niedziela, 20 maja 2018

Koniec dobrej zmiany?



Na bliskich władzy forach pojawiła się myśl: coraz bardziej widać, że wraz z odejściem Beaty Szydło z funkcji premiera „dobra zmiana" jako polityczny etap, zakończyła się. To może i prawda, choć dla niePiSu niekoniecznie optymistyczna.

Rządy Beaty Szydło były prostą kontynuacją kampanii wyborczej z 2015 r. Sprowadza­ły się do finansowania obietnic w rodzaju 500+ czy skrócenia wieku emerytalnego, ale przede wszystkim do zmian ustrojowych oraz ostrej antyeuropejskiej i antyuchodźczej retoryki. Był to czas zasadniczej kon­frontacji, walki z Trybunałem Konstytucyj­nym, sądownictwem, Komisją Europejską.
PiS przejął media publiczne, spacyfikował wiele innych instytucji, wstępnie pogonił i obrzucił obelgami elity, prowadził ostrą antyaborcyjną krucjatę, wciąż dawał nadzieję na smoleński zamach.
   Wyborcy PiS byli wniebowzięci. Mówienie o „naszej Beacie” nie wynikało tylko z jej swojskości, ale z faktu, że za jej premie­rostwa było dokładnie tak, jak wyborcy PiS oczekiwali: twardo, jednoznacznie, według wyborczego programu. Tego realnego, który rozumieli ci lepiej zorientowani, bo była jeszcze wersja dla początkujących, jak się okazało bardzo wydajna. To były właśnie te najważniejsze spełnione obietnice.

Zdeklarowani sympatycy PiS zawsze traktowali „dobrą zmianę" inaczej niż wyborcy okazjonalni, znacznie sze­rzej niż tylko w sensie socjalnym. Dla wielu z nich slogan ten oznaczał przede wszystkim zmianę polityczną i aksjolo­giczną. Chodziło o zgniecenie i poniżenie dotychczasowego establishmentu, o prawdziwą, ideologiczną redystrybucję god­ności, bez związku z 500+, bo to była wersja dla niezaawansowanych. Premier Szydło kojarzyła się z „heroicznym” okresem rządów PiS, kiedy „o coś chodziło”.
   Może nieprzypadkowo Szydło, w końcu wicepremier do spraw społecznych, nie spotkała się z protestującymi w Sejmie opieku­nami osób niepełnosprawnych, kiedy jej koledzy to robili, i nie na skutek niezręczności spływała wtedy Dunajcem z flisakami. Wśród najtwardszego elektoratu obozu władzy od samego po­czątku panowało przekonanie, że ten protest to robota czysto polityczna, wymierzona w „dobrą zmianę”. Szydło, nie negocju­jąc z protestującymi, wpisała się w takie opinie i zapewne liczy na procentowanie tego kapitału w przyszłości.
   Bo twardy elektorat jest coraz mocniej zaniepokojony, pyta: co się dzieje, dlaczego „dobre zmiany” są porzucane, w jakim celu rezygnuje się z twardego, bezwzględnego kursu, skoro tak dobrze szło? Nagle władza ulega Unii Europejskiej, boi się Izra­ela, wstrzymała tzw. repolonizację mediów (czyli likwidację niepisowskiej prasy i telewizji), niemrawo aresztuje opozycję. Elita wciąż chodzi luzem i pyskuje, Smoleńsk się dramatycznie sypie, Duda zdradza raz po raz, nie broni się nienarodzonych, nie degraduje WRON, a kandydat PiS na prezydenta Warszawy jest gotów zgodzić się na paradę równości. Błaszczak zwalnia ludzi Macierewicza, Czaputowicz wspomina coś o przyjmo­waniu uchodźców, nawet jeśli potem zaprzecza. Brudziński (czasami) ściga prawdziwych Polaków-nacjonalistów, a twar­de wypowiedzi „naszej Beaty” w Parlamencie Europejskim zostały zastąpione przez zakulisowe dogadywania się ludzi Morawieckiego w unijnych korytarzach itd.

Wiara w geniusz Kaczyńskiego wciąż jest mocna, ale rośnie liczba sprzecznych sygnałów wprowadzających najwier­niejszych wyborców PiS w rozterkę. Nie chodzi już nawet o niezliczone deklaracje, że „już nigdy nie zagłosuję na Dudę”, ale o zasadnicze rozczarowanie rządem jako całością, poszcze­gólnymi ministrami, kierunkiem, w jakim zmierza partia. Znamiennym wydarzeniem były niesnaski podczas ostatnich obchodów katastrofy smoleńskiej, kiedy wielu członków Klu­bów Gazety Polskiej miało trudności w dostaniu się na miej­sce uroczystości.
   Działacze klubów najpierw się oburzali na PiS, potem tono­wali krytykę, ale przypominali, że partia rządząca może w końcu stracić 400-tys. elektorat, bo na tyle oceniają swoje wpływy. Kaja Godek natomiast daje do zrozumienia, że PiS może zapomnieć o 800-tys. grupie sygnatariuszy projektu zaostrzającego aborcję, bo ci już na PiS nie zagłosują. Za to każde wystąpienie w starym stylu, np. posłanki Pawłowicz, jest witane entuzjastycznie. Jednak nowa polityczna epoka hamuje oznaki ostentacyjnego sprzeciw wobec nowego kursu, bo wszyscy mają w tyle głowy, że to Ka­czyński z Morawieckim będą układali listy wyborcze.
   Kaczyński zdecydował się politycznie wyjść do centrum, bo zapewne wyczuł, że proste rezerwy, także możliwości finan­sowe państwa, wyczerpują się. To, co jeszcze można wykorzystać, trzeba trzymać jako zachętę na drugą po­łowę 2019 r., czas decydujących wyborów. W tym sensie „dobra zmiana”, jako rewolucyjny etap, kiedy wszystko, finansowo i politycznie, było możliwe, „bo się ludziom należy”, kończy się. Nastał czas, kiedy trzeba trochę odpuścić, podciągnąć tabory, poprawić stosunki z zagranicą, zamydlić oczy, poudawać, że się ustępuje. Pozornie spokornieć, poszukać nowego, kamuflują­cego języka. Zrezygnować z drobiazgów, aby zachować trzon, zwłaszcza że taka mimikra tyle razy się udawała.
   Część prawicowych środowisk twierdzi, że tę nową politykę rozumie i się tym rozumieniem chwali. Pokazuje nawet pal­cem na wewnętrznych rywali w obozie władzy, którzy mądrości etapu nie pojmują. Trzeba było odsunąć Macierewicza, ustąpić w sprawie ustawy o IPN, załagodzić z Ameryką, przytulić dla zmyłki Junckera, dać sobie spokój z u stawą degradacyjną po to, aby SLD odbierał głosy Platformie, a nie PiS, zatrzymać nie­popularną sprawę aborcji, do której wróci się po 2019 r. - mó­wią jedni, uważając, że Kaczyński tylko na chwilę taktycznie odpuszcza, aby potem bezlitośnie dokończyć rewolucję. Ale inni nie są do tego przekonani. Uważają, że sytuacyjna takty­ka szkodzi całościowej strategii, że lud pisowski nie zrozumie takich niuansów.

Jeżeli diagnoza o planowym przyczajeniu się Kaczyńskie­go jest słuszna, a wiele na to wskazuje, lider PiS szykuje siły na ostateczne starcie. Prawdziwą walkę życia w 2019 r. Na razie usypia, lawiruje, myli tropy, pozornie ustępuje w nie­istotnych sprawach, po to aby za półtora roku poszukać konsty­tucyjnej większości, która w końcu zalegalizuje zmianę ustroju i pozwoli mu pójść dalej. Tak jak Orban, który każdą wytykaną niezgodność swoich rządów z węgierską konstytucją załatwiał zmianą ustawy zasadniczej i nawet Unia to kupowała, bo nie bardzo miała wyjście - wszak trudno mówić o niekonstytu­cyjnej konstytucji (choć bez wątpienia istnieje konstytucja niezgodna z zasadami liberalnej demokracji, ale z tym Unia nie potrafi sobie poradzić i nic nie będzie mogła zrobić z ewen­tualną konstytucją Kaczyńskiego po 2019 r.).
   Sprawa sądownictwa pokazała Kaczyńskiemu, że metoda zmiany ustroju samymi ustawami ma swoje limity, że otwar­ty konflikt z Brukselą może grozić utratą unijnych funduszy, a te są potrzebne Morawieckiemu, aby mógł snuć swoje eko­nomiczne klechdy. Prezes PiS liczy na to, że mimo narzekań wewnętrznych radykałów nie będą mieli oni wyboru, zatem i tak zagłosują na PiS. Tu ma procentować wieloletnia polityka wykańczania prawicowej konkurencji.
   Prawdziwa „dobra zmiana” była dedykowana przede wszyst­kim wiernemu elektoratowi (naddatek, skuszony w 2015 r. tylko socjalem, to było tylko 7-10 proc.). I ci na razie dostali swoje, a na mocną resztę (aresztowanie Tuska?) muszą poczekać. Choć zapewne coś, dla podtrzymania morale, będzie im regularnie podrzucane (np. komisja śledcza w sprawie tzw. wyłudzeń VAT). Na razie Mateusz Morawiecki, zgodnie ze wskazaniem Kaczyń­skiego, rozpoczął polityczny flirt z wyborcami mniej oczywistymi, z przedsiębiorcami, urzędnikami, częścią inteligencji i klasy śred­niej, wolnymi zawodami, profesurą. Także, a właściwie przede wszystkim, z sympatykami prezydenta Dudy

W PiS duże wrażenie robi wysoki procent zaufania do pre­zydenta i oceny jego pracy. I nie jest to, sądząc po jego roz­miarach, tylko ten najbardziej roszczeniowy, socjalny elektorat; muszą być tam także ci „wykształceni, z wielkich ośrodków”. Widać, że można pozyskiwać i podtrzymywać poparcie nie tylko za pomocą wypłat z budżetu i że nie przeszkadza temu demonstracyjny sprzeciw wobec pewnych legislacyjnych roz­wiązań, czego dowiodły weta Dudy. To one stały się dla Kaczyń­skiego dowodem, że pozorne i nieważne dla istoty całościo­wych projektów PiS ustępstwa nie tylko nie szkodzą, ale wręcz poszerzają obozowi władzy pole manewru. Przecież prezydent, mimo swoich „wybryków”, wielokrotnie zapewniał, że program PiS jest mu bardzo bliski, co - okazuje się - nie odstrasza cen­trowego, a nawet opozycyjnego elektoratu.
   Morawiecki ma zatem wejść w jakiejś mierze w buty prezy­denta, skorzystać z podobnego marketingowego mechanizmu: pozornego cofania się i zarazem parcia do przodu. Swoją drogą dość marnie mu to na razie wychodzi . Bo Duda, choć dla wielu to postać dość kuriozalna, ma jakieś swoje metody pozyskiwa­nia sympatii.
   Centrala z Nowogrodzkiej widzi jednak potencjał w różnicy pomiędzy skalą poparcia dla Dudy a sondażowymi procen­tami dla PiS czy rządu - to kilkanaście procentowych punk­tów. Taka jest teoretycznie pula do wzięcia. Nawet część z niej wystarczy w 2019 r. do konstytucyjnej większości. Kaczyński wie przy tym to, co nie jest powszechnie dostrzegane: że Mo­rawiecki jest ideologicznie równie radykalny jak on sam, tyle że w nieco innym opakowaniu . Sednu pisowskiej rewolucji, mimo fazy przyczajenia, nic więc nie zagraża. Nie zdarzyło się żadne ustępstwo zagrażające głównemu planowi, choćby w sprawie politycznego nadzoru nad sądownictwem, i nawet Komisja Europejska, jak się wydaje, zdaje się postanowiła się z tym pogodzić, udając, że przyjmuje „poprawki” PiS jako re­alny kompromis. Ale symbolicznie, w oczach rewolucyjnych ortodoksów, źle to wygląda.

Dlatego Kaczyński ściga się z czasem. Czy zdąży uruchomić drugi etap rewolucji w 2019 r., zanim straci poparcie wiernej gwardii, która jednak też jest niezbędna? Może czuć się sfru­strowany. Już zmienił kraj nie do poznania; wziął wszystko, co się dało, bez wprowadzania regularnej dyktatury. Chcąc spełnić dalsze żądania swoich radykałów, mu siałby stać się sa­trapą w rodzaju Łukaszenki. Nie ma zręczności i elastyczności Orbana ani, na razie, większości konstytucyjnej. PiS nie nale­ży do liczącej się frakcji europejskiej, Polska jest ważniejszym i inaczej traktowanym krajem niż Węgry.
Kaczyński postanowił zejść z linii starcia, uciekł w Morawieckiego.
   Kaczyński osiągnął tym na pewno jedno: z przestrzeni publicznej niemal zupełnie zniknęły tematy trójpodziału władzy, Try­bunału Konstytucyjnego, całkowitego prze­jęcia mediów publicznych czy KRS (tym ostatnim nie zajmuje się nawet Komisja Eu­ropejska). Mowa jest dzisiaj o ekonomicz­nych parametrach, stanie budżetu, podat­kach. Ugrupowanie Kaczyńskiego w oczach wielu, także przez okazane w ostatnim cza­sie słabości i niemożności, staje się coraz bardziej „normalną partią”. Jeszcze bardziej pasuje to do wizji symetrystów-banalistów, którzy twierdzą - za swoim nowym guru Rafałem Matyją, autorem książki „Wyjście awaryjne” - że wszystkie partie psuły dotąd państwo, a PiS po prostu bardziej. Banaliści nieustannie powta­rzają, że państwo powinno być lepsze, sprawniejsze, bardziej obywatelskie, nie tak partyjne, zajmujące się najważniejszymi problemami, a nie „wyniszczającą walką”.
   Wszystko to truizmy, aż zdumiewa, że są traktowane jako odkrycie sezonu. Nic jednak z nich nie wynika, ponieważ za­razem pada propozycja, aby „oderwać się od bieżącego poli­tycznego sporu dwóch plemion”. Mimo że teraz tym marnym i niesprawnym systemem zarządza w całości PiS; opozycja nie naprawi państwa, bo nie ma jak. A dodatkowo wszystkie jej propozycje są uznawane za „niewiarygodne”. I jeśli to PiS doprowadził wszystkie wady III RP do ekstremum, jak uważa Matyja, to znaczy, że bez pokonania te j maksymalnej patologii nie ma mowy o uzdrowieniu demokracji, to warunek wstępny.
   Ale jednocześnie, zdaniem banalistów, walka z PiS nie jest najważniejsza. Tej logicznej niespójności nie są oni w stanie od bardzo długiego czasu pokonać. Więcej: już zaczęła się nowa akcja wzruszania się „dynamicznym” Patrykiem Jakim, tak jak trzy lata temu Andrzejem Dudą. Jaki, najbliższy współpracow­nik Zbigniewa Ziobry, koordynatora likwidacji niezależnego wymiaru sprawiedliwości, znowu „ściska ręce i daje nadzieję”.
Bardzo prawdopodobne, że wśród tych, którym podoba się pisowski kandydat na stołecznego prezydenta rozdający wy­borcze kiełbaski („jemu się chce”), są także uczestnicy zeszło­rocznych „łańcuchów światła” w obronie sądownictwa. Dla banal-symetrystów każdego dnia świat zaczyna się na nowo, nic się nie wiąże z niczym.

Kaczyński, wprowadzając post-dobrą zmianę, jeszcze bar­dziej utrudnia mniej zaawansowanym odbiorcom zrozu­mienie istoty swoich rządów. To nieprawdopodobne, jak długo szefowi PiS udaje się zacierać sens tej walki o wszystko. Wciąż potrafi przekonać swoich przeciwników, że on i oni uczestniczą w rutynowej demokratycznej grze. Dlatego może prowadzić swo­ją misję w zadziwiająco sprzyjających okolicznościach, cokolwiek by mówił o niesłychanych atakach na siebie. Jak na politykę, którą prowadzi, Kaczyński ma komfortowe warunki.
   Faza przyczajenia ma pogłębić wrażenie, że PiS to normal­na partia, popełniająca normalne błędy, mająca swoje ludzkie kłopoty, tracąca nimb wyjątkowości. Na nowym etapie staje się to dla lidera PiS paradoksalnie przydatne. Wyjątkowość speł­niła już swoją rolę. W nowej opowieści działania PiS nie są już bezprecedensowe; jest tu - w końcu tak głosi przywoływany już Matyja - ciągłość władzy, a PiS, choć może dziwny i miej­scami kontrowersyjny, jest kolejną zwyczajną partią rządzącą całym bałaganem III RP. To z pozycji normalnej partii obóz władzy zaproponuje w przyszłym roku dodatkowy socjal. W marketingowych założeniach nie będzie wówczas wyboru między kosmitami a normalsami, ale mię­dzy zwykłymi ugrupowaniami, z których jedno już dało i daje, a inne nie wiadomo, czy da, bo kiedyś nie dawało. Taki jest naj­głębszy sens tej pisowskiej operacji.
   Jedyne pytanie, jakie może sobie zada­wać lider obozu władzy, brzmi - jak wielu znowu da się na to nabrać. Sądząc po men­talnym stanie dużej części niePiSu, może być optymistą. Jeśli dotrwa z „łagodnością” do wyborów i dostanie w nich 40 proc., to przy rozdrobnieniu opozycji („nie ma co się sztucznie jednoczyć, bo to zacie­ra różnice programowe”) uchwali nową konstytucję i doprowadzi swoją rewolucję do końca. Chyba że straci nerwy, coś palnie, przedwcześnie da zielone światło na kolejne ustrojowe innowacje - to mu się w przeszłości zdarzało.
   Po drugiej stronie następują już, co prawda mocno spóźnio­ne, akty otrzeźwienia. Część niePiSu po długich namysłach i mo­zolnych analizach dochodzi do konkluzji, które dla innych były oczywiste już w 2015 r. Komplikująca się narracja władzy zaczyna irytować nie tylko jej wierny elektorat. Przy okazji codziennych sporów ujawniają się wszystkie niekonsekwencje, hipokryzja, cy­nizm, coraz grubsze szwy politycznego marketingu rządzącego obozu. PiS nie stracił poparcia na niszczeniu demokratycznego systemu, ale za to dostaje gębę zwyczajnej władzy, tak jak sobie życzy - zatem jeśli już zaczął rozdawać budżetowe pieniądze, to ma dawać więcej. I będzie rozliczany nie z tego, co już rozdał, ale z tego, czego nie będzie chciał albo mógł dać.
   Dlatego niewykluczone, że PiS, który miał zostać w wyborach i po wyborach przykładnie ukarany jako nieznane po 1989 r. za­grożenie dla polskiej demokracji, przegra jako „normalna par­tia”. Dla wielu będzie to ani pouczające, ani sprawiedliwe. Ale i tak się w historii zdarzało - kiedy ktoś był karany nie za swoje największe przewiny, ale za to, za co ukarać było można.
Mariusz Janicki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz