stało się w Trybunale Konstytucyjnym po ataku
PiS: objawiły się sędziowskie indywidualności, nie było wspólnego przemyślanego
planu, solidarności. I dziś Trybunał Konstytucyjny jako strażnik konstytucji
już nie istnieje.
Natomiast trójka
sędziów SN: Bogusław Cudowski, Roman Sądej i Dorota Rysińska, skorzystała z
propozycji PiS, by w zamian za zwolnienie miejsc w Sądzie Najwyższym przejść w
stan spoczynku przed osiągnięciem wieku emerytalnego. Mają więc i dobre
pieniądze, i święty spokój. A PiS ma do obsadzenia ich miejsca w SN. Identyczną
propozycję, nazwaną wówczas przez prezesa Andrzeja Rzeplińskiego „propozycją
korupcyjną”, dostali też swego czasu „starzy” sędziowie Trybunału
Konstytucyjnego. Żaden nie skorzystał.
W ten wtorek
rozpoczęło się posiedzenie Sejmu, na którym mają być uchwalone kolejne
„ustępstwa” PiS wobec Komisji Europejskiej: kosmetyczne zmiany w skardze
nadzwyczajnej i zmiana w powoływaniu asesorów sędziowskich (nie będzie ich
powoływał minister sprawiedliwości, tylko prezydent na wniosek KRS). W przyszły
poniedziałek KE ma ocenić, czy te zmiany jej wystarczą. Wiele do oceniania nie
ma: „ustępstwa” nie przywracają instytucji gwarantujących niezależność sądów i
niezawisłość sędziów. Ale, być może, negocjacje między Unią a Polską o przywracaniu
praworządności nie są już merytoryczne, tylko polityczne.
Być może nie chodzi już o realne zmiany, ale o pretekst, by
móc Polsce odpuścić. Może Unia zamieniła procedurę z artykułu siódmego na narzędzie
związane z uzależnieniem dotacji od poszanowania standardów praworządności.
Tyle że szkody,
które PiS teraz uczyni w sądownictwie, mogą być nie do odrobienia.
Ewa Siedlecka
Leslie Nielsen na prezydenta!
Andrzej
Duda orze, a nie patrzy końca bruzdy. Zainicjowane przez niego referendum,
jeśli się odbędzie, zdewastuje jego prezydenturę, a dystansujący się od niego
PiS najwyżej lekko zadraśnie.
Okres tuż przed majówkowy i majówkowy
przyniósł dwa istotne wydarzenia polityczne. Jedno należało do demokratycznej
rutyny, drugie - do zdarzeń poza rutynowych. Pierwsze to podanie przez prezesa
PiS nazwisk kandydatów na prezydentów największych miast. Ponieważ między
partią rządzącą a prezydentem Dudą mamy stan umiarkowanego napięcia, to zaroiło
się od komentarzy, że Jarosław Kaczyński specjalnie wybrał taki, a nie inny
termin ogłoszenia samorządowych kandydatur, by„medialnie przykryć aktywność
Andrzeja Dudy na polu konstytucyjnym. Jako człek przyziemny, przyziemnie sądzę,
że wybór terminu był spowodowany innymi względami. Wielka Majówka to Wielkie
Grillowanie, przy karkówce i piwku toczy się Wielkie Gadanie - także o
polityce. Jeśli rzucić okiem wstecz, to przed erupcjami rodzinno-towarzyskiej
aktywności Polaków-wyborców wyznaczanej kalendarzem świąt obozy polityczne
zawsze starają się cosik odpalić, aby ludność miała o czym gadać.
Wzmożenie konstytucyjne prezydenta Dudy
przed Wielką Majówką i w jej trakcie było spodziewane. Rok temu pan prezydent
zapowiedział chęć wystąpienia z wnioskiem o referendum w sprawie zmian
konstytucji. W przemowie tegorocznej postawił kropkę nad i: ogłosił, że wystąpi
z wnioskiem o przeprowadzenie referendum konsultacyjnego w dniach 10 i 11
listopada br.
Zaliczam to
wydarzenie do kategorii pozarutynowych, bo - choć spodziewane - jest ono
brzemienne w konsekwencje polityczne wykraczające poza horyzont intelektualny
jego sprawcy. Ogłaszając rok temu zamiar referendum konstytucyjnego bez
konsultacji i przy braku entuzjazmu PiS, Andrzej Duda i jego otoczenie nie
przemyśleli do końca - jeśli w ogóle ją znali - koncepcji „momentu
konstytucyjnego”, którą wyłożył w pomnikowym trzytomowych dziele „We, the
people” wybitny konstytucjonalista amerykański Bruce Ackerman. Według Ackermana
życie polityczne ma dwa wymiary: „normalnej polityki” i „polityki
ustrojodawczej”, kiedy to kwestie tego, jak ma być urządzone państwo,
organizują w wymiarze masowym siły polityczne i w efekcie zmianie ulegają ramy
konstytucyjne życia politycznego.
Ackerman wyróżnił
dla Stanów Zjednoczonych trzy momenty konstytucyjne: przegłosowane po wojnie
secesyjnej poprawki do konstytucji nadające czarnym prawa cywilne i polityczne,
konflikt między prezydentem Rooseveltem a Sądem Najwyższym w sprawie New Deal
oraz ustawę Civil Rights Voting Act z 1965 r., która kończyła z faktyczną
polityczną dyskryminacją czarnych w stanach południowych.
Niby obecnie w Polsce też mamy do czynienia
z „momentem konstytucyjnym”, bo stosunek do pisowskich poczynań z sądami i
Trybunałem Konstytucyjnym ostro różnicuje siły polityczne. Jednakże z punktu
widzenia obozu władzy, opozycji oraz ich popleczników sytuacja wygląda
odmiennie. Opozycja uważa, że konstytucja jest w porządku, a problemem jest PiS
i Andrzej Duda, którzy ją łamią. Obóz władzy (poza Andrzejem Dudą) uważa, że na
zmianę konstytucji nie ma szans, bo w parlamencie nie ma konstytucyjnej
większości, a poza tym sama ustawa zasadnicza większych wad nie ma: w jej
ramach PiS doszedł do władzy, ma większość sejmową, rząd i prezydenta, a jak mu
się sądy i trybunały nie podobają, to je zmienia środkami pozakonstytucyjnymi z
walnym udziałem prezydenta i nic nie można mu zrobić.
W takiej sytuacji
nikomu na zmianie konstytucji poza Andrzejem Dudą nie zależy. A dlaczego jemu
zależy? Pan prezydent w szczerej młodzieńczości swojej mówi o tym dosyć
otwarcie.
Mamy 100-lecie odzyskania niepodległości, minęło dwadzieścia
lat od uchwalenia konstytucji III RP i mamy prezydenta Dudę. Amerykanie mają
swoich Ojców Założycieli; Francuzi mają de Gaulle'a. A co, Polacy gorsi?
Przecież mają prezydenta Dudę, ale zasługują na więcej, bo na Dudę Założyciela.
Bronisław Komorowski był jako prezydent Wujaszkiem Narodu, ale Andrzej Duda
zostanie jego Ojcem.
Prezydent Duda orze, a nie patrzy końca
bruzdy. Zainicjowane przez niego referendum, jeśli się odbędzie, zdewastuje
jego prezydenturę, a dystansujący się od niego PiS najwyżej lekko zadraśnie. W
2015 r. po wcirach w pierwszej turze wyborów prezydenckich Bronisław Komorowski
też zainicjował referendum konstytucyjne.
W drugiej turze nastąpiło przesławne lanie, a 6 września
2015 r. do urn pofatygowało się 7,8 proc. uprawnionych do głosowania, choć
działo się to w okresie wzmożonego zainteresowania polityką - półtora miesiąca
przed wyborami parlamentarnymi. Bronisławowi Komorowskiemu to nie zaszkodziło,
bo już prezydentem nie był. Ale inaczej będzie zapewne z Andrzejem Dudą.
Ponieważ w 2018 r.
referendum będzie miało miejsce po wyborach samorządowych, w czasie
demobilizacji politycznej, więc pobicie niechlubnego rekordu poprzedniego
referendum jest wielce prawdopodobne. W 1946 r. Konstanty Ildefons Gałczyński
napisał znaną mikroscenkę „Teatrzyku Zielona Gęś”, w której Naród wielokrotnie
pokrzykuje: Ustroju! Ustroju! Ponieważ Ustrój milczy, to Naród konkluduje: Ustrój
Narodowi nie odpowiada.
Dziś prezydent Duda zaczął pokrzykiwać: Narodzie, Narodzie!,
a 11 listopada okaże się, że Naród Prezydentowi nie odpowiada. Różnica jest
taka, że ponad 70 lat temu to Ustrój wybierał Naród, a dziś to Naród wybiera
Prezydenta.
Milczenie Narodu musi sprawić, że cała
konstrukcja polityczna prezydentury Andrzeja Dudy pokryje się rdzą i pojawią
się na niej mikropęknięcia. Naród, który z lekceważącym wzruszeniem ramion
odwraca się od prezydenta, deprezydencjalizuje go. A trzeba sobie zdawać
sprawę, że wybory prezydenckie w 2020 r. będą wyborami o wszystko. Trudno sobie
wyobrazić, aby PiS lub antyPiS uzyskał w Sejmie większość ponad 60 proc.
mandatów, umożliwiającą odrzucenie prezydenckiego weta. A zatem, niezależnie
od tego, który obóz wygra wybory, to fakt, czy nowy prezydent będzie mu
sprzyjał czy nie, rozstrzygnie o tym, czy Polską w ogóle będzie można rządzić.
W sytuacji tak wielkiego napięcia politycznego konstrukcja skorodowana i
popękana musi się zawalić.
To sprawia, że na
znaczeniu zyskują spekulacje, czy aby Jarosław Kaczyński nie zdecyduje się w
2020 r. na wystawienie innego kandydata, niepokrytego rdzą. Z nikim nie będę
się zakładał, ale ja bym obstawiał marszałka Senatu Stanisława Karczewskiego.
Łudzące podobieństwo do Leslie Nielsena, intelekt nieskażony żadną myślą poza
pisowskim banałem i gniotliwość plasteliny.
Nada się.
Ludwik Dorn
Jeden pan
Porcelanowy manekin, czyli premier
Morawiecki, wyznał narodowi, że zawsze marzył, by zostać strażakiem i lać wodę.
To drugie mu się spełniło w stu procentach. Do klubu wodniaków należy zresztą
cały rząd z przyległościami - pisowską rzęsą wodną znaczy. Milion elektrycznych
samochodów, milion mieszkań dla rodzin z niskimi dochodami, miliardy na
inwestycje, obniżka podatków, największe lotnisko w Europie i taka reforma
służby zdrowia, że lekarze będą stać w kolejce do każdego pacjenta. Ten tajfun
obietnic łeb mi urywa od ponad dwóch lat. Jako mieszkańca wsi najbardziej mnie
jednak interesuje nowy pomysł premiera. Pochwalił się nim kilka dni temu w
Garwolinie. To Rolnik+, który „ma na celu rozwój działalności gospodarczej na
wsi”. Tego plusa właśnie, tej zachęty rządu mi brakowało, bo od ponad 40 lat w
ogóle się nie rozwijam. Teraz będę musiał.
A co ze skromnego,
wspomnianego wyżej pisowskiego pakieciku obietnic zostało już zrobione? Na
razie nic, ale spokojnie, nie od razu Kraków zbudowano. Przecież udało się
rozwalić oświatę, zrujnować sądownictwo, zakazać handlu ziemią, wyciąć kawał
lasów i puszcz, zlikwidować szpitalne oddziały geriatryczne oraz refundację
leków dla wcześniaków. Co jeszcze? O, jest w czym wybierać. Za 94 mln zł z
budżetu usprawniono odwierty ks. Rydzyka, a dzięki zbliżeniu się do „prawdy
smoleńskiej” postawiono pomnik schodów na stołecznym placu zagarniętym przez
wojewodę mazowieckiego. Neonaziści krokiem marszowym spacerują ulicami miast -
policja ich nie zatrzymuje, bo co tu dużo gadać, mundur z mundurem zawsze się
jakoś porozumie. Poza tym funkcjonariusze, oprócz hełmów, mają ważniejsze
sprawy na głowie. Ich dolnośląscy związkowcy cisną prokuraturę, by ustaliła i
ukarała winnych przecieku prawdy o śmierci Igora Stachowiaka.
A przecież to była tajemnica wrocławskiego komisariatu.
Warszawska prokuratura dzielnie siłuje się teraz z rodzicami zakatowanego
mężczyzny oraz z dziennikarzem TVN, który ujawnił nagranie z paralizatora,
wzywając ich na przesłuchania. Ktoś w sprawie Stachowiaka musi zostać ukarany
i dziennikarz świetnie się do tego nadaje.
Za wszystko, o czym tu piszę, powinniśmy
być wdzięczni „przede wszystkim jednemu panu, Jarosławowi Kaczyńskiemu” -
wyciskał z tubki wazelinę premier Morawiecki do telewizyjnych kamer. A ja
dodam przerażony, że gdyby nie ten jeden pan, to Andrzej Duda nie byłby prezydentem.
Trudno sobie nawet wyobrazić, że moglibyśmy mieć głowę państwa, która nie umie
jeździć na nartach. Cyklistę po prostu, jak ci ze Słupska.
Główny lokator
Pałacu Namiestnikowskiego umieścił sobie na fasadzie „okolicznościową
iluminację”: 5 maja - Europejski Dzień Walki z Dyskryminacją Osób Niepełnosprawnych.
Zakrawa to na szyderstwo albo na świetne samopoczucie. Gdy piszę te słowa, mija
20. dzień protestu rodziców i ich niepełnosprawnych dzieci w sejmowym korytarzu.
Chodzi o 500 zł, które rodziny mogłyby wydać tak, jak chcą, a nie tak, jak każą
urzędnicy. Ileż trzeba mieć w sobie moralnego kalectwa, by odmawiać
najsłabszym pomocy. Może to być rehabilitacja, ale też pójście raz w miesiącu
do kawiarni, by zobaczyć świat w oryginale, a nie w telewizorze. Jednego dnia
minister Rafalska kłamie: wszystkie postulaty protestujących zostały spełnione.
Dobę później rząd zawiadamia - również ustami pani Rafalskiej - że nie jest w
stanie spełnić postulatów rodziców „w takiej formie, jak tego oczekują”. Skoro
nie jest w stanie, to niech się pan premier i cała jego Rada Ministrów poda do
dymisji.
Stanisław Tym
Gorzkie gody
Usunięcie Romana Polańskiego i Billa
Cosby’ego z Amerykańskiej Akademii Filmowej, grona przyznającego Oscary,
uświadomiło wszystkim, jak wielkie salto wykonał świat sztuki w ostatnich
miesiącach.
Żyję długo,
widziałem niejedno. Człowiek nie jest orłem, nie musi być wierny Może skoczyć
w bok, odejść, popaść w chwilowe zauroczenie - taka jest jego natura, i to
zarówno kobiety, jak i mężczyzny. Dlatego przerasta mnie słowo „zdrada”, skoro
tego samego określenia używamy wobec kogoś, kto ujawni wrogowi tajemnice
obronne własnego kraju i doprowadzi do straszliwego zagrożenia dla całego
narodu. Nie szastam uwagami
„lekkim prowadzeniu”, bo - powtórzę - widziałem niejedno.
Każdy z nas widział. Ludzie, gdyby mogli, prowadziliby bardzo rozwiązłe życie.
Tacy jesteśmy z natury. Inną rzeczą jest gwałt.
Zanim przejdę do
sedna, pozwolę sobie na pewną refleksję. Człowiek ma mnóstwo cech, które w
pewnych okresach uznajemy za powszechne i niegroźne, a potem nagle czasy się
zmieniają i te same zachowania chcemy wyrugować prawem i nowo tworzonymi
obyczajami. Na wielu fotografiach z amerykańskiego festiwalu Woodstock w 1969
roku można zobaczyć ludzi chodzących nago, uprawiających seks na oczach innych,
są fotki straganów oferujących działkę kwasu (LSD) za dolara od porcji.
(Właśnie zerkam na takie zdjęcie - wielka plansza reklamowa zachęca do zakupu).
Nikt tych ludzi nie ścigał policyjnie, po części dlatego, że narkotyki wówczas
były powszechnie dostępne, używane przy byle okazji przez miliony ludzi. Dziś
wszyscy wyżej opisani wylądowaliby w pierdlu - zmieniło się prawo, wiedza i
obyczaje. Od tamtej pory za trawkę skazano na świecie miliony ludzi.
oto nagle w wielu stanach amerykańskich została właśnie
zalegalizowana - uznano, że może być rekreacyjną używką jak piwo czy wino.
Świat zmienia się bezustannie.
I druga refleksja.
Są prawa, które się zmieniają nieodwracalnie wraz z postępem cywilizacyjnym.
Emancypacja kobiet jest jednym z nich. Prawa kobiet, także te podstawowe do
elementarnego szacunku, właśnie doszły do głosu. Sto lat temu kobiety nie miały
niemal żadnych praw publicznych, o ile nie urodziły się jako królowe. Aż tu
nagle parę tygodni temu sensacja: władcy Arabii Saudyjskiej pozwolili kobietom
w swoim kraju prowadzić samochody. Z drugiej strony wciąż istnieją państwa (w
tym Turcja), gdzie za gwałt na własnej żonie żaden sąd nikogo nie skaże, bo
„to nie może być gwałt, skoro to żona”. Albo słynne: „Czy można zgwałcić
prostytutkę?”, które wyrechotał Andrzej Lepper. To są ilustracje wciąż żywych
obyczajów. Patriarchat przyznawał mężczyznom prawo także do upodlenia i wykorzystania
kobiet, jakby były przedmiotami. Za sprawą ruchu #MeToo dziś to się gwałtownie
zmienia. Nie sądzę, by bez skandalu z Weinsteinem wrócono do sprawy
Polańskiego albo by doszło do procesu Cosby’ego, który narkotyzował kobiety i
wykorzystywał je, półprzytomne, przed 30 i więcej laty. Teraz wszystko w
rękach aktualnego prawa. Przez wieki kobiety mogły być brankami, niewolnicami,
nałożnicami, mogły być przez mężczyzn sprzedawane i ofiarowane, mogły być
bezkarnie molestowane w pracy - ale już nie dziś.
Byłem jednym z
nielicznych, którzy otwarcie mówili, że Roman Polański powinien stanąć przed
sądem. Nie mówiłem, że powinien zostać skazany. Nie widziałem dowodów, nie
znam treści zeznań i umów zawartych między Polańskim i Samanthą Geimer.
Uważałem jedynie, że tylko niezawisły sąd może ocenić, kto i czy popełnił
przestępstwo (tam była dość niejasna rola matki dziewczyny). Zwiał przed
procesem i wedle prawa stanu Kalifornia jest przestępcą z listem gończym. W
USA przedawnień nie ma (przedawnienie w sprawie Polańskiego stałoby się
precedensem i musieliby przedawnić miliony podobnych spraw). Reszta to kwestia
sądowej oceny, czy na wniosek poszkodowanej, która Polańskiemu grzechy
odpuściła, sąd może mu też odpuścić.
Zastanowiło mnie
jedno: dlaczego Amerykańska Akademia Filmowa czekała tyle lat, skoro sprawa
była powszechnie znana? Odpowiem: bo wszyscy mają coś na sumieniu. Wszyscy jej
członkowie. Wszyscy my, którzy coś wiemy i milczymy. Ówczesna obyczajowość dopuszczała
podobne zdarzenia i wcale nie uważała ich za szczególnie naganne. Były
skandalem, ale niczym niezwykłym. Quaalude, rozwiązłość obyczajowa, seks na
wszystkie sposoby były wówczas zjawiskiem powszechnym. Dziś jest faza, by je
napiętnować.
Zbigniew Hołdys
Granice mniejszego zła
Profesor Jerzy Eisler, uznany historyk, w
nowej książce „Czterdzieści pięć lat, które wstrząsnęły Polską” proponuje, by
określenie „mniejsze zło” rozciągnąć na cały 45-letni okres władzy
komunistycznej w Polsce. „To było jedno wielkie »mniejsze zło«, przy czym w
latach 1944-1945 owe »większe zło« stanowiła - nikt nie wie, na ile tak
naprawdę realna - groźba uczynienia z Polski »siedemnastej« republiki Związku
Radzieckiego” - czytamy (s. 395).
Określenie Polski
powojennej, 1944-89, jako „mniejszego zła” uważam za trafne. To było sedno
sprawy polskiej. Żelazna kurtyna z jednej strony i radzieckie dywizje z
drugiej wyznaczały granice „mniejszego zła”. Były one wielokrotnie testowane
(Węgry ’56, Polska ’56, ’80/81, Czechosłowacja ’68). Ciekawe wydaje się również
określenie Polski Ludowej jako państwa „niepodległego, ale nie suwerennego”,
choć można się spierać, czy taki twór jest w ogóle możliwy, czy to nie jest
sprzeczność sama w sobie.
Rzadko trafia się książka,
której autor starałby się być tak sprawiedliwy, jego sądy i opinie - acz nie
zawsze trafne - były wyważone z aptekarską dokładnością. Nieraz podkreśla, że
ocena wydarzeń zależy od poglądów oceniającego. Sam usiłuje iść środkiem (?)
drogi pomiędzy jednoznacznie prawicową wizją historii PRL (państwo totalitarne
pod okupacją sowiecką) i lewicową (pod koniec drugiej wojny tylko komuniści
mogli pozostać u władzy i dobrze przysłużyli się Polsce). Eisler jest tak
wstrzemięźliwy, że używa naprzemiennie takich określeń jak PRL - Polska
Ludowa, radziecki - sowiecki, proponuje zastąpić żołnierzy wyklętych -
żołnierzami niezłomnymi, a nawet używa określenia „wyzwolenie spod okupacji
niemieckiej”, choć dziś już w języku IV RP należy mówić nie o „wyzwoleniu”,
lecz o „wkroczeniu Sowietów” do Warszawy czy do Auschwitz.
„Nie należy rzeczywistości pierwszych
powojennych miesięcy, a nawet lat - czytamy - postrzegać w dychotomicznym
układzie: zniewolone i oporne społeczeństwo oraz obca, narzucona z zewnątrz
władza. Sprawa była znacznie bardziej skomplikowana”. Terror komunistyczny
obejmował znacznie mniejszą część społeczeństwa niż terror hitlerowski, nic nie
usprawiedliwiało zbrodni NKWD i bezpieki, ale jednocześnie można było otwarcie
afirmować swoją polskość, działały polskie teatry, istniało Polskie Radio,
które zaczynało swój program od pieśni „Kiedy ranne wstają zorze”, a przysięga
żołnierska kończyła się słowami „Tak mi dopomóż Bóg”. Wkrótce stalinizm miał
ukrócić te zabiegi o społeczną akceptację, ale co było - to było.
Spośród wielu
zagadnień, które składają się na syntezę, wybieram zaledwie kilka. Pierwsze:
stosunek Zachodu do Polski w kluczowych momentach naszej historii - powstania
warszawskiego i stanu wojennego. Są to sprawy znane historykom, ale warto je
przypomnieć. Kolejni polscy premierzy w Londynie, gen. Sikorski i Stanisław
Mikołajczyk, „nie informowali w stopniu dostatecznym” kierownictwa Polski
Podziemnej „o rzeczywistym stosunku anglosaskich polityków i dowódców do sprawy
polskiej (...) w sposób jednoznaczny i rozstrzygający nie poinformował Kraju o
tym, że ewentualne Powstanie nie otrzyma ze strony zachodnich aliantów
efektywnej pomocy”. Z kolei Polski Londyn „bagatelizował” informacje od
kierownictwa podziemia, choćby przywiezione przez „Kuriera z Warszawy” Jana
Nowaka-Jeziorańskiego.
Ostrożny w słowach
prof. Eisler nie stawia kropki nad i, a mianowicie, że powstanie, pozbawione
wsparcia Zachodu, wobec potęgi Hitlera i bierności Stalina, od początku
skazane było na klęskę, zagładę miasta i tysięcy jego mieszkańców.
Odpowiedzialnych nie ma, są tylko bohaterowie. Oczywiście powstanie miało (i
ma) wielki wpływ na historię Polski, bez niego trudno sobie wyobrazić Październik
’56 czy Solidarność, ale chyba nie tylko o to chodziło jego inicjatorom.
Drugie: Zachód a
stan wojenny. Eisler przypomina żart o tym, że w odpowiedzi na ewentualną
interwencję zbrojną Układu Warszawskiego Zachód nadawałby przez radio...
więcej muzyki Chopina. Francuski minister spraw zagranicznych Claude Cheysonne
powiedział 13 grudnia: „Oczywiście nic nie zrobimy”. Powiedział prawdę - stwierdza
Eisler. Sankcje i inne gesty Zachodu niewiele zmieniły, w pamięci pozostały
afronty wobec gen, Jaruzelskiego w Pałacu Elizejskim i „Żeby Polska była
Polską” w Białym Domu.
Kwestia trzecia:
stosunki polsko-niemieckie w czasie PRL. Tu zgłaszam pretensje. Jeden czy dwa
akapity na ten temat w całej książce to zdecydowanie zbyt wąski margines.
Zabiegi o uznanie granicy na Odrze i Nysie, o zmianę podejścia RFN i Zachodu do
Polski, o wszczęcie dialogu z Niemcami, o kontakty z takimi osobami, jak Karl
Dedecius i hrabina Marion Dónhoff, godne są odnotowania. Ludzie tacy jak M.F.
Rakowski krążyli pomiędzy Bonn a Warszawą w półoficjalnych misjach. Gomułce
chodziło
zapobieżenie zbliżeniu się Rosji i Niemiec zachodnich ponad
naszymi głowami. To był ważny nurt polityki wewnętrznej i zagranicznej PRL w
cieniu Rosji, redukowany obecnie tylko do listu biskupów - doniosłego, ale nie
wyczerpującego sprawy. Synteza historii Polski Ludowej bez kanclerza Willy’ego
Brandta klęczącego u stóp pomnika Bohaterów Getta nie jest pełna.
Pisząc „mniejsze zło”, myślimy odruchowo o
stanie wojennym. Jaruzelski był w potrzasku, na ostatnim posiedzeniu Biura
Politycznego przed 13 grudnia nazwał stan wojenny „monstrualną kompromitacją”
partii. Moskwa pozostawała enigmą. Wywierała presję wszelkiego
rodzaju-polityczną, gospodarczą, militarną, poprzedni
sekretarz Stanisław Kania błagał na Kremlu, żeby Rosjanie
nie wkraczali, bo Polska to nie Czechosłowacja i poleje się krew. Jaruzelski ze
swoją decyzją pozostał sam. Jaką miał alternatywę? Wejdą, nie wejdą? Breżniew
pogodzi się z Solidarnością u władzy i wypuści Europę Wschodnią na wolność,
czy też odwrotnie: interwencja sowiecka i wojna domowa?
Polska - jak w
greckiej tragedii-zmierzała do nieszczęścia. Nie wiadomo było tylko, jaką
przybierze ono formę.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz