Były premier jest
jedynym dziś politykiem, który potrafiłby wygrać bezpośrednie starcie z
dowolnym przedstawicielem PiS-owskiej prawicy. Jego powrót do
polskiej polityki znacząco wzmocniłby demokratyczną opozycję
Przy
okazji kwietniowego przesłuchania w sprawie smoleńskiej Donald Tusk po raz
kolejny pokazał swą klasę i polityczną wagę. Dlatego Kaczyński byłego premiera
się boi, dlatego boją się go propagandyści PiS-owskich mediów, prezesi upartyjnionych
spółek skarbu państwa, cała PiS-owska nomenklatura obsadzona na państwowych
urzędach. Wszyscy ci ludzie widzą w Tusku swój najgorszy koszmar. Zapowiedź
końca raju, żerowania na państwie, końca wędrówki milionów złotych od polskich
podatników do prywatnych kieszeni ludzi Kaczyńskiego.
NAJLEPSZY BOKSER LIBERALNEJ POLSKI
Tusk jest jedynym dziś politykiem, który występując w
barwach zjednoczonej opozycji, potrafiłby przeżyć bezpośrednie starcie z
dowolnym liderem PiS-owskiej prawicy. Obojętnie, czyjego przeciwnikiem byłby
sam Jarosław Kaczyński, Morawiecki, Brudziński, czy Duda, nie mówiąc już o
żołnierzach prezesa z poziomu Suskiego, Kuchcińskiego czy Terleckiego.
Przy okazji smoleńskiego przesłuchania, które miało go zniszczyć, Tusk
przypomniał, jak to było ze Smoleńskiem naprawdę. Mianowicie, że pełną
odpowiedzialność za przebieg lotu - łącznie e z katastrofą - ponosili Lech
Kaczyński, i jego kancelaria i
mianowany przez prezydenta szef lotnictwa generał Andrzej Błasik. Oni mogli
ocalić tupolewa, jego załogę i jego pasażerów. Jednak rozpoczęcie kampanii
wyborczej Lecha Kaczyńskiego w Katyniu było dla PiS ważniejsze niż powtarzane
przez rosyjskich kontrolerów lotu ostrzeżenie, że na lotnisku nie ma warunków
do lądowania.
DWIE POLSKI ZA PLECAMI LIDERÓW
Jeśli wierzyć tytułom, diagnozom, analizom czy
grepsom (i to zarówno autorstwa publicystów PiS, jak i strony opozycyjnej), w
Polsce nie ma polityki, nie ma partii, nie ma idei, jest tylko osobista wojna Kaczyńskiego i Tuska. Prawicowi publicyści liczą na
to, że zatłuczenie Tuska (przy okazji Smoleńska, Amber Gold czy jakiejś innej sprawy) zapewni ostateczne zwycięstwo
ich obozowi. Zaś wielu publicystów liberalnych uważa, że powrót Tuska to
jedyna szansa odzyskania liberalnej Polski („bo Schetyna jest zbyt
konserwatywny”, a „PO i Nowoczesna nie mają polskiego Macrona”).
Z kolei „symetryści” (z obozu radykalnej lewicy lub z obozu zwyczajnej
głupoty) liczą na to, że zniknięcie obu panów otworzy pole albo dla radykalnej
lewicy (fantazje zwolenników Partii Razem), albo dla „prawdziwego liberalizmu”
i „większej racjonalności” („Kultura Liberalna”, „Libertas”).
Jednak w rzeczywistości nawet tak malownicza i wyrazista para jak
Kaczyński i Tusk politycznie reprezentuje coś ważniejszego niż tylko swoje
własne ambicje, traumy, emocje. Kaczyński reprezentuje dzisiaj całą
antyliberalną prawicę - zaprowadził wszystkie
jej nurty (łącznie z radykalnymi narodowcami) na bogate pastwiska
upartyjnionej gospodarki i państwa i w zamian ma ich poparcie. Z kolei Donald
Tusk przez osiem lat reprezentował (a w znacznej mierze też tworzył) Polskę
liberalną, jej instytucje, środowiska, jej największą partię. Kiedy ta
instytucjonalna infrastruktura zostanie zniszczona, żaden bokserski talent mu
nie pomoże. Jeśli Grzegorzowi Schetynie nie uda się konsolidacja Platformy
Obywatelskiej i Nowoczesnej, jeśli Koalicja Obywatelska nie zatrzyma marszu
prawicy Kaczyńskiego już przy okazji wyborów samorządowych, Tusk będzie musiał
albo pozostać na unijnej emigracji, albo ryzykować w ojczyźnie areszt wydobywczy.
Nie będzie już wtedy żadnej zorganizowanej politycznej siły, której Kaczyński
musiałby się bać.
To prawda, że Jarosław Kaczyński i Donald Tusk byli ogromną wartością
dodaną dla swych obozów. Jednak Tusk nie zdobyłby władzy w 2007 roku, gdyby
nie mobilizacja całej liberalnej Polski, która potrafiła wówczas obronić dorobek
polskiej transformacji ustrojowej po roku 1989 przed widmem populizmu i wpływów
ze Wschodu (PiS, Samoobrona, LPR).
Z kolei Kaczyński nie zdobyłby władzy w 2015 roku, gdyby nie wcześniejsza
społeczna, instytucjonalna, medialna ofensywa Kościoła Rydzyka, prawicy kulturowej
i nacjonalistycznej. I gdyby nie ogromna siła przebudzonej przez Smoleńsk
tradycji polskiej martyrologii i resentymentu wobec Zachodu. Tradycji -
dodajmy - nieraz w naszej historii przeważającej nad tradycją polskiej modernizacji,
pracy, chrześcijańskiego czy oświeceniowego uniwersalizmu.
Z drugiej strony największą słabością zarówno Kaczyńskiego, jak i Tuska
jest słabość ich własnych obozów. Kaczyński ciągnie za sobą bagaż głupoty,
chciwości i fanatyzmu dzisiejszej polskiej prawicy. A Tuska osłabiają
demobilizacja polskiego liberalnego mieszczaństwa, ambicjonalne konflikty jego
politycznych reprezentantów, a także intelektualna dezorientacja liberalnej
Polski - jej medialnych celebrytów, którzy zachowują się chwilami jak pozbawiony
głowy kurczak tańczący swój ostatni taniec na wiejskim podwórzu.
MĄDRZE ALBO GŁUPIO
Scenariusze powrotu byłego premiera do Polski i do
polskiej polityki są z grubsza dwa - mądry i głupi. Mądry zakłada powrót
Tuska w wyborach prezydenckich jako wspólnego kandydata Koalicji Obywatelskiej
(PO i Nowoczesna), apelującego także o poparcie i współpracę do innych
możliwych podmiotów antypisowskiej koalicji (działacze KOD i innych grup
demokratycznego oporu, SLD, PSL, liberalna lewica, która wciąż organizuje się i
zorganizować nie może pod przewodem Barbary Nowackiej i Roberta Biedronia).
Ten mądry scenariusz zakłada także współpracę Tuska i Schetyny. Grzegorz
Schetyna skutecznie zrekonsolidował Platformę po wyborczej porażce, a teraz
buduje szerszy polityczny obóz sięgający od liberalnych konserwatystów
(Kazimierz Michał Ujazdowski), przez gospodarczych
liberałów (Ryszard Petru), po światopoglądowe liberałki z Nowoczesnej (Joanna
Scheuring-Wielgus, Kamila Gasiuk-Pihowicz, Katarzyna Lubnauer). W paru
największych polskich miastach (Poznań, Łódź) w faktycznej koalicji z PO są
dzisiaj nawet ludzie od Barbary Nowackiej, sprawdzający się świetnie w tematyce
socjalnej.
Schetyna zawsze umiał pracować na poziomie partyjnego aparatu, jednak
nie ma tego daru bożego, który niezbędny jest, by wygrywać w
bezpośredniej kampanijnej debacie. Tak jak bez trudu zdołałby w takiej debacie z Kaczyńskim czy jego ludźmi
wygrać Tusk. Obaj panowie potrzebują więc siebie nawzajem. I jeśli nawet nie
da się odbudować pomiędzy nimi zaufania, powinien ich połączyć pragmatyzm.
Ale jest i drugi (głupi, powiedzmy sobie szczerze) scenariusz powrotu
Donalda Tuska. Jako zbawcy - na zgliszczach PO i Nowoczesnej rozbitych w
kolejnych wyborach; wśród aresztowań i rozpadu wszystkich liberalnych
instytucji.
Słyszałem taki scenariusz powtarzany przez bardzo reprezentatywnych ludzi:
„PO i Nowoczesna przegrają wybory samorządowe, to będzie klęska, Schetyna
zapłaci za to głową, a wtedy Tusk będzie mógł wrócić”. Aby przybliżyć ten
scenariusz, były premier powinien nawet - ich zdaniem - „pogrzebać trochę w
Platformie za pośrednictwem swoich ludzi”, żeby Schetyna „nie czuł się zbyt
swobodnie”.
OSTATNIA SZANSA
No więc nie. Jeśli liberalna Polska nie wygra
wyborczego starcia, to Tusk już nie będzie miał po co wracać. Pozostanie mu
tylko unijna emigracja, bo po rozbiciu resztek liberalnej Polski Jarosław
Kaczyński poczuje się wszechmocny niczym Erdogan czy Putin. A powracającego Tuska nie powitają tłumy zwolenników,
lecz funkcjonariusze Mariusza Kamińskiego i Zbigniewa Ziobry, którzy wsadzą go
do aresztu wydobywczego pod jakimkolwiek pozorem.
Ten drugi (i głupszy) scenariusz rozpowszechniają ludzie, którzy
wcześniej niszczyli dla Tuska Schetynę i jego ludzi. Boją się, że sojusz
Grzegorza Schetyny i Donalda Tuska zablokuje im powrót do polskiej polityki.
Schetyna potrafi być przecież pamiętliwy, zaś oni sami dla Tuska nie mają
dzisiaj żadnej wartości. Mam więc nadzieję, że scenariusz powrotu byłego
premiera jako zbawcy na gruzach PO jest ich autorskim pomysłem i nie ma jego
błogosławieństwa.
Zresztą, aby uspokoić ludzi, którzy wsparli kiedyś Tuska w
konflikcie ze Schetyną (w rodzaju Jacka Protasiewicza, Jana Krzysztofa
Bieleckiego czy Bartłomieja Sienkiewicza), można wróżyć, że powrót do
istotniejszej polskiej polityki jest dla nich możliwy.
Jeśli bowiem Donaldowi Tuskowi, Grzegorzowi Schetynie, Katarzynie
Lubnauer, jeśli w miarę lojalnie ze sobą współpracującym siłom liberalnej Polski
uda się pokonać antyliberalną prawicę, wówczas zapewne Tusk będzie
prezydentem, a Schetyna premierem. I zapewne ten pierwszy - wzorem prawie
wszystkich wcześniejszych lokatorów pałacu prezydenckiego - będzie budował
pozycję niezależną wobec popierającej go partii. Dawni przeciwnicy Schetyny
znów się wtedy Tuskowi przydadzą.
Jednak dziś walka toczy się nie o to, kto i w jaki sposób będzie dzielił
władzę w liberalnej Polsce. Dziś walczymy o powrót naszego kraju z
autorytarnych peryferii do serca Europy i całego liberalnego Zachodu.
Cezary Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz