Mr Demolka
To, co Polsce robi Jarosław Kaczyński,
światu robi Donald Trump. To pierwsze zasłania nam to drugie, a niesłusznie.
Podczas gdy PiS
niszczy wszelkie owoce dyplomatycznych sukcesów Polski z pierwszego
ćwierćwiecza po 1989 roku, Trump demoluje już nie tylko fundamenty amerykańskiej
polityki zagranicznej, lecz także całego światowego porządku. Motyw w obu
przypadkach jest nie przez przypadek bliźniaczo podobny. Kaczyński w
niszczycielskim szale chce unicestwić wszystko, co zrobili poprzednicy,
szczególnie Donald Tusk. Trump podobnie, tyle że jemu najbardziej zależy na
zniszczeniu osiągnięć Baracka Obamy.
O ile jednak Kaczyński jest równie skuteczny w demolce wewnątrzpolskiej,
co międzynarodowej, o tyle Trump z demolką wewnątrzamerykańską sobie nie
radzi, skupia się więc na niszczeniu, czego się da, w kwestiach zagranicznych.
8 maja amerykański
prezydent zapowiedział wycofanie się Stanów Zjednoczonych z porozumienia z
Iranem, przewidującego wstrzymanie irańskiego programu nuklearnego w zamian za
złagodzenie zachodnich sankcji wobec Teheranu. Nikt nigdy nie twierdził, że
porozumienie jest idealne. Nie jest. Jak to kompromis. Pytanie, czy pod ręką
albo w zasięgu ręki jest jakiekolwiek inne. Otóż nie ma.
Gdy porozumienie
zawierano, Iran był trzy miesiące przed realizacją swych nuklearnych ambicji.
Teraz jest od tego o rok. Niewielka różnica? Bardzo wielka, bo alternatywa jest
dużo gorsza. Do tego porozumienie ma wielką, niepodważalną zaletę. Otóż Iran
je respektuje. W praktyce sytuacja dzięki porozumieniu wyglądała tak - program
nuklearny został wstrzymany, sankcje niemal zniesione, Iran - przynajmniej w
kontekście planów jądrowych - stał się przewidywalnym graczem na
międzynarodowej scenie, twardogłowi w Teheranie zostali osłabieni, a ci
nastawieni bardziej liberalnie, jak prezydent Rouhani - wzmocnieni. Dla świata,
który ma na głowie naprawdę całkiem sporo problemów, ten jeden przynajmniej na
kilka lat wydawał się rozwiązany.
Rozwiązanie miało
jednak wielką wadę. Firmował je Barack Obama. Trump ma kompleks Obamy. Skoro
nie udało mu się udowodnić, że Obama jest muzułmaninem, który nie urodził się
w Ameryce, a więc w ogóle nie powinien nigdy zostać amerykańskim prezydentem,
pragnie udowodnić, że może Obama został nim legalnie, ale Ameryce wyłącznie
szkodził. Najpierw Trump wycofał się więc z zawartego w Paryżu porozumienia
klimatycznego, a teraz postanowił wysadzić w powietrze układ z Iranem. Nie
jest ważne, że Iran układ respektował. Nie ma znaczenia, że układ zawarto po
wielu latach starań, a został poparty przez Amerykę, najważniejsze państwa
europejskie, Chiny i Rosję. Nie ma znaczenia, że prezydent Macron i kanclerz
Merkel wybrali się do Waszyngtonu specjalnie po to, by przekonać Trumpa do
powstrzymania swych niszczycielskich instynktów. Bez powodzenia. Za porozumieniem
stał Obama, trzeba je więc podrzeć na strzępy.
Efekty? Wyścig
atomowy na Bliskim Wchodzie jest bardziej prawdopodobny niż wcześniej.
Twardogłowi w Iranie na nowo chwycą wiatr w żagle - oto Ameryka znowu pokazała,
że jest wysłannikiem szatana. Reformatorzy w Teheranie są osłabieni. Jedność
Zachodu została naruszona. Wiarygodność Ameryki została podważona. Szanse na
porozumienie w sprawie denuklearyzacji Korei Północnej są mniejsze, bo Kim
Dzong Un zobaczył, że Trumpowi lepiej nie wierzyć. Za chwilę zacznie się
konflikt między Ameryką a Europą Zachodnią, bo Francja i Niemcy będą bronić
swoich firm robiących interesy z Iranem przed amerykańskimi sankcjami. A
propos sankcji - oczywiście nie osłabią one reżimu ajatollahów, tak jak
sankcje nałożone na Kubę przez kilkadziesiąt lat nie osłabiły reżimu Castro.
To w skrócie bilans
polityki, której motywami są zemsta i robienie na złość. Nie jest oczywiście
tak, że dokręcanie śruby wrogowi nigdy nie ma sensu. Pokazał to w relacjach z
ZSRR Ronald Reagan. Nie robił jednak nikomu na złość. Robił to, co było w
interesie Ameryki i świata.
Poczynania Trumpa i
Kaczyńskiego pokazują, jakie są skutki decyzji wyborców, by powierzyć władzę
ludziom, dla których jej sprawowanie jest formą autoterapii oraz odreagowania
własnych kompleksowi frustracji. Linie lotnicze nie przez przypadek starają się
sprawdzać, czy piloci są w pełni władz umysłowych, i może szkoda, że w
przypadku polityków taka weryfikacja może nastąpić dopiero po wyborach. Choć
naprawdę wystarczyłaby wnikliwa obserwacja, by dostrzec znaki ostrzegawcze.
Trump odkrył
niestety to samo, co wcześniej odkrył Kaczyński, a przed nimi jeszcze kilku.
Szczególnie jeden. By zawładnąć krajem, nie trzeba wcale mieć większości.
Wystarczy poparcie jakichś 40 procent wyborców, które pozwala zdobyć władzę. A
potem już całkiem demokratycznie można doprowadzać kraj lub świat do
katastrofy.
Tomasz Lis
Kogo zastrzeli pani Wanda?
Pani Wanda
Traczyk-Stawska jako żołnierz grup szturmowych AK mogłaby rzeczywiście zagrozić
bezpieczeństwu Sejmu i naruszyć "mir domowy" marszałka Marka
Kuchcińskiego...
W piątek 11 maja w upale przez godzinę przy wejściu do
Sejmu stała pani Wanda Traczyk-Stawska, żołnierz AK ps. „Pączek”, przez wiele
lat nauczycielka i opiekunka niepełnosprawnych. Chciała się spotkać ze
strajkującymi już niemal miesiąc niepełnosprawnymi. Dumni strażnicy sejmowi z
godłem niepodległej Polski na czapkach nie podali jej nawet stołka ani butelki
wody. Rzadko kiedy czułem się jako obywatel Rzeczypospolitej tak upokorzony.
Media mieniące się publicznymi nazwały to zdarzenie
„prowokacją”. Sugerowały, że 91-letnia kombatantka została perfidnie
wykorzystana przez opozycję. Krzysztof Ziemiec ze zbolałą miną mówił: „Chorzy,
słabi, czy kombatanci sprzed lat – takie osoby zawsze przyciągają uwagę,
dlatego politycy chętnie posiłkują się ich historiami”.
Poseł Marcin Święcicki pokazywał co prawda wniosek o
przepustkę dla pani Wandy złożony przez niego dwa dni wcześniej, ale
przedstawiciele Kancelarii Sejmu twierdzili, że to wszystko pomyłka,
nieporozumienie. Panią Wandę przepraszał szef kancelarii pan Andrzej
Grzegrzółka. Twierdził, że pani Wanda oczywiście może do Sejmu wejść, tylko
zamiast wystąpienia o zgodę posłowie opozycji zorganizowali konferencję
prasową. Przedstawiciel kancelarii odwiedził ją w domu, twierdząc, że w innym
terminie wizyta jest oczywiście możliwa.
Wczoraj spod bramy Sejmu odeszła z niczym Janina
Ochojska, a wieczorem poseł Marcin Święcicki przedstawił odpowiedź na ponowną
prośbę o wejście p. Wandy Traczyk-Stawskiej do Sejmu. „Z najwyższą przykrością”
i w „związku z obecną sytuacją” w oparciu o art. 199 regulaminu Sejmu pani
Agnieszka Kaczmarska z Kancelarii Sejmu informuje, że wbrew temu, co mówił pan
Grzegrzółka, pani Wanda do Sejmu wejść nie może. Czyli nie jest to
„nieporozumienie”, ale celowa wredna polityka wsparta prymitywnym kłamstwem
powielanym przez publiczne media.
Motywowane jest to względami „bezpieczeństwa” oraz
„stanem zdrowia protestujących”.
No oczywiście, rozumiem. Pani Wanda Traczyk-Stawska jako
żołnierz grup szturmowych AK mogłaby rzeczywiście zagrozić bezpieczeństwu
Sejmu. Wszak świetnie strzelała z karabinu maszynowego, posługiwała się materiałami
wybuchowymi i granatami. Mogłaby zdecydowanie naruszyć „mir domowy” marszałka
Marka Kuchcińskiego.
Chciałbym jednak uspokoić marszałka, pani Wanda strzelała
do Niemców po to, aby marszałek Kuchciński mógł żyć w wolnej Polsce i całej
Polsce okazywać swoją kompetencję na stanowisku, które powinno łączyć partie
zasiadające w Sejmie i wszystkich Polaków.
Nie wiem jednak, w jaki sposób mogłaby wpłynąć na zdrowie
protestujących. Czy to znaczy, że pracownicy Kancelarii Sejmu uważają, że
kombatantka mogłaby czymś protestujących zarazić. Jakimiś „pierwotniakami czy
bakteriami”? – że przywołam klasyka. A może to protestujący czymś zarażają, o
czym my nie wiemy.
Jak to teraz skomentuje Krzysztof Ziemiec ze zbolałą miną?
Paweł Wroński
Utykanie
Warszawska manifestacja opozycji - nazwana
Marszem Wolności - była w sumie dość udana. Mówię „dość udana” bo mimo bardzo
dobrej frekwencji nie była to demonstracja całej antypisowskiej opozycji, a
przede wszystkim nie miała już takiej energii i entuzjazmu jak pamiętne,
niegdysiejsze manify. Trudno się dziwić: z góry było wiadomo, że to jest marsz
do użytku wewnętrznego - żeby się zobaczyć i pokazać - a nie wpłynąć jakkolwiek
na władzę, która programowo wszelkie akty sprzeciwu ignoruje, pomniejsza i
obraża. W tłumie maszerującym Traktem Królewskim nie czuło się żadnej
desperacji i złości, nawet niespecjalnie dużo było transparentów i haseł,
jakby w przekonaniu, że przecież „i tak wszystko wiadomo” Marsz Wolności
dobrze chyba oddawał obecny stan ducha antypisowskiej opozycji: wyraźnie
wróciła nadzieja, że można wygrać wybory i normalnie odsunąć PiS od władzy.
Jest w krajach
anglosaskich żartobliwe określenie opisujące polityka, który wciąż rządzi, ale
jego przyszłość jest już przesądzona - to„Lame duck”; w naszych warunkach
trudno to popularne pojęcie tłumaczyć i stosować ze względu na bardzo
nieeleganckie skojarzenia z nazwiskiem i obecnymi ortopedycznymi kłopotami
lidera (choć i tak jest sympatyczniejsze od „zdradzieckich mord”). Jednak w
sensie politologicznym dokładnie o to chodzi: politycy opozycji poczuli, że
Kaczyński i jego formacja utknęli. I utykają. Taki jest dziś nastrój.
To paradoks, bo właśnie teraz PiS
skutecznie obezwładnił kolejną - tym razem absolutnie kluczową dla demokracji -
instytucję, czyli Sejm RP ; bo rozpada się na naszych oczach druga największa
partia opozycyjna - Nowoczesna. A jeszcze, mimo afery z nagrodami dla
ministrów i dramatycznej okupacji sejmowego korytarza przez rodziny osób
niepełnosprawnych, sondaże wciąż dają PiS zdecydowaną i stabilną przewagę nad
partiami opozycji? Więc gdzie tu kryzys? Otóż niby nie, a jednak tak. Widać
jak, choćby czasowa, niedyspozycja Jarosława Kaczyńskiego dezorganizuje obóz
władzy, czego przykładem chaotyczne i nerwowe reakcje na protest niepełnosprawnych,
zahamowanie większości prac legislacyjnych (nie powołano nawet komisji śledczej
ds. VAT), jawne napięcia i konflikty między partyjnymi koteriami (gdzie się
podziała wicepremier Szydło?). Pisowscy kandydaci na prezydentów miast w
większości okazują się dosyć słabi i raczej niezdolni do powtórzenia wyborczej
niespodzianki Andrzeja Dudy. Nacisk Unii Europejskiej (która jednak nie
odpuszcza wobec Polski procedury art. 7) utrudnia faktyczne przejmowanie sądów.
Gospodarka ma się świetnie, ale już nie równoważy wydatków budżetu. Jednak
najgorsza z punktu widzenia PiS zdaje się stopniowa konsolidacja opozycji.
Personalny kryzys w Nowoczesnej, łącznie z
odejściem założyciela partii, dość powszechnie jest uznawany za koniec tej
formacji. Przedwcześnie. Nowoczesna Katarzyny Lubnauer razem z Platformą
utworzyły jednak zalążek Zjednoczonej Opozycji, na wzór Zjednoczonej Prawicy
zgromadzonej wokół PiS. Ta „Koalicja Obywatelska” daje Nowoczesnej, bez względu
na wahania sondażowe, poczucie bezpieczeństwa wyborczego, a dawnemu
elektoratowi PO, kompletnie zniechęconemu do Schetyny, szansę niezmarnowania
głosu. Żeby lustrzany projekt Zjednoczonej Opozycji, stającej naprzeciw
Zjednoczonej Prawicy, się powiódł, potrzebne byłoby jeszcze wzmocnienie flanki
lewicowo-liberalnej i kto wie, czy coś takiego nie zaczyna się wykluwać. Albo w
postaci odradzającego się SLD, albo związku SLD-PSL, o czym coraz głośniej (i
któremu sondaże dają już kilkanaście procent poparcia), albo nowego
„biedroniowego” ruchu, który ma powstać i może kiedyś to zrobi.
Sondaże pokazują,
że opozycja może liczyć na hojną premię za współdziałanie: PO i Nowoczesna
razem mają ostatnio większe poparcie niż Zjednoczona Prawica i większe niż obie
opozycyjne partie sumowane osobno. Dotychczas koncepcja organizacyjnych,
przedwyborczych sojuszy opozycji była uznawana za utopijną, nieracjonalną,
wręcz szkodliwą z punktu widzenia celu - pokonania PiS. Bo niby co miałoby
łączyć zróżnicowane programowo, historycznie, generacyjnie, skłócone
personalnie formacje i środowiska? Jedna z obiegowych prawd opozycji głosi, że
przeciwnicy PiS muszą skupić się na programach i pomysłach, na tym, jaka konkretnie
ma być ta „Polska po Pis” i dopóki tego nie zaproponują, wyborcy nie wrócą.
Otóż ta szlachetna postawa wydaje się pomału tracić sens. Realny program
opozycji jest codziennie pisany przez PiS i tego już jest tyle, że wystarczy
dla opozycji na całą kampanię i potem jeszcze na parę lat.
Po ewentualnym odspawaniu PiS od władzy na
przyszłą koalicję wysypie się kilkadziesiąt wielkich tematów. Co zrobić z nadwerężonymi
czy wydrążonymi przez PiS instytucjami: Trybunałem Konstytucyjnym, Sądem
Najwyższym, KRS, Sejmem? Co z mediami publicznymi, zdewastowanymi programowo,
kadrowo i moralnie? Jak zachować się wobec samego PiS i jego ludzi? Jak domknąć
rozgrzebane reformy służby zdrowia, edukacji, pomocy niepełnosprawnym; jakie
kompetencje przywrócić lub oddać samorządom? Jak zarobić na 500 plus i inne
obecne oraz przyszłe zobowiązania socjalne, których nie można i nie warto cofać?
Co ze spółkami Skarbu Państwa? Itd.
PiS - to jego
wielka ustrojowa zasługa - odsłonił rozmaite słabości naszej demokracji,
spotęgował i skarykaturyzował wszelkie wady III RP. Ale trudno dziś budować na
przyszłość szczegółowy program naprawczy, bo nie wiadomo, w jakim stanie za dwa
lata będzie polskie państwo. I jasne jest, że nie ma prostego powrotu do tego,
jak było. Lęk przed recydywą PiS powinien być wystarczającą motywacją, aby ta
popisowska Polska była lepiej i mądrzej zbudowana, bardziej otwarta,
demokratyczna, równa, sprawiedliwa, europejska. Przed dzisiejszymi partiami
opozycyjnymi rozciąga się więc obszar zadań większy, niż można go
zagospodarować. Nie ma też w opozycji - obojętnie, jak się organizacyjnie
poskłada - tak głębokich podziałów aksjologicznych i ideowych, aby nie dało się
znaleźć rzeczowych, praktycznych odpowiedzi na pytania pozostawione przez PiS.
AntyPiS coraz mniej potrzebuje „wielkich, nowych programów” - stale żądanych
od liderów partyjnych. Sam w sobie staje się bardzo konkretnym i bardzo
wymagającym planem.
Jerzy Baczyński
Chrystus odcięty
Pobożny proboszcz nie przekonał starodawnego
biskupa i w ten oto sposób Chrystus ze Świebodzina pozbawiony został kontaktu z
internetem. Nie chcę wchodzić w spór między proboszczem a biskupem, zdaję
sobie sprawę, że biskup powinien być mądrzejszy, ale jestem przekonany, że
Chrystus powinien wiedzieć więcej niż parafianie, proboszcz i biskup razem
wzięci, po to, żeby na nich oddziaływać i pilnować chrześcijańskiego obyczaju.
Nie wiem, czy to
dobrze, że Chrystus nie ma informacji o tym, co się dzieje w polskim Sejmie. O
tym, że Sejm przebił Malbork, jeśli chodzi o fortyfikację, że posłowie partii
rządzącej nie przejmują się losem strajkujących niepełnosprawnych i ich
rodzin. Nie ma w nich współczucia, wygrywa cynizm i troska o własne polityczne
cztery litery. Nie wie Chrystus, że poseł Żalek nie tylko nie powinien być
posłem, ale również kandydatem na prezydenta Białegostoku. Nie wie Chrystus, że
w atmosferze poselskiej głupoty uratowali swoje posady techniczny minister i
cyborgowaty marszałek. Nie wie, że radio jego mamy szykuje marsz popierający
męczycieli zwierząt. Chrystus odcięty od informacji staje się po prostu dziwną
figurą i nie wiem, czy w tej sytuacji warto wieszać na nim kibicowskie szaliki,
czy też do niego pielgrzymować.
Wiem, że miejscowy
proboszcz tego nie chciał, wiem, że wolał włączyć Chrystusa do miejscowego
interesu, wiem, że Kościołowi pieniądze nie śmierdzą, ale odcięcie od
informacji dotyczących niby-chrześcijan może się okazać grzechem śmiertelnym.
Spowodować wielkie nieszczęście dla kraju, w którym Chrystus miał być królem, a
pozbawiony wiedzy nie wie, co dookoła robią jego dworzanie.
W ten sposób
kolejny raz rośnie pozycja ojca Rydzyka, który dostęp do informacji ma
nieograniczony i który śmieje się teraz Chrystusowi ze Świebodzina w nos, mimo
że Chrystus od ojca Rydzyka jest wyższy.
Krzysztof Materna jest
satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Dwa majowe dni
W poniedziałek 11 maja 1987 roku zawiozłem
Gusię rano taksówką do klubu Akwarium, gdzie pracowała jako barmanka. Sam
wyszedłem, mówiąc, że mam sprawy do załatwienia.
Byliśmy ze sobą od
paru miesięcy, zakochani w sposób tak widoczny, że znajomi pytali w kółko,
kiedy ślub. Gusia odpowiadała ze śmiechem: „Hołdys miga się, mówi, że nie ma
dowodu osobistego”. Kilka lat wcześniej posiałem gdzieś dokumenty i próby ich
odnalezienia nie dały rezultatu. Jechałem przez życie na znanej gębie. Ale do
ślubu bez dowodu nie da rady.
Wskoczyłem do
taksówki i ruszyłem na Wolę. Czasy były mroczne. Zero neonów, billboardów,
miasto szarobure. Załatwienie nowego dowodu osobistego to była gehenna
trwająca kilka miesięcy Papiery znikały w czeluściach systemu, urzędnicy w
okienkach byli panami ludzkiego losu. Myśl o tym, żeby gdzieś iść i coś
załatwić, była krańcowo zniechęcająca. W okienku z reguły siedziała pani w
koku, jadła ciasto, piła herbatę ze szklanki, brałeś oddech, by o coś zapytać,
a ona wtedy odwracała wzroki mówiła do koleżanki: „Nie widzi, że jem”. Presja
żartów Gusi była jednak duża, zacząłem się obawiać, iż może naprawdę pomyśleć,
że się migam.
W budynku
Dzielnicowej Rady Narodowej na Żelaznej powiedziano mi, że wydział do spraw
dowodów jest na Ogrodowej. Kilkaset metrów, które niemal przebiegłem. Tam mi
powiedziano: „Trzy miesiące” i dostałem do wypełnienia wielki formularz.
Wypełniłem, poproszono mnie o trzy zdjęcia. Zdjęcia! Wybiegłem, szczęśliwie
przejeżdżała taksówka, pojechałem nią na plac Zbawiciela. Tam żona kolegi miała
zakład fotograficzny. Mówię, że potrzebuję fotki do dowodu ekspresem, a ona:
„Dwa dni”. Nie ma komputerów ani drukarek, fotki robi się aparatem, na kliszy:
kuweta, wywoływacz, suszenie, stykówki, retusz na kliszy, odbitki, wywołanie,
suszenie, nożyczki. Błagam, żeby szybciej. „Wpadnij za dwie godziny”.
Poszedłem do pobliskiej kawiarni. Wróciłem po godzinie - bingo! Z wilgotnymi
odbitkami w kopercie lecę z powrotem do biura dowodów A tam cud: pani z okienka
mówi, że jej szef chce ze mną gadać.
W gabinecie facet
koło czterdziestki przygląda mi się przez chwilę i mówi: „Spieszy się panu?”.
„Bardzo”. „To tu ma pan swoją teczkę i niech pan z nią jedzie na komendę na
Żytnią”. Wręcza mi tekturową aktówkę opieczętowaną taśmą papierową. Po chwili
podaje mi drugą I znowu mi się przyglądając, mówi: „Tu ma pan drugą, mojego
znajomego. Pojedzie pan, da obie teczki komendantowi X, powinien od ręki panu
przybić. I natychmiast wraca pan z tym do mnie”. Znowu przeciągłe spojrzenie,
w którym był mistrzem. „Jak pan nie wróci albo pan zgubi którąś z tych teczek,
albo jak pan, kurwa, do którejś zajrzy, obaj nie wyjdziemy z więzienia. Rozumie
pan?”. Taksówki nie było, kilka przystanków pognałem pieszo, ściskając obie
teczki pod pachą.
Na miejscu
wręczyłem teczki facetowi w stopniu majora. Wziął, nie odezwał się, znikł.
Czekałem pół godziny Dostałem obie teczki zapieczętowane, jak poprzednio. Pod
komisariat akurat podjechała taksówka, przechwyciłem ją i myk na Ogrodową.
Oddałem teczki facetowi po czterdziestce, odetchnął, ja też, dostałem druczek
i polecenie: „Na Żelazną do biura meldunkowego”. Byłem w transie. Pobiegłem
znaną mi trasą. Sadząc susy po scho-
dach na drugie piętro, nagle dostałem lekkiego ataku arytmii
serca. Zawisłem na poręczy, bo to jakieś 150 uderzeń na minutę, na szczęście po
kilkunastu sekundach minęło. Wypełnili, że mieszkam na Bemowie i podstemplowali.
Piętro niżej w urzędzie zatrudnienia otrzymałem kwit, że nigdzie nie pracuję:
muzyk, wolny zawód, nie ma zakładu pracy. Takie informacje też wpisywano do
dowodu.
Około 14.30
wylądowałem na Ogrodowej ze wszystkimi papierami. Cały czas w amoku. „Ile będę
czekał na dowód?”. Pani popatrzyła na mnie, sięgnęła pod blat biurka i wyjęła z
szuflady zieloną książeczkę. Wolno wpisała mój adres, przybiła pieczątkę,
złożyła piękny podpis i wręczyła mi dowód osobisty Uniosłem się w powietrzu.
Wiem, że tego dnia
traktowano mnie niezwykle życzliwie. Byłem znanym muzykiem, chwilę po szeroko
dyskutowanym ogromnym koncercie w gdańskiej Hali Olivia. Chwilę przed
koncertem na Stadionie Dziesięciolecia, o którym dudniła cała Polska. Jestem
wszystkim tym ludziom bardzo wdzięczny do dziś. Pół godziny później rzuciłem
dowód na ladę w Akwarium, mówiąc do Gusi: „Masz, żebyś mi nie mówiła, że się
migam”. Pięć dni później, w sobotę 16 maja 1987 r., wzięliśmy ślub.
Zbigniew Hołdys
Okrucieństwo w majestacie prawa
Na szczytach władzy nie podjęto jeszcze decyzji, że teoria o smoleńskim
zamachu nie będzie forsowana jako oficjalne stanowisko polskiego państwa.
Gdy do czytelników POLITYKI dotrze ten
tekst, zapewne nie będę już odczuwał takiego napięcia, jakie towarzyszy mi
teraz, ale oceny, jakie w nim formułuję, pozostaną aktualne. Piszę w niedzielę
13 maja. Jutro ma zostać przeprowadzona ekshumacja szczątków Arama Rybickiego,
mojego przyjaciela, który zginął w katastrofie smoleńskiej. Tak zadecydowała
prokuratura, nie licząc się ze stanowczym sprzeciwem Małgorzaty, żony Zmarłego,
jego rodziny i przyjaciół.
W sporym gronie wybierzemy się więc na gdański cmentarz
Srebrzysko, aby wyrazić nasz niemy protest. Wiemy, że nie zatrzyma on bezdusznego
działania machiny państwowej, bo ekshumacja szczątków Arama nie będzie przecież
pierwszą ekshumacją ofiary katastrofy smoleńskiej dokonaną pomimo
kategorycznego sprzeciwu najbliższych. Było już ich wiele. Ta ekshumacja będzie
jedną z ostatnich. Musimy jednak być obecni, aby zaprotestować przeciwko
okrucieństwu i skrajnemu cynizmowi ludzi, którzy podjęli decyzje o
ekshumacjach.
Okrucieństwo to nie za mocne, ale w pełni
adekwatne określenie. Okrucieństwem jest naruszanie spoczynku zmarłych,
wywoływanie traumy w ich rodzinach, kolejnej żałoby i powtórnych pogrzebów.
Bliscy ofiar wycierpieli już bardzo wiele, noszą w sobie rany, których nie
można bezdusznie rozdrapywać bez ważkich powodów. W tym przypadku wiadomo, że
tych ważkich powodów nie ma. Już pierwsze ekshumacje, przeprowadzone kilka lat
temu na polecenie Prokuratury Wojskowej, przed przejęciem władzy przez PiS,
wykazały, że ciała ofiar noszą obrażenia typowe dla wypadków lotniczych i nie
ma na nich żadnych śladów świadczących o wybuchu na pokładzie prezydenckiego
samolotu. Te przeprowadzane już pod rządami PiS na polecenie prokuratury,
kierowanej przez ministra Zbigniewa Ziobrę, w tej najważniejszej sprawie nie
przyniosły niczego nowego.
Prokuratura Krajowa
w odpowiedzi na zapytanie rzecznika praw obywatelskich uzasadniała potrzebę
przeprowadzenia ekshumacji wszystkich ofiar katastrofy smoleńskiej
niedotrzymaniem przez rosyjskich śledczych najwyższych standardów. Małgorzata
Rybicka tak komentowała to uzasadnienie jesienią 2016 r. w wywiadzie dla „Tygodnika
Powszechnego”:„Ja to rozumiem następująco: skoro wtedy nie dochowano najwyższych
standardów, to teraz według śledczych należy otworzyć trumny i przebadać ciała
według standardów lepszych. Efektem będzie skompletowana i uzupełniona
dokumentacja. To bardzo niewiele, jak na tak drastyczny i okrutny akt (...).
Przymusowa ekshumacja to naruszanie tabu obowiązującego w naszej kulturze,
dotyczącego szacunku dla ciał zmarłych. Świadczy też o beztroskim traktowaniu
uczuć rodzin. Nie mogę się na to zgodzić. Nie da się zaskarżyć tej decyzji,
ale prokurator generalny może ją zmienić, wycofać” Dziś wiemy, że prokurator
generalny decyzji nie zmienił. Ani w przypadku ekshumacji Arama Rybickiego,
ani w żadnej innej sprawie ekshumacji ofiar katastrofy smoleńskiej.
Dręczenie rodzin zmarłych nie jest
oczywiście głównym celem działań prokuratury. Dzieje się „po drodze” Jest
kosztem ubocznym działań służącym ważnym politycznym celom władzy. Jakie to
cele? Jeden wydaje się oczywisty. Jest nim bardzo znaczne przedłużenie
śledztwa, które przed przejęciem władzy przez PiS w 2015 r. było już na ukończeniu
przez Prokuraturę Wojskową.
Kłamstwo o rzekomej
zbrodni smoleńskiej, dokonanej ze współudziałem ówczesnych polskich władz,
stało się jednym z najważniejszych elementów ogniskujących emocje „twardego
jądra” zwolenników PiS i powodującym dramatyczne rozdarcie wspólnoty narodowej.
Służyło ono PiS w kampaniach wyborczych. Obarczanie przeciwników politycznych
odpowiedzialnością za „zbrodnię smoleńską” pozwalało na nazywanie ich zdrajcami
narodu, a ich zwolenników -„Polakami gorszego sortu” Ostudzenie złych emocji
rozbudzonych w„ludzie smoleńskim” może go zdemobilizować, a w przypadku
oficjalnego ogłoszenia, że tragedia, która wydarzyła się 10 kwietnia 2010 r.,
była nieszczęśliwym wypadkiem lotniczym, a nie zbrodnią, może spowodować
podziały w obozie władzy i wśród jego zwolenników. Tak więc ze względu na
polityczny interes rządzących bezpieczniej sprawę przewlekać, nadal jątrzyć i
utrudniać łagodzenie podziałów występujących we wspólnocie narodowej. A że
cierpią ludzie? No cóż, trudno.
Nie mogę jednak całkowicie wykluczyć, że
jest także drugi cel zakłócania spokoju tragicznie zmarłych i ich bliskich.
Stale przecież działa podkomisja Antoniego Macierewicza, jako oficjalna
państwowa instytucja, i bynajmniej nie wycofuje się z tezy o wybuchach na pokładzie
prezydenckiego samolotu, które miały doprowadzić do katastrofy. Przed ponad
miesiącem komisja ogłosiła takie właśnie wyniki swych „badań” w tzw. raporcie
technicznym.
Możliwe także, że
władza zamierza po długim czasie ogłosić, że nie da się ustalić, co stało się
pod Smoleńskiem. Taki scenariusz także wymaga przewlekania śledztwa. Ekshumacje
służą temu celowi, jak znalazł. Bez względu na to, która z tych interpretacji
przyczyn poczynań władzy jest trafna, wszystkie wyrastają z niskich, politycznych
pobudek.
Od późnej jesieni
2015 r. w Polsce konsekwentnie, chociaż etapami, budowany jest nowy system
polityczny, polegający na skupianiu władzy w jednym ośrodku i centralizowaniu
decyzji politycznych. Elementem tego systemu jest także absolutna władza
prokuratora generalnego - ministra sprawiedliwości, nad prokuraturą, i
upolitycznienie tej instytucji.
W tej sytuacji nie sprawia żadnej trudności wskazanie
głównych sprawców okrucieństw dokonywanych w majestacie prawa. Są nimi:
Jarosław Kaczyński i Zbigniew Ziobro, ale także premier Mateusz Morawiecki, o
którym wiemy, że to nie on decyduje w ważnych sprawach państwowych, ale je
firmuje. Będziemy pamiętać.
Aleksander Hall
Pisz pan dla Wojtka
Kilka dni temu byłem na Powązkach. Obok
przechodziła wycieczka polonistów ze Śląska. W pewnej chwili przewodnik
zatrzymał się i powiedział: „Ktoś pytał o pisarzy. Proszę, tu spoczywa
Nałkowska, obok Tuwim, a tam stoi redaktor Passent”.
O frekwencję na pogrzebie mogę być spokojny.
„My już swoje miejsce w historii prasy
polskiej mamy” - mówił Mieczysław Rakowski. Kiedy w 1958 r., jako student,
przyniosłem pierwszy artykuł do POLITYKI (pod tytułem „Czy ekonometria jest
nauką burżuazyjną?”), nie wiedziałem, że dokonuję wyboru na całe życie. Jak
mawiał K. T. Toeplitz, znakomity felietonista i krytyk, „Passent skądkolwiek
wyjdzie, umie trafić tylko do POLITYKI”. To prawda, nie mam zmysłu orientacji w
terenie.
Byłem kiedyś z
wycieczką w Hiszpanii, przed południem zwiedzaliśmy zabytki, po obiedzie czas
wolny. Wiele było katedr i pałaców, które można było obejrzeć w czasie wolnym,
ale jak do nich trafię, a potem wrócę do hotelu? Przykleiłem się więc do
jednego z uczestników wycieczki, pułkownika, który miał doskonałą orientację w
terenie, po prostu geniusz topografii. Gaudi, La Rambla, Casa Mila -
wszędzie trafiał z zamkniętymi oczami. Trzymałem się go kurczowo. Miał tylko
jedną wadę - był galopującym antysemitą. Gdy mijaliśmy jakąś synagogę, cheder
czy bank Rothschilda, nie omieszkiwał wskazać z niesmakiem, że to obiekt
żydowski. Co miałem robić: znosić upokorzenie czy kręcić się dookoła hotelu? Wybrałem
to pierwsze. Antysemici przychodzą i odchodzą, a La Sagrada Familia
pozostaje.
Żeglowałem po
morzach i oceanach, ale moim portem macierzystym była i jest POLITYKA.
Zastanawiałem się, dlaczego? Kiedy inni w odpowiedniej chwili (tak jak radził
Hemingway) odchodzili z POLITYKI i niektórzy robili kariery, ja wędrowałem z
Redakcją - z Pałacu Kultury w Aleje Jerozolimskie 37, stamtąd na Chmielną,
dalej na Dubois, Miedzianą i wreszcie do imponującej własnej siedziby na
Słupeckiej. Tak więc i ja byłem w pewnym sensie podróżnikiem.
A tak serio, to
sądzę, że moje przywiązanie do POLITYKI ma trzy źródła. Pierwsze - to wojna,
która pozbawiła mnie rodziny i chyba instynktownie szukałem oparcia. Drugie - to
skłonność do gry zespołowej i obawa przed samodzielną konfrontacją ze światem.
Wybitni członkowie naszego zespołu - Rakowski, Kapuściński, Krall, Urban - odeszli
z redakcji i grali na własną rękę. Ja kurczowo trzymałem się naszej łajby,
nawet kiedy nabierała wody i należało skakać. Wreszcie - trzecia przyczyna:
gdzie byłoby mi tak dobrze jak w POLITYCE? Tutaj mogłem uprawiać swoje
felietonowe rzemiosło, tutaj mam swoich czytelników, którzy są przede
wszystkim czytelnikami POLITYKI, nie poszliby za mną, gdybym odszedł do innego
pisma.
POLITYKA daje
potężnego kopniaka w górę, a jak daleko ktoś doleci, czy zostanie Ikarem czy
Hermaszewskim - to już jego sprawa. Mając lat 20 plus, we wschodnim Berlinie
poznałem Konrada Swinarskiego, który w latach 1955-57 był asystentem Bertolta
Brechta. Przez nich zetknąłem się z Thomasem Harlanem, młodym pisarzem
antyfaszystą z zachodniej części miasta (muru jeszcze nie było). Thomas wręczył
mi gruby maszynopis wspomnień Adolfa Eichmanna, z odręcznymi poprawkami
zbrodniarza.
Możesz z tym zrobić, co chcesz - powiedział. Gdybym był ze
„Świerszczyka”, to bym chyba nie poznał tych ludzi, nie dostał tej zdobyczy,
która umocniła pozycję POLITYKI.
Wywiad z
prezydentem Bushem? Kto by mnie wpuścił do Gabinetu Owalnego w Białym Domu,
gdyby nie dorobek POLITYKI? Oriana Fallaci by do mnie nie przyszła.
Uniwersytet Princeton? Po prostu zadzwonił telefon z Ambasady USA, na pierwsze
spotkanie poszedłem z Darkiem Fikusem jako przyzwoitką. Trzy miesiące w
Sajgonie w 1966 r.? Inicjatywa POLITYKI. Harvard? Patrz Princeton. Cztery lata
jako redaktor „The World Paper” w Bostonie? Kto by mi to powierzył, gdyby nie
reputacja POLITYKI? Ambasador w Chile - „lo mismo” (to samo).
Nigdy nie
otrzymałem żadnej propozycji od jakiejkolwiek redakcji w Polsce. Jestem więc w
POLITYCE poniekąd z konieczności. Hegel miał rację - wolność to uświadomiona
konieczność. Były chwile trudne, zwłaszcza lata 1968 i 1981. Rok 1968 -
wiadomo. Wyjeżdżać czy zostawać? Nie było wiadomo, jak długo potrwa fala
antysemityzmu. Co powiemy kiedyś dziecku, jeżeli przyjdzie na świat w takim
kraju, w takich czasach? Rok 1981 - wiadomo. Coraz trudniej było siedzieć
okrakiem na barykadzie. Kiedy po latach, jako ambasador w Chile, złożyłem
wizytę rektorowi AGH, były minister prof. Handke powiedział na powitanie:
„Czytałem pana do 1981 r., ale potem już nie”. Były więc słodkie rodzynki i
gorzkie migdały. Ale to tutaj, w POLITYCE, spełniło się moje marzenie, żeby
zostać felietonistą. Boy, Słonimski, Kisielewski, KTT, Urban, Hamilton
(Słojewski) - to byli mistrzowie gatunku. Chciałem znaleźć się wśród nich.
Zapłaciłem swoją
cenę krytyki, nawet wrogości, ale nie mam żalu, tylko jeden wniosek: nikt ci
tak nie zaszkodzi, jak ty sam. Mogą wieszać na tobie psy, ale czytają, i gotują
się ze złości, że inni też czytają. Czytelnicy mnie jednak nie opuścili. Gdyby
nie oni, toby mnie tu nie było. Kiedy czasami ktoś prosi o dedykację, na ogół
pytam „dla kogo?”, czyli jak dana osoba się nazywa. „Dla babci. Dla dziadka” - słyszę
w odpowiedzi.
W sklepie z dewocjonaliami zwanym Pocztą
Polską trzymałem w ręku POLITYKĘ. Zagadnął mnie pewien jegomość w wieku 60
plus, klasa średnia niższa. - Panie, pan czyta POLITYKĘ? - Tak, a nawet do niej
pisuję. A pan nie czyta? - zapytałem. - Nie, czytam „Do Rzeczy” - mówi. - POLITYKI,
„Lisweeka” i „Wyborczej” nie radzę. - Ja też czytam „Do Rzeczy”, to już jest
nas dwóch. - Tak, ale pan musi, a ja nie. Pana przestałem czytać, jak pan
skręcił w lewo. - Ja w lewo? Niech pan przeczyta mój felieton, o, tu, proszę...
Jak pan znajdzie coś na lewo, to panu kupię w okienku kolorowankę religijną.
Jegomość wziął ode mnie POLITYKĘ, a kiedy musiałem już iść, bo wyświetlił się
mój numerek, zawołał: - Zaraz, zaraz, a dedykacja?
- Dla babci czy dla dziadka? - zapytałem. - Pisz pan „dla
Wojtka” - odpowiedział.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz