W partii mówią, że
kolega prezes to swój chłop, choć krakus i inteligent.
Ale co jeśli PSL pod
jego przywództwem po raz pierwszy nie wejdzie do Sejmu?
Michał Krzymowski
Listopad,
Zaduszki Witosowe w Wierzchosławicach. Na wietrze powiewa 400 partyjnych
sztandarów. Wśród kilku tysięcy szczerych chłopskich twarzy wyróżnia się smukła
postać w eleganckiej dyplomatce: delikatne rysy, dołek w brodzie, uśmiech
ucznia z pierwszej ławki. - Nie pozwolimy, żeby faryzeusze, przebierańcy i
oszuści zawłaszczyli i podszywali się pod ruch ludowy - wyrzuca z siebie.
Cztery miesiące wcześniej, ciepły lipcowy wieczór. Prezydent Andrzej
Duda właśnie odleciał śmigłowcem do ośrodka w Juracie, przed pustym pałacem na
Krakowskim Przedmieściu kilkadziesiąt tysięcy osób skanduje: „Chcemy weta!”. Ze
sceny przemawiają liderzy opozycji, Grzegorz Schetyna i Ryszard Petru.
Po nich ten sam szczupły 36-latek, tym razem bez marynarki i z
podwiniętymi rękawami. Zdejmuje mikrofon ze statywu i krzyczy: - Jeżeli trzeba,
to pójdziemy do Juraty, na Hel. A wszystkim ludziom złej woli mówimy: „Go to
hell!”.
Wspomina poseł PO: - Wtedy, przed pałacem, stałem kilka metrów od niego.
Dobry jest, pomyślałem. Tylko czemu nie należy do Platformy? Przecież
pasowałby. Co on robi w PSL?
NA DYWANIE SIEDZI
WŁADEK
Jak już, to w „peezelu”, a nie „peeselu”. Władysław
Kosiniak-Kamysz, krakus, nie umie inaczej mówić. Kiedyś próbował się tego
oduczyć, ale dziś uważa, że nie ma się czego wstydzić, bo przecież wymowa
regionalna to wartość i trzeba ją pielęgnować.
- A „go to hell”? Wpadło mi to do głowy w czasie przemarszu z Sejmu na
Krakowskie Przedmieście - twierdzi. - Swoją drogą, bycie przedstawicielem
najmniejszego klubu w Sejmie to niezła szkoła. Zawsze występuję jako ostatni,
więc muszę przewidywać, jakie argumenty padną przede mną.
Siedzimy w biurze partii na Pięknej, kilkaset metrów od parlamentu. Na
biurku leży broszura „Witosowe przesłania”. Na ścianie obraz z ludowym akcentem
- chłopka odpoczywająca po sianokosach. A w rogu trzy sztandary: zielony,
biało-czerwony i niebieski ze złotymi gwiazdkami.
Kosiniak-Kamysz dorastał w inteligenckim domu i ukończył elitarną „dwójkę”
- Liceum im. Jana III Sobieskiego
w Krakowie. Ma nieskończoną specjalizację internistyczną i doktorat z
genetyki, na rolnictwie za bardzo się nie zna. Prezesem PSL został dwa lata
temu. Stronnictwo było w katastrofalnej sytuacji - ledwo przekroczyło próg
wyborczy, dotychczasowy prezes Janusz Piechociński nie dostał się do Sejmu - i
na gwałt szukano nowego lidera. Waldemar Pawlak sam się nie kwapił, ale wskazał
Kosiniaka. Choć działacze go wybrali, to wyglądało to na typową partyjną
reakcję na kryzys - doraźną i nieprzemyślaną. W takich sytuacjach zazwyczaj
ktoś proponuje: skoro nie ma lepszego pomysłu, to wybierzmy młodego, jakoś to
będzie. Tak lata wcześniej przewodniczącym SLD z namaszczenia Aleksandra
Kwaśniewskiego został Wojciech Olejniczak. Z tą różnicą, że on akurat na
rolnictwie się znal i nie przejmował partii chłopskiej.
Kosiniakowi nie podobają się takie wywody. Opiera ręce na biurku.
- Koniczynę mam wytatuowaną - mówi.
- Gdzie?
- W sercu. Kocham
ruch ludowy, znam jego historię, szczególnie tę międzywojenną. To nie jest
tak, że uczyłem się jej jako prezes, żeby się uwiarygodnić przed działaczami.
Ja naprawdę żyję tym od dzieciństwa. Imię Władysław dostałem po dziadku,
żołnierzu 13. Pułku Ułanów Wileńskich i Batalionów Chłopskich, jako dziecko
chłonąłem jego opowieści. Od kiedy pamiętam, jeździłem z ojcem na Zaduszki Witosowe
do Wierzchosławic - opowiada.
I przywołuje sceny z dzieciństwa i młodości:
Rok 1990. Dziewięcioletni Władek jedzie z ojcem, ministrem zdrowia w
gabinecie Tadeusza Mazowieckiego, na wakacje do rządowego ośrodka w Łańsku.
Poznaje tam premiera i ministra pracy Jacka Kuronia.
Rok 1993. Dwanaście lat. W telewizji pokazują wieczór wyborczy, Władek
siedzi na dywanie i trzyma kciuki. PSL osiąga historyczny sukces: drugie
miejsce z wynikiem przekraczającym 15 proc. głosów.
Rok 1994. Do domu na krakowskich Łagiewnikach przyjeżdża Waldemar Pawlak,
premier. Władek jest bardzo przejęty.
Liceum. W równoległej klasie niemieckiego uczy Agata Kornhauser,
przyszła prezydentowa. Młody Kosiniak widuje ją na szkolnym korytarzu, na
którym podczas przerw czyta z kolegami gazety. Czy ona też go kojarzy? Raczej
tak. Władek to znana postać w szkole, jest wiceprzewodniczącym samorządu
uczniowskiego, skupia wokół siebie kilkunastoosobową grupę rówieśników. Część z
nich udaje mu się zaciągnąć na zebranie krakowskiej młodzieżówki PSL.
Rok 2000. Dziewiętnastoletni Kosiniak po raz pierwszy pracuje w kampanii
wyborczej. Zbiera podpisy pod kandydaturą Jarosława Kalinowskiego.
Początek studiów medycznych. Kosiniak działa już pełną parą. Chodzi na
zebrania koła partii, regularnie pojawia się na widowni w programie
krakowskiego ośrodka TVP
„Młodzież kontra”. Tymczasem w siłę rośnie
Samoobrona. Wśród rówieśników pojawiają się docinki z ruchu ludowego i z tego,
że PSL oddaje pole ludziom w biało-czerwonych krawatach. Władek zagryza zęby i
w duchu sobie powtarza: my im jeszcze pokażemy, karta się jeszcze odwróci.
ZANIEDBALIŚMY WITOSA.
WSZYSCY, JA TEŻ
Biuro na Pięknej.
- Jednym z zadań, które postawiłem sobie jako prezes PSL, jest zadbanie
o nasze korzenie - deklaruje Kosiniak-Kamysz.
- Co to znaczy?
- A na przykład to, że w podręcznikach do historii postać Witosa jest
potraktowana zdawkowo, nie tak, jak na to zasługuje. Nie mogę sobie darować,
że o to nie zadbaliśmy, będąc w koalicji. Nie chcę o to nikogo obwiniać, bo to
także moje zaniedbanie. Byłem członkiem rządu, pochłaniały mnie sprawy
bieżące, programy dla seniorów, dla młodych, dla polskich rodzin i w tej
gonitwie zabrakło czasu na politykę historyczną. Dlatego należyte upamiętnienie
Witosa stawiam dziś sobie za punkt honoru.
- Dużo pan mówi o historii ruchu ludowego. Nie boi się pan, że będzie
tym, który...
- Zgasi światło?
- Tak. Że za pana prezesury PSL nie dostanie się do Sejmu.
Kosiniak sztywnieje: - Czuję wielką odpowiedzialność za PSL, za jego
ponad stuletnią historię. Szczerze? Codziennie o tym wszystkim myślę.
- PSL po raz pierwszy w historii III RP nie przekracza progu. Taki
koszmar pana prześladuje?
- Całe życie byłem pesymistą, ale teraz jakoś się nie boję. Wiem, że nam
się uda.
Na razie mało co nie spełnił się inny koszmar prezesa. Jarosław Gowin od
kilku miesięcy szukał w PSL posła gotowego przejść na stronę „dobrej zmiany”.
Dla Kosiniaka taki transfer miałby katastrofalne konsekwencje - klub ludowców
liczył piętnastu posłów, utrata jednego członka oznaczałaby jego rozpad.
Opowiada jeden z posłów: - Gowin chciał nas upokorzyć. Dogadał się z Mieciem
Baszką i postanowił ogłosić jego przejście w dniu naszej konwencji samorządowej.
W rozmowach z Platformą zaczęły się pojawiać sugestie, że mogliby nam pomóc,
czyli oddać jednego posła, ale my w zamian powinniśmy usiąść do rozmów o
wspólnej liście do sejmików samorządowych. Kosiniak oczywiście się na tonie
zgodził.
Pomoc przyszła z Brukseli. Po sygnale od Donalda Tuska, by ratować
zielonych, do klubu PSL wstąpił Michał Kamiński z Europejskich Demokratów.
Docelowo ma powstać klub federacyjny, do którego przystąpią jeszcze Stefan
Niesiołowski, Jacek Protasiewicz i Stanisław Huskowski.
BIGOS PARADOWSKIEJ
W Platformie sympatia Donalda Tuska dla
Kosiniaka-Kamysza jest
powszechnie znana.
Lato 2007 roku. Końcówka pierwszych rządów PiS, trwa kampania przed wyborami
parlamentarnymi. Tusk z grupką współpracowników gości na słynnym bigosie u
zaprzyjaźnionej dziennikarki „Polityki” Janiny Paradowskiej. - A wiesz -
zagaja gospodyni - w Krakowie jest taki chłopak z PSL. Miody lekarz, bardzo
ciekawy. Gdybyście tworzyli rząd, może by pasował.
Uczestnik bigosu
wspomina: - Wtedy po raz pierwszy usłyszeliśmy o Władku. Donald liczył się ze zdaniem
pani Janiny i zapamięta to nazwisko.
Paradowska znała rodzinę Kosiniaków jeszcze z czasów rządu
Tadeusza Mazowieckiego. Władysław rzuci jej się w oczy wiele lat później,
podczas spotkań w klubie Pod Jaszczurami. Paradowska ściągała tam znane
postaci ze świata polityki i mediów. Władek, wówczas działacz mlodzieżówki
PSL, siada na widowni i słuchał, jak przepytuje Aleksandra Kwaśniewskiego,
Lecha Wałęsę, Tomasza Lisa.
Gdy kilka miesięcy po bigosie u Paradowskiej Platforma wygra wybory,
Tusk usłyszy o Władku po raz drugi. Jego nazwisko padnie z ust prezesa
ludowców Waldemara Pawlaka podczas spotkania koalicyjnego, na którym dochodzi
do podziału resortów. Kosiniak-Kamysz będzie się wahał, ale ostatecznie nie przyjmie
posady ministra pracy. Wie, że prezes nie lubi, jak mu się odmawia, ale górę
bierze zdrowy rozsądek: najpierw doktorat z genetyki, potem polityka.
- Nie żałował pan tej decyzji?
- Nie. Ale czasem przychodziły myśli: co by było, gdyby. Jak bym się
zachował w takiej czy innej sytuacji? Z perspektywy czasu uważam, że to była
dobra decyzja. W polityce warto być cierpliwym.
W tym czasie pojawia się jeszcze propozycja objęcia stanowiska
wicewojewody małopolskiego. Ale Kosiniak znowu odmawia. Do poważnej polityki
wejdzie dopiero w 2011 r., gdy Pawlak po raz drugi złoży mu propozycję objęcia
fotela ministra pracy.
Z łatwością aklimatyzuje się w rządzie i szybko
zaprzyjaźnia z politykami Platformy. Najbliżej jest z ministrem zdrowia
Bartoszem Arłukowiczem. - Spędziliśmy wspólnie wiele wieczorów, przegadaliśmy
dziesiątki godzin. Jednym z tematów było in vitro. Władek
jest prawdziwym konserwatystą i z początku był na „nie”, ale to człowiek z
otwartą głową. Myślę, że wiele moich argumentów do niego trafiło i dziś jego
stanowisko nie jest już tak
nieprzejednane - wspomina w
rozmowie z „Newsweekiem” Arłukowicz.
Z Kosiniakiem często droczy się najbliższy współpracownik Tuska Paweł
Graś. W towarzystwie innych ministrów łapie go po posiedzeniu rządu i żartuje:
- Władek, nie wygłupiaj się, chodź do nas! - Chłopaki, przestańcie. Chcecie mi
zaszkodzić?
TECZKA KOLEGI
WALDEMARA
Gdy w 2015 roku Kosiniak zostaje: prezesem PSL, znowu
musi udowadniać, że nie jest tylko kandydatem z teczki kolegi Waldemara. I że -
mimo krakowsko-inteligenckiego rodowodu - jest prawdziwym ludowcem, takim krew
z krwi.
Dlatego zaraz po wyborze rusza w teren. Świętokrzyskie,
Podlaskie, Lubelskie - od dwóch lat jest w trasie po Polsce powiatowej.
Jak odbiera go aparat ugrupowania, które odwołuje się do wyborcy
plebejskiego? Kosiniak się stara, próbuje walczyć z opinią prymusa i
sztywniaka.
- Niedawno był z wizytą u
mnie w powiecie. Dziewuchy obtańcował, z chłopami wypił po kielichu, a na
koniec powiedział; „Jadę dalej, bo za bardzo mi się
tutaj podoba!” - opowiada działacz PSL proszący o anonimowość. Poseł
Stronnictwa Paweł Bejda dodaje: - Człowieku! U mnie w terenie ludzie mówią, że
mamy prezesa, który jest mężem stanu. Słowo daję, takie rzeczy się słyszy na
spotkaniach.
Pozyskiwanie działaczy niestety nie idzie w parze z sukcesami
osobistymi. Kilka miesięcy po objęciu przywództwa w partii tabloidy donoszą, że
małżeństwo młodego prezesa się rozpada. Kosiniak przyznaje: - Zapłaciłem wysoką
cenę za bycie w polityce. Na pewno mogłem zrobić więcej, żeby to wszystko nie
skończyło się tak, jak się skończyło. Ale wierzę, że i tu kiedyś zaświeci dla
mnie słońce.
Na razie musi przygotować partię do jej
najważniejszej batalii, czyli wyborów samorządowych. Jeśli PSL nie osiągnie w
nich dobrego wyniku, to ci, którzy dziś wznoszą z prezesem toasty, jutro będą
chcieli wywieźć go na taczkach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz