Po cichu i bez
fajerwerków Włodzimierz Czarzasty reanimuje SLD. Do dawnej wielkości daleko,
lecz panowanie na lewicy leży już w zasięgu ręki. Tylko po co komu taka lewica?
Ludzie
będą głosować na te listy, które będą - powiada Włodzimierz Czarzasty. Niby
truizm, choć w kontekście dzisiejszej polityki wręcz wywrotowy. Bo
przewodniczący SLD ostentacyjnie odcina się od tego, co inni uważają za
nieodzowne.
Nie spędzają mu snu z powiek wielkie narracje. Nie przejmuje go „nowy autorytaryzm”
ani też nie szuka „wyjścia awaryjnego” (by przywołać najgłośniejsze ostatnio
tezy politologów). Nie goni za eventami
(chyba że zaliczymy do tej kategorii wejście
do polityki Moniki Jaruzelskiej). Nie kreuje mitu własnego przywództwa.
Zamiast tego z precyzją buchaltera określa potencjał terenowych struktur,
przelicza okręgi na mandaty, liczy kasę i parytety.
Strategia Czarzastego też nie jest specjalnie wyszukana. Idzie seria wyborów,
więc trzeba zdobywać kolejne przyczółki, aby partia znów nie poszła w rozsypkę.
Gra się bowiem tym, co się ma. A wyborcom wcale nie chodzi o żadnego
„polskiego Macrona”. Wystarczy im w miarę strawny facet wystawiony w okręgu,
którego bez większego wstydu można poprzeć.
Były lider SLD Krzysztof Janik nazywa ten styl przywództwa akuratnością
rzemieślnika. Sam Czarzasty tłumaczy: - Jestem synem chłopa z Przasnysza
i mam pragmatyczny stosunek do życia.
Koniec ofensywy młodości
Nieoczekiwanie akuratny lider Sojuszu
zaczął ostatnio zbierać całkiem dorodne (choć na razie sondażowe) owoce.
Oczywiście na miarę ugrupowania, które ciągle jeszcze odbija się od dna. Od
kilku miesięcy SLD rutynowo już przekracza pięcioprocentowy próg wyborczy i
wkrótce pewnie zacznie testować wyniki dwucyfrowe. W ostatnim badaniu Kantar
dla TVN24 już 9 proc. chciało
głosować na SLD. Partia Czarzastego rywalizuje dziś z ruchem Kukiza o miano
trzeciej siły w Polsce. Trudno więc się dziwić, że nastroje w Sojuszu są wyśmienite.
- Eseldowcy nabrali pewności siebie. W bezpośrednich kontaktach są uprzejmi,
zawsze namawiają do wspólnych list. Ale nie obrażają się, gdy odmawiam. Chyba
czują, że sami też dadzą sobie radę - opowiada lider jednego z lewicowych
ugrupowań.
Przed dwoma laty SLD zafundowało
sobie Czarzastego głównie po to, aby krzepił ducha w trudnych czasach. Był
lekarstwem na depresję jesieni 2015 r., gdy Zjednoczona Lewica nie dostała się
do Sejmu. Paraliżował ciągle jeszcze wstyd po prezydenckiej kandydatce
Magdalenie Ogórek. Jej promotor Leszek Miller odchodził więc z podkulonym ogonem.
A partia wybrała sobie Czarzastego, bo był eseldowskim patriotą i apelował, żeby sobie nie dać wmówić, że SLD to obciach.
Co mocno kolidowało z odczuciami młodej (czytaj: czterdziestoletniej)
elity partyjnej, która najchętniej wyprowadziłaby już sztandar, a przy okazji
- starych towarzyszy z PZPR w życiorysie. Po to, aby odciąć balast i skumać
się z bardziej estetycznymi ideowo środowiskami w ramach nowej lewicowej
partii.
Problem polegał na tym, że mniejszość chciała odciąć większość. Bo SLD
to taka partia, w której raptem co piąty członek jest poniżej pięćdziesiątki.
Owa szeroko pojęta młodzież zarazem jednak monopolizuje większość partyjnych
gremiów na wszystkich szczeblach. W zarządach, radach i innych ciałach już
tylko co piąty przedstawiciel ma więcej niż 50 lat. Taki układ zapewnia
względną równowagę. Młodość ma szansę się pokazać. Ale tylko w granicach
starej formuły.
Owa partyjna młodzież, na której czoło wysunął się Krzysztof Gawkowski
(rocznik 80.), kiedyś nieźle dogadywała się z Millerem. Powracający w 2011 r.
do SLD po ciężkich przejściach stary wódz obiecywał, że jak tylko wyciągnie
partię z tarapatów, otworzy przestrzeń pokoleniowej sukcesji. Początek był
nawet niezły, ale na finiszu tamtej kadencji wszystko się posypało. Co gorsza,
skompromitował się nie tylko sam Miller, ale i młoda elita partyjna. Po
klęsce Ogórek dawano zielone światło na szerokie otwarcie Sojuszu ku nowej
lewicy. To Gawkowski dopiął koalicję Zjednoczona Lewica i stanął u boku
Barbary Nowackiej, która została twarzą kampanii. Po kiepskim występie w
debacie telewizyjnej zabrakło im pół procent do przekroczenia ośmioprocentowego
progu dla koalicji wyborczych.
W powyborczych rozliczeniach młodzi nie mieli już atutów. Gdyby nie
dążyli do koalicji, Sojusz byłby pewnie w Sejmie. Ich rewolucyjna oferta
utopienia starego szyldu też nie brzmiała poważnie, bo co miałoby powstać na
gruzach SLD? Współpraca z Nowacką nie wyszła, dla Adriana Zandberga i jego
Partii Razem całe SLD, niezależnie od indywidualnej metryki, to
pseudolewicowa skamielina. Masę upadłościową objął więc Czarzasty. A młodzież
poszła w rozsypkę. Dariusz Joński odszedł z partii, ale już Gawkowski bez
entuzjazmu zgodził się pracować z Czarzastym. Tomasz Kalita po ciężkiej
chorobie umarł.
Władca powiatów
W bramie kamienicy przy ul.
Złotej, gdzie Sojusz ma swoją siedzibę, mijamy się z Robertem Kwiatkowskim.
Stary druh z czasów afery Rywina, choć nie jest członkiem SLD, uchodzi za
najważniejszego doradcę Czarzastego. Otoczenie szefa jest zróżnicowane.
Trochę młodych (np. rzeczniczka Anna Maria Żukowska), trochę starych wiarusów
(np. Jerzy Wenderlich). Wpływową personą uczynił Czarzasty Andrzeja Rozenka,
niegdyś blisko związanego z Januszem Palikotem. I na ile to możliwe przewodniczący
stara się przywracać partii nazwiska kojarzone z latami świetności SLD.
Właśnie dopięty został powrót nieco już zapomnianej Danuty Waniek.
Czarzasty wychodzi bowiem z założenia, że czasy są trudne i dawne anse
nie powinny zatruwać relacji. Zresztą żadnemu z dawnych liderów, rzecz jasna
poza Kwaśniewskim, nie udało się zrealizować
poza SLD. Partia musi więc być jak dobry ojciec, który wybaczy nawet „zdrajcy”
Markowi Borowskiemu (dziś senatorowi z poparciem PO). Czarzasty bezskutecznie
namawiał go nawet do startu na prezydenta Warszawy.
- Włodek jest dojrzałym facetem
i wybacza stare krzywdy. Cierpliwie nawet znosi afronty Partii Razem. Nie
będzie przecież zniżać się do pyskówek z młodszym o pokolenie Zandbergiem. Nie
ma zresztą wielkich złudzeń co do własnej popularności. Wie, że aroganckie
zeznania przed komisją Rywina już zawsze będą się za nim ciągnąć. Nie pcha się
więc na pierwszą linię i chętnie wypuszcza do mediów innych - opowiadają ludzie, którzy bywają na Złotej.
Gabinet Czarzastego jest jasny i obszerny. Styl biurowy, tu i ówdzie
trochę książek. Rozrzut tematyczny spory: Thomas Paine obok Naomi Klein, coś z
antropologii kultury i rozważania o osobowości
psychopatycznej, „Nowy wspaniały świat” Huxleya oraz „Zrozumieć
PRL”. Raczej robią tu jednak za dekorację, niż stanowią źródło bieżącej
inspiracji intelektualnej. Wszystkie tytuły łączy
bowiem to, że zostały wydane przez oficynę Muza. Czyli wydawnictwo, którego
współwłaścicielem jest Czarzasty. Dzięki temu stać go na wizerunkowy luksus pracy
społecznej w SLD.
Na ścianie ogromna mapa Polski upstrzona dziesiątkami czerwonych kropek
i gwiazdek. Właściciel gabinetu odznacza w ten sposób każdy powiat, który
osobiście odwiedził. A że jeździ po kraju na okrągło, mapa powoli się czerwieni
niczym pierwszomajowy pochód za Gierka. Urobek ubiegłego roku to 160 tys.
przejechanych kilometrów i 142 naklejki na
gabinetowej mapie. W tym roku ma być zresztą podobnie. Ostatni z powiatów musi
zostać odhaczony przed wyborami do parlamentu w 2019 r.
Obowiązkowy punkt programu każdej wizyty to oczywiście spotkanie z
aktywem. Struktury partyjne obejmujące pełną mapę powiatową są bowiem skarbem.
Poza Sojuszem podobnym zakorzenieniem w lokalnej tkance cieszyć się mogą tylko
PiS, PSL i Platforma. Reszta konkurencji przeważnie ślizga się na powierzchni,
każdorazowo majstrując na wybory pospolite ruszenie. Aktyw trzeba jednak
dopieszczać. Dobrze byłoby wznieść czasem wspólny toast, choć na to Czarzasty
niestety już nie może sobie pozwolić. Po przebytym kilka lat temu zawale
radykalnie odstawił wszelkie używki. Innych partyjnych rytuałów jednak nie
zaniedbuje.
Siedzimy więc sobie pod wielką mapą i widać,
że przewodniczący bez końca mógłby wymieniać kolejne powiaty - wraz z komentarzem, gdzie już jest dobrze, a gdzie mogłoby
być nieco lepiej. Ilu radnych jest teraz, a ilu powinno ostać się po jesiennych
wyborach. Z dumą podkreśla, że 23 tys. członków SLD regularnie płaci składki.
Rocznie partia ma z tego 1,2-1,5 mln zł. Podczas gdy oficjalnie sporo
liczniejsza PO nie jest w stanie zebrać choćby miliona.
Spotkania z wyborcami w terenie też ponoć wypadają coraz lepiej. Ludzie
mówią, że na tle dzisiejszego dziadostwa Sojusz to była jednak poważna firma.
Że Kwaśniewski z Millerem mieli klasę i nie było takich awantur jak teraz. To
samo wyszło zresztą w badaniach wizerunkowych, które SLD zamówił na własne
potrzeby. Szyld kojarzy się ludziom z powagą. Nawet jeśli nie stoi za nim zbyt
wiele żywej treści.
Sojusz mundurowy
Czarzasty sam zresztą przyznaje,
że nie byłoby sondażowych zwyżek, gdyby Sojuszowi nie pomogły pospołu PO i PiS. Platforma dlatego, że w opozycyjnych
kontredansach co rusz traci umiar i nie bardzo już wiadomo, o co jej chodzi.
Raz zarzuca konserwatywną kotwicę, raz chce iść z duchem postępu, a po drodze
gubi się w sporach o aborcję. Albo się miota między hasłami liberalnej
modernizacji i populistycznym rozdawnictwem. Obiecuje likwidację IPN, lecz nie
ma odwagi przeciwstawić się upaństwowieniu mitu żołnierzy wyklętych. Na tym
tle głos SLD ma być spójny: proeuropejski, socjalny i progresywny.
I nie boi się powiedzieć, że
wyklęci bywali bandytami. Problem tylko w tym, że partii spoza Sejmu trudno
się przebić do opinii publicznej.
PiS pomógł dlatego, że uległ pierwotnym prawicowym instynktom i odświeżył
dawno już wygasłe spory o PRL. Z sondaży wynika, że ustawy o cięciu esbeckich
emerytur, dekomunizacji ulic i degradacji oficerów spodobały się głównie
twardemu elektoratowi PiS. Większość Polaków była sceptyczna wobec pomysłów
wymierzania sprawiedliwości po tylu latach. A co gorsza władza zaatakowała nie
tylko pamięć, ale i realne interesy nie tak znowu małej grupy społecznej.
Zwłaszcza ustawa degradacyjna robi swoje, stawiając tysiące emerytowanych
oficerów w stan niepewności. Potencjalnie każdemu z nich będzie można teraz
zarzucić „sprzeniewierzenie się racji stanu”, zdegradować i odebrać wysokie emerytury. Skutek? Jeszcze w 2015 r. w
wyborach do Sejmu mundurowy Rembertów najchętniej głosował na PiS. Teraz
rodziny oficerskie sygnalizują, że chciałyby wrócić pod opiekuńcze skrzydła
SLD.
Patronką tych rodzin została Monika Jaruzelska, która jesienią
wystartuje z list SLD do sejmiku mazowieckiego. Czarzasty namawiał ją już od
dawna, lecz długo była oporna. Dopiero dyplomacja Leszka Millera odniosła skutek
i w efekcie po raz pierwszy od lat udało się
Sojuszowi wykreować atrakcyjnego dla szerokiej publiki newsa.
Tyle że mundurowy dopalacz - choć dziś pomaga - na długie lata zamknie
Sojusz w skansenie obrony pamięci PRL. I wtedy zacznie ciążyć. Czarzasty
odpowiada na ten zarzut, że nie wolno dzielić obywateli na lepszych i gorszych,
a polityczna reprezentacja należy się każdemu. Wiadomo jednak, że gra się tym,
co się ma. Skoro więc ujawnił się elektorat do wzięcia, to trzeba brać.
A ponieważ jest co, to i Platforma się obudziła. Grzegorz Schetyna
przeważnie ignorował Czarzastego. Dopiero rosnące słupki SLD wymusiły zmianę
taktyki. Wyostrzyła więc Platforma kontestację dekomunizacyjnych
poczynań obozu władzy. A wyciągnięty niegdyś przez Tuska z Sojuszu Bartosz
Arłukowicz dopiero co zapragnął odnowić kontakty z niektórymi dawnymi
kolegami. Niewykluczone, że dojdzie do próby wyciągania Czarzastemu ludzi.
Oficjalne kontakty liderów obu partii ustały po tym, jak na konwencji
PO Schetyna wyraził chęć współpracy z lewicą, podając przykład marginalnej
Unii Pracy. Wcześniej Sojusz sondował Platformę sugestią poparcia Rafała
Trzaskowskiego w wyborach na prezydenta Warszawy. To dlatego, że nie udało
się namówić Ryszarda Kalisza i Marka Borowskiego, aby wystartowali z poparciem
SLD. Platforma miałaby w zamian autoryzować stołecznego działacza Sojuszu
Sebastiana Wierzbickiego jako kandydata na wiceprezydenta miasta. Pierwszą
reakcją PO było jednak wyniosłe milczenie. Ale gdy pojawił się sondaż, z którego wynikało, że Robert Biedroń mógłby liczyć
w Warszawie na spore poparcie kosztem Trzaskowskiego, Platforma nagle zaczęła
otwierać się na lewicę. Wtedy Sojusz dostał sygnały, że jego oferta jest
rozważana. Lecz gdy Biedroń ogłosił, że wystartuje w Słupsku, zainteresowanie
dialogiem z Czarzastym znów wygasło.
A może z PSL?
Rosnący trend SLD opiera się na ruchomych
piaskach. Wchodząc do wyższej ligi, stanie się teraz obiektem działań znacznie
potężniejszych graczy. A wtedy powiatowe dywizje Czarzastego niewiele pomogą.
Zwłaszcza że nie można przecież wykluczyć pojawienia się wyrazistej
alternatywy lewicowej, która określi na nowo ideowe parametry, podyktuje nowy
język i wrażliwość. Choć to akurat scenariusz stosunkowo mało prawdopodobny.
Bo kalendarz polityczny już przyspieszył, a środowiska nowej lewicy nadal tkwią
w organizacyjnym bezwładzie. Wytracając energię w doraźnych inicjatywach, niezdolne do zbudowania długofalowej
politycznej agendy. Stosunkowo najlepiej zorganizowana i zasilana budżetową subwencją Partia Razem uparcie przy tym
praktykuj e środowiskowy separatyzm, nie wyciągając wniosków ze stagnacji
poparcia.
Stan niepewności pogłębia dodatkowo Biedroń. Najpopularniejszy dziś
polityk lewicy najprawdopodobniej nie jest bowiem zainteresowany budowaniem
formacji lewicowej. Z jego zaplecza dobiegają głosy, że szykowany na wybory
parlamentarne ruch Biedronia ma być progresywny światopoglądowo i umiarkowanie liberalny ekonomicznie. A to oznacza, że
prezydent Słupska chce się zwrócić do zdeklarowanego antypisowskiego
elektoratu, który rozczarował się Nowoczesną, a dziś z bólem zębów popiera PO.
Na razie testem dla Czarzastego będą wybory do sejmików. I tu sprawa
jest dosyć oczywista: chodzi nie tyle o liczbę mandatów, ile o symboliczne przekroczenie
5-procentowego progu. Niech jednak zabraknie choćby kilku setnych procent, z
trudem ułożona wewnętrzna harmonia może zacząć pękać.
Na razie zapowiadane są listy komitetu SLD-Lewica Razem. Ten drugi
człon oznacza mozaikę ponad 40 mniejszych bytów, przeważnie związanych z Sojuszem
od lat (związkowcy z OPZZ, UP, PPS), których współpracę koordynuje
dziś Kwiatkowski. Znacznie ciszej mówi się jednak o alternatywnym scenariuszu,
który zapewniłby partii bezpieczeństwo. Czyli o wspólnych listach z PSL.
Podobno zresztą odbyło się już wstępne spotkanie Czarzastego z Władysławem
Kosiniakiem-Kamyszem. Sprawa nie jest prosta, bo dzieje wzajemnych relacji obu
partii są długie i wyboiste. Dziś jednak każda z osobna walczy o przetrwanie.
Takie małżeństwo z rozsądku mogłoby zaś poważnie odmienić architekturę sceny
politycznej. Do zaręczyn droga jednak daleka.
Wybory do sejmików to rzecz jasna tylko etap. Głównym celem jest powrót
do Sejmu. Byłby to w dziejach III RP ewenement: formacji raz wypchniętej nigdy
dotąd nie udało się wrócić na Wiejską. Czarzasty chciałby więc przejść do historii
jako ten pierwszy. Tylko co dalej?
- I z tym jest największy problem - twierdzi działacz młodszego
pokolenia SLD. - Naszemu kierownictwu wystarczy 7-10 proc. w wyborach i
niewielki klub w Sejmie. Wtedy postawi się nowy cel, czyli utrzymanie stanu
posiadania na kolejną kadencję. I tak dalej, bez końca. Tylko właściwie po co?
Rafał Kalukin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz