Treser
Jest tylko jedna rzecz silniejsza od
pogardy, jaką PiS ma dla swych wrogów. To pogarda, jaką ma dla swych
zwolenników.
W kwestii pogardy
PiS umiłowało pluralizm. Słowo to występuje bowiem wprawdzie wyłącznie w
liczbie pojedynczej, ale pogarda dla zwolenników zasadniczo różni się od tej
dla wrogów. Tymi ostatnimi PiS gardzi za to, że go nie popierają. Tymi
pierwszymi za to, że go popierają, mimo wszystkiego, co robi.
PiS swych wrogów
intensywnie tresuje, by uczynić z nich poddanych. Zwolenników tresuje, by
wzmocnić ich bezwzględność. Wykopujemy z grobów zwłoki, bo tak chcemy.
Popieracie nas mimo tego barbarzyństwa? Dobrze. To teraz lekcja druga.
Niepełnosprawnych traktujemy jak natrętów? Nie przeszkadza wam? OK, to lekcja
trzecia. Niepełnosprawnych nie wypuszczamy na powietrze, a 90-letniej
bohaterki powstania warszawskiego i niepełnosprawnej bohaterki niezliczonych
akcji charytatywnych nie wpuszczamy do Sejmu. Nie oburzacie się? Dobrze,
robicie imponujące postępy i macie szanse, by stać się barbarzyńcami
doskonałymi.
Jak oni muszą
gardzić ludźmi, którzy tym wszystkim barbarzyństwom przyklaskują!
Od zaprzysiężenia
Andrzeja Dudy, a więc od początku przejmowania władzy przez PiS, minęło właśnie
tysiąc dni. Udało się w tym czasie wykastrować demokrację, spalić konstytucję,
wyrwać zęby wymiarowi sprawiedliwości. Ale w dużym stopniu udało się też
sformatować idealnego zwolennika PiS. Jest patriotyczny, hałaśliwy, dumny i
nienawidzący słabości. Nie tej słabości z Mickiewicza - „a ze słabością łamać
uczmy się za młodu”. Nie, nienawidzący słabości obcych, innych, odmiennych,
kalekich. Czy w roli słabych występują uchodźcy, Żydzi, geje, gorszy sort czy
niepełnosprawni, to już nieważne. Popierający władzę silny człowiek ma się
sycić swą dominacją nowego ubermenscha.
Niektórzy twierdzą,
że fundamentem tej władzy jest kłamstwo. Nie - jest nim pogarda. Kłamstwo jest
jej skutkiem. Władza traktuje część ludzi jak idiotów i uznaje słuszność
takiego nastawienia, widząc efekty. Albo ich brak. W sprawie smoleńskiej
przedstawiono 30 wersji zamachu, a suweren nie wpadł na to, że ktoś go robi w
trąbę. Władza rozwaliła sądy, bo jakiś sędzia ukradł kiełbasę, i to też zostało
kupione. Prezydent podeptał konstytucję, więc suweren ze zrozumieniem przyjął potrzebę
referendum konstytucyjnego. Mieliśmy wstać z kolan, więc suweren rozumie, że
gdy to już nastąpiło, to amerykańskim partnerem dla polskiego prezydenta jest
burmistrz ichniego Pipidówka. Ponieważ kilka marginalnych gazetek napisało o
„polskich obozach śmierci”, suweren zgodził się, że potrzebna jest ustawa o
IPN, która w reputację Polski uderzy tysiąckrotnie bardziej niż te gazety. A w
ogóle to wszystkiemu winien jest Tusk.
Umysł odpowiednio
trenowany zaakceptuje wszystko i takiego elastycznego myślowo człowieka władza
potrzebuje najbardziej. Gdyby miał jakieś opory i wątpliwości, da mu się 300
złotych na wyprawkę, a co on za to wyprawi, to już jego sprawa. Oczywiście
gotówki nie damy niepełnosprawnym, bo prawdopodobnie żaden z nich nie kupi za
nią pół litra, które pozwoli odpowiednio znieczulić się na bezeceństwa władzy.
Gdy już władza ma
pewność, że jej suweren łyknie każde kłamstwo i zaakceptuje każde świństwo, nie
będzie się nawet musiała krygować. Zresztą krygować właśnie się przestała. W
swej prostackiej i ostentacyjnej bezczelności jest doskonale transparentna. Tu
nie ma zakłopotania. Tu jest duma. Oczywiście bezbrzeżna pogarda dla własnych
wyborców ubrana jest w słowa głębokiego szacunku dla zwykłego człowieka, co
już jest wyrazem pogardy absolutnej.
Pogarda przebrana
za dobroć i szacunek jest doskonałym narzędziem osiągania celów. Rydzyk zdobył
tak pieniądze. Kaczyński - władzę. A teraz chce ją tak umocnić. Ponieważ ma
wyborców za nic, uważa, że kupi ich za kilka stów. Ponieważ ma ludzi za
okrutników, ksenofobów, antysemitów, ekonomicznych analfabetów i totalnych
ignorantów w kwestiach międzynarodowych, uważa, że może powiedzieć i zrobić
wszystko, a te prawie 40 procent poparcia wciąż ma jak w banku.
Na razie
(podkreślić - na razie) sondaże nie pokazują, że się myli.
Ponieważ tej władzy
sondażowy zysk przynosi uderzanie w najbardziej żywotne interesy państwa i
narodu, więc nie ma takiej rzeczy, której ona nie zrobi, by utrzymać swe notowania.
Jeśli rozwalenie państwa będzie ceną za utrzymanie władzy w państwie -
dokładnie to zrobi.
Kiedyś Jarosław
Kaczyński chciał zbudować w Polsce chadecję. Doszedł jednak do wniosku, że nie
będzie chadecji bez chadeków. Połączył więc w jeden nurt pozostałości po Tymińskim
i Lepperze, PZPR i ONR. I tak zbudował coś, co komunistom nie udało się nigdy
- prawdziwą, a nie tylko z nazwy Polskę Ludową.
Mam głębokie
przekonanie, że Polska jest jednak inna, niż sądzi Kaczyński. I że niedługo
sama nam to powie.
Tomasz Lis
To tylko żart, ale przestaje być śmiesznie
Wypowiedź Joanny
Lichockiej o jednowładztwie Jarosława Kaczyńskiego została uznana za poważne
przedstawienie intencji obozu władzy. Co takiego się stało, że mało kto poznał
się na żarcie posłanki PiS?
Kilka dni temu posłanka Prawa i Sprawiedliwości Joanna
Lichocka podczas spotkania z wyborcami stwierdziła, co następuje: „Ja
najchętniej bym wszystko pozamykała, powsadzała do więzień, zrobiła porządek
raz, dwa, trzy i wprowadziła najlepiej jednowładztwo Jarosława Kaczyńskiego.
Wtedy byłabym spokojna, że jest dobrze”.
Była to odpowiedź Lichockiej na pytanie o przyszłość mediów, które irytują zwolenników PiS.
Cytat z jej wypowiedzi został umieszczony w jednym z portali internetowych. W publicystycznych audycjach odwoływali się do niego politycy opozycji, usiłując pokazać, co też ten zły PiS chce zrobić z mediami. Ale posłankę Lichocką takie użycie jej słów oburzyło. W jej ocenie był to oczywisty żart, hiperbola, która miała zwolennikowi PiS uzmysłowić nierealność jego oczekiwań.
W całej tej historii najciekawsze jest to, że wypowiedź Lichockiej została uznana za poważne przedstawienie intencji obozu władzy. Co takiego się stało, że mało kto poznał się na żarcie posłanki?
Być może redaktorzy portalu internetowego w tych trudnych czasach zatracili poczucie humoru. Możliwe. Zdaję sobie sprawę, że ironia obecnie nie sprawdza się jako środek stylistyczny. Ba, może być w publicznych mediach wykorzystana przeciwko autorowi. A może jest jeszcze gorzej. Może to radykalne wypowiedzi polityków PiS tego rodzaju żarty unieważniają i nadają im pozór programu lub kierunku działań partii. Czynią z zawartej w dowcipie przesady prawdopodobieństwo.
Oto przykłady z ostatniego czasu.
Jeśli poseł Jacek Żalek mówi o wyrodnych rodzicach niepełnosprawnych, którym nie należy dawać pieniędzy do ręki, to w ustach posła tego rodzaju stwierdzenie wydaje się nieprawdopodobne. A było prawdziwe i nie było żartem (Żalek przeprosił i oznajmił, że padł ofiarą manipulacji).
Jeśli marszałek Marek Kuchciński plecie coś o odszczurzaniu i odgrzybianiu Polski, to ma kłopoty z metaforyką (marszałek twierdzi, że został niewłaściwie zrozumiany).
Jeśli posłanka Bernadetta Krynicka twierdzi, że zamiast pieniędzy na niepełnosprawnych trzeba je dać na budowę strzelnic, bo tam sobie postrzelają, to wysiadam nawet ja i moje poczucie humoru.
Jeśli posłanka Krystyna Pawłowicz sugeruje, że
niepełnosprawni w Sejmie jej śmierdzą, to chyba nie mieści się już w żadnych
kategoriach.
Może powoli zatracamy zdolność dialogu? Posługujemy się tym samym językiem, ale poruszamy w innych obszarach znaczeniowych? W innych obszarach wartości kulturowych?
I to już przestaje być śmieszne.
Paweł Wroński
Nie da się niepełnosprawnych i ich opiekunów zaliczyć
do zepsutej kasty III RP
Demagogia PiS o
oderwanych od koryta elitach traci atrakcyjność. Protest niepełnosprawnych i
afera z nagrodami dla ministrów pokazują, jak marnie partia rządząca radzi
sobie z kryzysami.
Ostatni majowy sondaż CBOS powinien być ostrzeżeniem dla PiS. Zjazd z 46 proc. do 40 proc. poparcia to poważna zmiana, wykraczająca poza błąd statystyczny. Jest to tym bardziej znaczące, że CBOS był uważany przez opozycję i dziś, i za poprzedniej władzy za pracownię, która zawsze publikuje sondaże korzystne dla rządzących. Co więcej, w poprzednich miesiącach PiS nieznacznie zyskiwał. Ten spadek to oczywiście jednostkowy wynik. Dopiero badania opinii w następnych miesiącach pokażą, czy mamy do czynienia z trwałym trendem.
Z ludzi najsłabszych nie da się zrobić wrednych elit
Nie można jednak wykluczyć, że protest rodzin osób
niepełnosprawnych ma i będzie miał wpływ na notowania. PiS zdołał dotychczas
przekonywać wielu wyborców, że kolejne radykalne posunięcia władzy to uderzenie
w elity, które trzeba oderwać od koryta. Ale pierwszy problem pojawił się po
ujawnieniu ogromnych nagród dla ministrów Beaty Szydło, bo nie pasowały do
propagandy o rozpasanych elitach III RP. PiS spróbował odwrócić uwagę od nagród
za pomocą „piątki Morawieckiego”, czyli nowych propozycji socjalnych, i był w
tym przez chwilę skuteczny. A ponadto Jarosław Kaczyński kazał ministrom
nagrody oddać. Wydawało się, że kryzys jest zażegnany.
Nagle jednak urządzili strajk w Sejmie niepełnosprawni. A tu trzeba być naprawdę bardzo twardym wyborcą PiS, aby uwierzyć, że jest to protest polityczny. Przecież niemal te same osoby protestowały za czasów PO-PSL, a liderki protestu nie zostawiały wtedy na Platformie suchej nitki. Nie da się też zapisać niepełnosprawnych i ich opiekunów do zepsutej, uprzywilejowanej kasty III RP.
Ich protest i afera z nagrodami jaskrawo pokazują, jak w porównaniu z poprzednikami partia rządząca radzi sobie z kryzysami.
Donald Tusk swoim ministrom nagród praktycznie nie dawał. Beata Szydło rozdawała bez umiaru. Protest niepełnosprawnych za czasów PO skończył się po kilkunastu dniach. Za czasów PiS trwa 34. dzień. Do tego PiS zamienił Sejm w oblężoną twierdzę. Czy rzeczywiście było to nieuniknione? Dlaczego za czasów PO takich restrykcji nie było, choć przecież protest miał identyczną formę? Jaki sens miało trzymanie przed wejściem do Sejmu Wandy Traczyk-Stawskiej i Janiny Ochojskiej? Pani Wanda to uczestniczka powstania warszawskiego, które PiS tak sławi. Trzeba było ją upokorzyć, bo też została oderwana od koryta?
Dopóki PiS gnębi te zdradzieckie elity, wyborcy wiele mu wybaczają, ale tego, że nie potrafi poskromić swojego apetytu na pieniądze i atakuje ludzi najbardziej pokrzywdzonych przez los, to już sympatii partii rządzącej nie przysparza.
Mamy pieniądze, ale nie dla nich
Gdy widzowie oglądali wczoraj spotkanie premiera Mateusza
Morawieckiego z wyborcami w Gdańsku, mogli zobaczyć grupę przeciwników rządu
wznoszących okrzyki przeciwko PiS-owi. Zaczęło się od pytania o protest
niepełnosprawnych. Materiał filmowy z tego wydarzenia pokazuje jedno: role się
odwróciły. To nie elity, ale zwyczajni ludzie przyszli wykrzyczeć złość na
rządzących. Wcześniej takie obrazki widzieliśmy na wiecach i spotkaniach
polityków PO. Teraz to na wiece PiS przychodzą mieszkańcy z transparentami
„Pycha i Szmal”. Rozszyfrowanie skrótu PiS w taki właśnie sposób to efekt
nagród i protestu niepełnosprawnych.
PiS jest w trudnym położeniu i ewidentnie boi się spełnienia drugiego postulatu niepełnosprawnych, czyli przyznania 500 zł dodatku rehabilitacyjnego, bo nie wie, ile będzie to kosztować budżet. Padają różne liczby, ale chaos w systemie orzekania o niepełnosprawności może spowodować, że sytuacja wymknie się spod kontroli i o wiele więcej osób, niż zakładają protestujący, zgłosi się po pieniądze.
Jednak PiS chciał dać gotówkę emerytom przed wyborami samorządowymi. Z punktu widzenia interesów wyborczych byłby to ruch o wiele bardziej opłacalny. Poza tym Jarosław Kaczyński nie lubi się cofać pod presją i nie chce zachęcać kolejnych grup do protestów. Ale musi też przyjąć do wiadomości, że demagogia o oderwanych od koryta elitach straciła już swoją atrakcyjność. Spin doktorzy muszą wymyślić coś nowego.
Dominika Wielowieyska
Waszyngton, mamy problem
Zignorowanie
100-lecia naszej niepodległości przez największe światowe mocarstwo, sojusznika
i kraj, który uważa się za swoistego patrona naszej suwerenności, będzie
istotnym obniżeniem rangi obchodów i prestiżu Polski.
Prezydent Donald Trump 3 kwietnia przyjął trzech prezydentów krajów nadbałtyckich: Litwy, Łotwy i Estonii. Uhonorował ich z okazji 100-lecia niepodległości tych państw. Półtora miesiąca później prezydent Andrzej Duda błąkał się po Stanach Zjednoczonych. Do spotkania nie doszło.
Prezydent twierdzi, że nie taki był cel jego wizyty, bo w planach miał przede wszystkim inaugurację debaty w Radzie Bezpieczeństwa ONZ oraz spotkania z Polonią. Mam jednak wątpliwości, czy przedstawianie tej wizyty pod hasłem „Andrzej Duda był zbyt zajęty, by skorzystać z zaproszenia Trumpa” przekona nawet najbardziej opornych na logikę wielbicieli PiS. Zwłaszcza że gdy na inaugurację posiedzenia Rady Bezpieczeństwa przyjechał prezydent Kazachstanu Nursułtan Nazarbajew, Trump przyjmował go z honorami. W dodatku w czasie wizyty prezydenta Dudy za oceanem w Białym Domu gościł prezydent Uzbekistanu Shavkat Mirzyioyev.
W perspektywie obchodów rocznicy polskiej niepodległości trzeba zadać pytanie, czy można sobie wyobrazić, że prezydent USA zlekceważy kraj, który powstanie zawdzięcza m.in. ogłoszonej 8 stycznia 1918 r. przez Thomasa Wilsona deklaracji, która głosiła konieczność utworzenia niepodległego państwa polskiego? Natomiast tym przeciwnikom prezydenta Dudy, którzy odczuwają satysfakcję z powodu ignorowania go przez najwyższe władze Stanów Zjednoczonych, chciałbym przypomnieć, że nie jest to wyłącznie problem Dudy i obozu władzy. Zignorowanie 100-lecia naszej niepodległości przez największe światowe mocarstwo, sojusznika i kraj, który uważa się za swoistego patrona naszej suwerenności, będzie istotnym obniżeniem rangi obchodów i prestiżu Polski.
Powszechnie wiadomo, że powodem tej sytuacji jest fatalna nowelizacja ustawy o IPN, która powoduje, że nasz kraj jest postrzegany jako państwo negujące Holocaust, odmawiające prawa do swobody debaty i broniące swojej wizji historii z pomocą prokuratora. Prezydent Duda skierował ustawę do Trybunału Konstytucyjnego, ale TK ciągle się nią nie zajmuje, więc jej los jest nieznany, choć wedle pogłosek od polityków PiS prezes Jarosław Kaczyński chciał, by sprawa została zakończona jeszcze w maju.
To nie są dobre wieści. Nie wiadomo, czy partia rządząca toczy przy pomocy TK wewnętrzną wojnę na osłabienie prestiżu prezydenta, czy może politycy PiS usłyszeli od naszych sojuszników – podobnie jak w przypadku negocjacji z Komisją Europejską w kwestii praworządności – że zaproponowane ingerencje TK w ustawę o IPN nie są zadowalające.
Być może prezydent, zamiast czekać na Trybunał i sędzię Julię Przyłębską, powinien sam zaproponować nowelizację ustawy i wykreślić najbardziej kompromitujące zapisy? Inaczej grozi mu, że podczas uroczystości 100-lecia niepodległości w otoczeniu przyjaciół z PiS będzie mógł samotnie usiąść na ławeczce wybudowanej z tej okazji przez MON i zanucić na niej „Pierwszą Brygadę”.
Paweł Wroński
Protest polityczny
Znamy już nieźle PiS, więc wiemy, że gdyby
sondaże dawały silne poparcie protestującym w Sejmie matkom i ich dorosłym chorym
dzieciom, władza nie byłaby wobec nich tak twarda i arogancka, jak jest. Ale
sondaże są niejednoznaczne. Niby wciąż ogromna większość - pod 80 proc. -
ogólnie popiera postulaty osób niepełnosprawnych, jednak według świeżego
badania (Pollster dla TVP) aż 62 proc. uważa, że protest powinien się
zakończyć, w tym połowa (31 proc.) wyraża taką opinię zdecydowanie (za kontynuacją
akcji opowiadało się 26 proc., 12 proc.„raczej tak”).
Oczywiście sondaż
wykonany na zlecenie TVP był podmanipulowany, bo pytanie sugerowało, że rząd
już spełnił żądania demonstrujących, ale nie zdziwiłbym się, gdyby jakikolwiek
następny sondaż potwierdził, że w sumie 40-50 proc. ankietowanych ma już dosyć
tego protestu - w tym, obok obojętnych i znużonych, byłby zapewne cały tzw.
twardy elektorat PiS. Ten „twardy elektorat” - którego nic, żadne wpadki i
afery PiS nie poruszają i nie wzruszają - jest bytem absolutnie fascynującym.
I wciąż jeszcze słabo rozpoznanym. Tak silna, bezwarunkowa i
dobrowolna lojalność „wobec partii i kierownictwa” w historii Polski
występowała bodaj tylko raz, w pierwszych latach powojennej rewolucji
komunistycznej. Nie chcę tu ciągnąć jakichś, zawsze ułomnych, historycznych
analogii, chodzi mi o siłę, naturę i temperaturę tej więzi, wyraźnie wykraczającą
poza tradycyjny dla Polaków dystans i nieufność wobec rządzących.
Rafał Kalukin w bardzo ciekawej autorskiej
analizie „twardzieli z PiS” zwraca uwagę, że Jarosławowi Kaczyńskiemu przez
lata udało się zbudować wokół siebie szczególną wspólnotę pokrzywdzonych; coś
więcej niż partię, rodzaj szerokiej, związanej symbolami i emocjami,
patriarchalnej rodziny. To prawda. Ale tym ciekawsze jest pytanie, dlaczego z
tej dumnej, narodowej i katolickiej wspólnoty wyłączani są - i to niekiedy
retorycznie bardzo brutalnie - najsłabsi z najsłabszych, ludzie porażeni
ciężkimi biologicznymi dysfunkcjami i ich, budzący przecież odruchowe
współczucie, opiekunowie? Intuicja podpowiada, że zdaniem lojalnych członków
pisowskiej rodziny „oni” najprawdopodobniej przesadzili, nie przyjęli z
wdzięcznością oferowanej im pomocy - przeciwnie, próbują szkodzić, jątrzyć,
narobić wstydu. Więc sami się wykluczają ze wspólnoty współczucia.
W wypowiedziach
polityków, nie mówiąc już o internetowych hejtach, pobrzmiewa także ton,
wyraźnie uchwycony w głośnych socjologicznych badaniach dr. Gduli w
propisowskim „Miastku”: otóż cechą twardego elektoratu PiS jest rozmaicie wyrażana
wyższość, nawet pogarda, wobec słabszych - migrantów, kolorowych, tzw.
społecznej patologii. W ogóle wszelkich upośledzonych grup i mniejszości, więc
i osób niepełnosprawnych, które zgodnie z polskim obyczajem„nie powinny się
narzucać”. Wielu psychologów społecznych twierdzi, że u podstaw ideologii PiS
leży swoisty, ludowy darwinizm, postrzeganie społeczeństwa (ale i świata) jako
nieprzyjaznej dżungli, terenu bezwzględnej rywalizacji, gdzie wygrywa ten, kto
więcej wyrwie, a nakaz solidarności i pomocy obejmuje realnie tylko najbliższą
rodzinę, zaś symbolicznie - plemię, naród. Bliscy mogą liczyć na poświęcenie i
ofiarność, dalsi (co najwyżej) na ofiarę, jałmużnę.
Siła wszystkich populistów świata polega na
tym, iż udaje im się znaleźć drogę do społecznej podświadomości, głębokich, na
ogół wypieranych, emocji i popędów zbiorowości. One są, tkwią w ludziach często
od pokoleń, i ujawniają się w okresach kryzysu, społecznych napięć, nasilonego
lęku, frustracji. Profesor Jan-Werner Muller, znany niemiecki politolog, autor
m.in. książki „Co to jest populizm?”, podczas warszawskiego wykładu (zorganizowanego
przez OKO.press i Archiwum Osiatyńskiego) podkreślał, że populistyczni
przywódcy zawsze ogłaszają się jedynymi przedstawicielami prawdziwej woli
ludu, a ich ugrupowania stają się, niejako automatycznie, nosicielami
historycznej racji i moralnego monopolu. Populizm wyklucza wszelkich
przeciwników z narodowej wspólnoty, stygmatyzuje ich jako obcych agentów lub
wyobcowane elity, za to sympatykom daje poczucie wyjątkowości, sprawczości i
dumy, uczestnictwa w wielkim ruchu odnowy.
To buduje więzi znacznie silniejsze, niż może zaoferować
zwykła demokratyczna polityka,
I oto w tę narrację wdarli się teraz
niepełnosprawni ze swoimi postulatami, wywołując u sporej części wyborców PiS
tzw. dysonans poznawczy. W miarę trwania protestu, narastania jego wizerunkowych
i politycznych kosztów, konieczna okazała się seria dodatkowych zabiegów władzy
wobec własnego elektoratu, porządkująca ten emocjonalny chaos; rozdarcie
między poparciem a potępieniem. Zatem demonstrujący zaczęli być przedstawiani
jako świadomi uczestnicy wojny politycznej („kodziarze”) lub też nieświadome
ofiary manipulacji (ze strony opozycji). Ich postulaty wyolbrzymiane
(opiekunowie i wielu ekspertów wyliczają koszty spełnienia oczekiwań na 1,5 mld
rocznie, władza mówi o minimum 9 mld). Rodzice niepełnosprawnych coraz
częściej byli ustawiani propagandowo przeciw własnym dorosłym dzieciom („nie
mają nad nimi litości”), a szykany ze strony administracji i samego marszałka
Sejmu przedstawiane jako przejaw troski o bezpieczeństwo protestujących. Te i
podobne racjonalizacje zapewne wystarczą twardemu elektoratowi, więc w którymś
momencie władza może nabrać przekonania, że zbudowała dostateczną polityczną
osłonę dla „bardziej zdecydowanych działań” wobec protestujących. To byłby zły
scenariusz.
Jednak bez względu na to, jak i kiedy
skończy się sejmowy protest, mała, zamknięta w opustoszałym Sejmie grupka ludzi
mimowolnie stała się już symbolem polskiej oblężonej demokracji.
Nieoczekiwanie niepełnosprawni okazali się dla zadufanej władzy i jej twardych
zwolenników prawdziwym kłopotem, bo zakłócają ckliwą populistyczną narrację, bo
upierają się przy swoich prawach, autonomii, rozliczają obietnice, żądają
szacunku, poważnego traktowania, a nie charytatywnej daniny.
Tak, to bardzo
polityczny protest.
Jerzy Baczyński
Kary za wyroki
Minister-prokurator
Zbigniew Ziobro wyznaczył, a Krajowa Rada Sądownictwa zaakceptowała 126 sędziów
do sądów dyscyplinarnych pierwszej instancji. Do tej pory sędziów losowano. Teraz
wyznacza ich minister.
Część z wyznaczonych nie chce sądzić
dyscyplinarek, ale minister wyznaczył - i kropka. A to nie będzie miła rola,
bo wszyscy spodziewają się, że partia rządząca zechce wykorzystać sądy dyscyplinarne
do wymiany kadr (wydalanie z zawodu) i do zastraszania sędziów wydających
niewłaściwe - zdaniem władzy - wyroki. Sędzia Dominik Czeszkiewicz z Suwałk,
który uniewinnił działaczy KOD, dostał niedawno zarzut dyscyplinarny: nie
przesłuchał natychmiast, ale z kilkudniowym poślizgiem, dziewczynkę, którą
próbowano porwać. Planowano mu też postawić zarzut biegania w godzinach pracy,
ale odstąpiono od pomysłu.
A tych jest więcej.
Np. wyciąganie konsekwencji za udział sędziów w „łańcuchach światła” i innych
zgromadzeniach w obronie praworządności. Domagała się tego publicznie
doradczyni prezydenta Zofia Romaszewska. Podczas pierwszego roboczego posiedzenia
Krajowa Rada Sądownictwa „dobrej zmiany” zajęła się tematem „publicznej
działalności sędziów”, na wniosek przedstawiciela prezydenta w KRS, byłego
sędziego TK Wiesława Johanna, który stwierdził: „Te działania mogą być w różnej
postaci. To mogą być wypowiedzi publiczne, to mogą być także słowa polityczne
wypowiadane w trakcie uzasadniania wyroku - ot, chociażby przykład pana sędziego
Tuleyi, gdzie mówiło się o metodach stalinowskich stosowanych przez
funkcjonariuszy CBA”. Zebrani wyrazili pełną aprobatę, jednogłośnie
zobowiązując Komisję Etyki przy KRS do opracowania odpowiednich zaleceń dla
sądów dyscyplinarnych.
A więc sędziowie mają być karani nie tylko
za publiczne wypowiedzi czy obecność podczas zgromadzeń publicznych, które
władza uzna za „polityczne”, ale też za wyroki. I nie chodzi o sytuacje
oczywiste: gdzie wyrok jest w sposób oczywisty sprzeczny z prawem. Chodzi o rozstrzygnięcie
i treść uzasadnienia. Czyli o to, co bezdyskusyjnie, w całym świecie
cywilizacji zachodniej, uznaje się za sferę sędziowskiej niezawisłości. Cóż, w
miarę postępu pisowskiej rewolucji, walka z „gorszym sortem” zaostrza się.
Nowe standardy etyczne dla sędziów ustali
Komisja Etyki w składzie: sędzia Johann, posłanka PiS Krystyna Pawłowicz,
przewodniczący Komisji sędzia Rafał Puchalski, który swojego czasu należał do
zamkniętej internetowej grupy „Popieramy rząd Beaty Szydło, Pana Prezydenta i
PiS na Facebooku”. I trójka innych sędziów, z których dwoje wysunęli do KRS
urzędnicy Ministerstwa Sprawiedliwości. W tym Dagmara Pawełczyk-Woicka, nowa
prezes Sądu Okręgowego w Krakowie, która zakazała w piątek Zgromadzenia
Przedstawicieli Sędziów Okręgu Krakowskiego. Zamknęła salę w sądzie, więc
Zgromadzenie odbyło się na korytarzu.
Swoją drogą, to
rekord świata: zamknąć sąd dla sędziów. Ale rewolucja postępuje i może
doczekamy się zamknięcia Sejmu... dla posłów.
Ewa Siedlecka
Inny świat
Coraz
częściej ma się wrażenie, że Polska pod obecną władzą przestaje uczestniczyć w
polityce europejskiej. Rząd PiS zamyka kraj w kręgu własnych fobii, uprzedzeń i
szczyci się tą pozycją outsidera.
Nie bądźmy słabi, ale dokonujmy wyborów,
nie bądźmy podzieleni, ale się jednoczmy, nie bójmy się, ale miejmy odwagę
działać i stać na wysokości naszych historii, nie czekajmy, bądźmy aktywni
teraz!” - mówił Emmanuel Macron w Akwizgranie, odbierając Medal Karola Wielkiego,
Słuchali go zgromadzeni na uroczystości szefowie państw i rządów, królowie i
książęta, wysocy rangą przedstawiciele instytucji europejskich, hierarchowie
kościołów, szefowie partii, naukowcy, pisarze i przedstawiciele mediów.
Polskich polityków nie
dostrzegłam, Ale dzisiaj ani dostojnicy (jak strasznie to słowo do nich nie
pasuje) reprezentujący nasze państwo, ani piastujący wysokie urzędy, czy to
świeckie, czy kościelne, nie biorą udziału w wielkiej debacie, która przetacza
się przez nasz kontynent na temat planowania, formowania przyszłości. Zajęci
stawianiem barier wokół Sejmu, kordonów żandarmerii wokół grobu Arama
Rybickiego, obstawianiem policją pomnika smoleńskiego, budowaniem coraz
wyraźniejszego muru odcinającego nas od Unii Europejskiej, może nawet nie są
świadomi tego, że inni w tym czasie konsolidują się wokół wspólnych, coraz
jaśniej określonych celów. Jak bardzo różni się ton odpowiedzialnej,
ponadnarodowej, ponadpaństwowej i ponadpartyjnej konstruktywnej debaty od
antyunijnych wynurzeń naszych lokalnych dygnitarzy domagających się
europejskich wspólnych pieniędzy, ale bez przestrzegania wspólnych zasad.
Gadających bez końca o krzywdach z przeszłości, żądających zemsty oraz
reparacji, obrażonych i nadętych.
W czasie kiedy nas pochłania pytanie, na co
dokładnie choruje Jarosław Kaczyński, albo kiedy szokuje nas nieludzkie traktowanie
niepełnosprawnych protestujących w parlamencie, kiedy wyprowadza nas z
równowagi sięgająca szczytów cynizmu propaganda w TVPiS, inni, kilkaset
kilometrów na zachód od nas, mówią o wielkich wyzwaniach, którym tylko razem
możemy stawić czoła.
Angela Merkel,
wygłaszając laudację na cześć laureata, wyliczała wspólne zadania, które
zamierzają razem podejmować: wzmacnianie innowacji i inwestycji, aby
zdynamizować gospodarkę, czy wspólna praca nad rozwojem sztucznej inteligencji.
Planowane są uniwersytety europejskie mające przyspieszyć rozwój badań, a
wspólny region naukowy, skupiający pięć uczelni, już powstaje po obu stronach
Renu. Pani kanclerz mówiła też o potrzebie solidnej i solidarnej, odpornej na
kryzysy polityki dotyczącej migracji azylu, o wspólnej polityce afrykańskiej,
zagranicznej i obronnej, unii gospodarczej i walutowej, o wzmocnieniu strefy
euro, o bronieniu stanowiska w sprawie umowy nuklearnej z Iranem. „Tu naprawdę
chodzi o wojnę i o pokój” - kończyła wśród oklasków.
A tymczasem premier
Morawiecki wygłasza w Katowicach, podczas Europejskiego Kongresu
Gospodarczego, jakieś fantazje o tym, jakoby Polska w Unii była płatnikiem
netto. Nie będę tu udowadniać (bo czytelnicy POLITYKI są mądrymi i
wykształconymi ludźmi), że nasz naczelny bankier albo nie ma pojęcia, o czym
mówi, albo świadomie wprowadza w błąd i jątrzy Polaków przeciw Unii, która
rzekomo wysysa od nas kasę. Nadmienię tylko, że już kilkoro polityków z kilku
krajów tzw. płatników netto, z niedowierzaniem, ale z oburzeniem pytało mnie, jak
to jest możliwe, żeby szef rządu opowiadał takie bzdury i w jakim celu on to
robi?
Prezydent Macron
już wielokrotnie zaznaczał, że warto, żeby państwa podniosły składki, aby
wzmocnić Unię. Francja jest skłonna to zrobić pierwsza! - deklarował. W swojej
z pasją wygłoszonej mowie w akwizgrańskim ratuszu apelował: nie bądźmy słabi!
Nie poddawajmy się. „Czy chcemy przyjmować zasady narzucone nam przez innych,
albo przez tyranię wydarzeń, czy też wybieramy decydowanie o sobie, prawdziwą
autonomię, czyli suwerenność europejską?”. Wymieniał długą listę wspólnych i
koniecznych poczynań dla ochrony prywatności obywateli w internecie, dla
zabezpieczenia pracy dla młodych w krajach, gdzie jest to problem dominujący,
dla zaspokojenia potrzeb energetycznych oraz wyzwań ekologicznych w całej
Unii, z którymi uporać się możemy tylko razem, jako suwerenna Europa.
Słuchając tego,
boleśnie odczuwałam, że nad Wisłą mamy świat inny. Może dlatego właśnie
zainteresowanie Polską w Komisji Europejskiej oraz w Radzie słabnie. Są
ważniejsze sprawy. Europa musi iść do przodu, mocniej zintegrowana, ze
zharmonizowanym prawem, a jeśli Polska nie chce - to trudno. Sławny artykuł 7
rodzi emocje głównie w Polsce, zresztą co to za sankcje: ewentualne, a i to
mało prawdopodobne, odebranie głosu w Radzie kilku słabym albo i tak nieobecnym
ministrom? Ta sprawa jest bardzo ważna prestiżowo, ale prestiżu pozbawił nas
rząd PiS i bez zastosowania artykułu 7. Trybunał Sprawiedliwości Unii
Europejskiej, w słynnym wyroku z lutego dotyczącym niezawisłości sędziów w
Portugalii, wskazał drogę do skarżenia rządu polskiego za niszczenie
sądownictwa, ale Komisji Europejskiej ewidentnie nie spieszy się do
skorzystania z tej podpowiedzi. Czyżby z Polski już zrezygnowano? Czyżby już o nas
nikt nie walczył? Bo to nie jest walka „przeciwko Polsce”, jak przedstawiają
sprawę rządowi propagandyści, tylko o Polskę w Unii.
Dziś podziały zdają się przebiegać
horyzontalnie przez całą Unię. Wszędzie mamy nacjonalistów, zamkniętych,
patrzących wstecz destruktorów. Ale wszędzie jest też wielu takich, którzy
starają się aktywnie uczestniczyć w gwałtownych zmianach świata
którzy rozumieją wezwanie Macrona do odpowiedzialności za
całą Wspólnotę. Ten podział wydaje mi się dziś ważniejszy niż tradycyjne
konkurowanie między chadekami a socjalistami, liberałami a zielonymi. I może z
tego wyniknie jakiś pozytywny ruch?
Róża Thun
Kartonik
Widziałem niedawno krótki filmik z wysadzania
wielkiego, 30-piętrowego hotelu w USA. Runął wciągu pięciu sekund. Pomyślałem
sobie wtedy z podziwem o minister oświaty która zrobiła to samo w Polsce z
tysiącami szkół. Po tej demolce pani Zalewska właściwie jest już niepotrzebna.
Teraz edukację dzieci i młodzieży przejmuje mózgowa gładź cylindryczna z PiS.
Idzie im świetnie.
Partyjny radny z
warszawskiego Żoliborza wysłał interpelację do Urzędu Dzielnicy w której
zaleca zaprzestanie uczenia dzieci grania na fletach „Ody do radości”. Już samo
to, że jest ona hymnem Unii Europejskiej, wystarczy, bo przecież UE co
najmniej dwa razy dziennie walczy z Polską. Podpowiem radnemu dużo lepsze
argumenty, „Odę...” skomponował Niemiec, w dodatku głuchy. I polskie dzieci
mają to radośnie grać na flecie? Trzeba je uczyć religijnej „Bogurodzicy”,
którą śpiewaliśmy Niemcom pod Grunwaldem, i „Roty” Konopnickiej, że nikt nam
nikogo nie zgermani. Tego żąda pisowski komisarz.
Tymczasem jeszcze
piękniej jest w Grodzisku Mazowieckim. Minister Zalewską wyręczył sam IPN oraz
MON. To oni patronowali szkolnemu konkursowi o żołnierzach wyklętych. Nagrodami
były książki, wśród których uczniowie znaleźli ulotki. Klozetowe: „Tusk won!”,
„KOD - kapusie, oszuści, dewianci”, „PO, swołocz ubecka i inne WRON-y po
judaszowe emerytury won do Moskwy na Plac Czerwony”. Jaka jest różnica między
lekceważeniem dzieci niepełnosprawnych a wbijaniem uczniom do głowy bredni i
pogardy dla innych? Rząd wie, że nie ma żadnej. Dla PiS dziecko nie jest
człowiekiem , tylko kartonikiem do wycięcia według wzoru Jarosława
Kaczyńskiego.
Dla marszałka Senatu
Karczewskiego, lekarza z wykształcenia (inkwizytora z hobby), niepełnosprawni
z rodzicami w Sejmie to zagrożenie epidemiologiczne. Przebywają „za długo w
jednym miejscu”, ale największym zagrożeniem są odwiedzający, którzy tę
epidemię mogą wynieść na zewnątrz. Za chwilę cała Polska może być ścięta, daje
nam do zrozumienia Karczewski. Trzeba się bać tych kilkunastu osób. Pan doktor
się nie boi - przed Sejmem na okrągło stoi uzbrojona policja, a w środku ma
Straż Marszałkowską. Na spotkaniu z wyborcami w Krokowej sumienie mu się
wylało: „Żal mi jest tych dzieci, że nie mogą normalnie wyjść na zewnątrz i
zobaczyć, jak pięknie wygląda wiosna. Źle, że wykorzystuje się dzieci do tego
protestu, który stał się już wyłącznie demonstracją polityczną”. Najwyższa więc
pora rąbnąć prawdę: Wojskowe Oddziały Terytorialne oraz strzelnice w każdej
gminie i dzieci niepełnosprawne będą miały wiosnę marzenie. A gdy się zmęczą
strzelaniem, to poczekają sobie na 500 zł na granitowych ławeczkach patriotycznych
ministra Błaszczaka. Przyznaję, nie ja to wymyśliłem, bo za trudne, ale
posłanka Krynicka (PiS) dała radę.
A jak świetnie dawał sobie radę w minioną
niedzielę premier Morawiecki! Na spotkaniu z mieszkańcami w sali BHP w Stoczni
Gdańskiej kłamał z godzinę albo dłużej i ani razu się nie pomylił. Zebrani
słuchali go z godną szacunku cierpliwością. Już był w ogródku, już witał się z
gąską, ale jako historyk postanowił opowiedzieć zebranym o powstaniu Solidarności.
Wymienił kilka osób, kilka ważnych pominął, a gdy miał mówić o Wałęsie -
zapomniał jego nazwiska. Część zgromadzonych chciała mu pomóc, skandowała „Wałęsa,
Wałęsa”, ale premier nie usłyszał. Wreszcie zapanował taki harmider, że
Morawiecki postanowił dokończyć spotkanie w samochodzie. Szybko podał tyły i z
nietęgą miną odjechał w siną dal. Ale wróci. Ma jeszcze mnóstwo do
opowiedzenia.
Stanisław Tym
Dar
Rozumiem, że z okazji Dnia Matki trzeba klepać
te wszystkie życzenia, jakie to jesteście cudne i niesamowite, ale może choć
raz podejdźmy do problemu na poważnie i szczerze. Przynajmniej ja mam taki
zamiar i niniejszym zgłaszam kilka poważnych postulatów do Matek Polskich.
Zacznijmy od ciąży.
Z jednej strony powtarzacie, że to nie choroba, a z drugiej oczekujecie samych
przywilejów A to miejsce siedzące w tramwaju, a to przepuścić w kolejce do
kasy. No albo-albo. Mnie nikt nie pytał, czy chcę rodzić, a skoro padło na Was,
no to może jest tego jakaś przyczyna. I może należy wyciągnąć odpowiednie wnioski.
Posiedzieć w domku na przykład, odkurzyć, zadbać o rodzinne ciepło, ugotować
coś mężowi, który na pewno Waszą ciążą jest mocno zestresowany. Dla Was to
pryszcz, normalka, do tego jesteście stworzone, a co on musi przeżywać?
Pomyślałyście o tym choć chwilę? A jak która nie ma męża ani nawet konkubenta
na chacie, no to może wypadałoby zastanowić się nad tym, jak się
prowadziłyście?
Przejawem przykrej
małostkowości jest oczekiwanie, że ojciec dziecka dojdzie do siebie
natychmiast po pępkowym i tak z marszu zajmie się dzieckiem. Poród to poród -
urodzicie, kładą Was do łóżka, leżycie sobie, dziecko przytulacie, jest miło. A
wiecie, jakie cierpienie jest następnego dnia po pępkowym? No właśnie, nigdy
tego nie przeżyłyście, więc może wykażcie powściągliwość w ocenach. Poza tym,
z tego co słyszałem, tacy królowie to się dzieckiem nie zajmowali, dopóki
kilku lat nie skończyło. No, bo wcześniej co z takim robić? Od tego jesteście
Wy, matki.
Przykro mi to
pisać, ale wielu z Was się wydaje, że jak urodziłyście, to już możecie przez
jakiś czas nie dbać o wygląd. No, bardzo mi przykro, ale jak to świadczy o Waszych
mężczyznach, że ich kobiety nie potrafią się ogarnąć, choć od porodu minęło już
kilka dni, nie daj Boże tygodni? No, bardzo przepraszam, ale widziałem zdjęcia
na insta Anny Lewandowskiej i Natalii Siwiec tuż po porodzie i linia była,
płaski brzuch, uśmiech, ciężarek w dłoni, gustowny dobór odzieży i makijażu.
Można? Można. No to czemu się lenicie?
I to absolutnie
niestosowne obnażanie piersi w miejscach publicznych pod pretekstem karmienia!
Jak nie potraficie utrzymać mleka albo Wasz berbeć nie może pohamować się od
żarcia, to może należałoby zostać w domu, hę? Może się trochę w tych lewackich
i hipsterskich główkach poprzewracało? Tylko w chustę byście te biedne
niemowlaki pakowały, jakbyśmy w jakiejś Afryce mieszkali, i już dalej lansować
się na mieście. Hola, hola, moje panie! Żyjemy w społeczeństwie przywiązanym do
tradycyjnych wartości. Miły jest latem widok pięknych męskich nagich torsów
prężących się w miastach i miasteczkach, w sklepach i kawiarniach, ale widok
karmiącej kobiety?! Naprawdę wyobrażacie sobie, że ktoś chce coś takiego
oglądać?
Dalej - Wasza
roszczeniowość. Nie dość, że posiedziałyście sobie na tych wszystkich
urlopach, to potem jak wrócicie do pracy, to ciągle coś Wam wypada. Jakieś kolki,
trzydniówki, zapalenia ucha i już pędzicie do domu, żłobka czy przedszkola. No
trochę powagi! Pracujecie czy nie? Szczerze mówiąc, gdybyście naprawdę kochały
swoje dzieci, tobyście się nimi zajmowały, a nie wyręczały żłobkami i
przedszkolami. Ale OK, naoglądałyście się tych lewackich filmów i seriali,
naczytałyście propagandy w swoich pisemkach i zachciało się Wam kariery zawodowej,
jakbyście nie mogły spełniać się w najpiękniejszej życiowej roli - w roli
matki, piastunki domowego ogniska. Przecież mając do dyspozycji wózki na Wasze
dzieci, nawet zakupy jest Wam łatwiej robić. Ale jakoś nie widać, byście to
doceniały, tylko narzekania i narzekania.
Kolejna sprawa,
wynikająca być może z nadmiaru zbędnych zainteresowań i braku odpowiedniej
troski, to problem, jak się te Wasze dzieci zachowują, kiedy idziecie z nimi
na miasto. No, wydaje mi się, że dziecko dobrej i odpowiedzialnej matki poznać
po tym, że siedzi cicho i nie wadzi nikomu. Niestety, obserwuję to ze smutkiem,
że wychowywane przez Was dzieci krzyczą w miejscach publicznych, wydają dźwięki
zbliżone do zwierzęcych, biegają w sposób chaotyczny i niekontrolowany, a ich
odzież nie przypomina tej z telewizyjnych reklam kapsułek do prania, co smuci
najbardziej, bo macie jasno podane wzory zachowań i zupełnie z nich nie
korzystacie. Bycie matką to Dar! Nauczcie się z niego cieszyć!
Podsumowując - i to
jest moje życzenie z okazji Waszego święta: weźcie się ogarnijcie!
Marcin Meller
Poziom
Motto: Poziom dyskusji wyznacza największy cham. (Chińskie, czyli moje
- ZH)
Chyba każdy zaliczył w życiu jakąś
sytuację, w której jeden człowiek jednym wypowiedzianym zdaniem potrafił
zmienić nastrój całej grupy w ciągu kilku sekund. Przyjęcie, na którym ludzie
sobie popijają i rozmawiają, żartują i nagle agresywny typek mówi głośno do
drugiego: „Co się, kurwa, gapisz? Jebnąć ci?”. I bańka pryska. Już nic nie jest
tak samo. Od tego momentu wszyscy wiemy, w jakim jesteśmy miejscu i jaki jest
poziom rozmowy. Znika finezja, poczucie humoru, zaczyna się milczenie, stres,
czasem pojawia się ogólna agresja.
To, w jakim świecie
żyjemy obecnie w Polsce, można zauważyć jak pod mikroskopem, gdy na moment znajdziemy
się w świecie zupełnie innym.
David Letterman
jest słynnym amerykańskim komikiem telewizyjnym. Takim Kubą Wojewódzkim, tylko
zupełnie innej kategorii. Przez 23 lata prowadził codzienny talk-show w stacji
CBS, każdego wieczora rozmawiając ze sławniakami, plotkując, przekomarzając
się, niekiedy omawiając z troską bieżącą sytuację rozmówcy, gdy przytrafiał mu
się życiowy dramat. Wszystko z ogromnym poczuciem taktu i niesamowitym
absurdalnym dowcipem. Po prostu rarytas.
Trzy lata temu
Letterman postanowił przejść na emeryturę i zniknął z ekranu. Zapuścił długą,
siwą brodę, niekiedy paparazzi przyłapywali go na zakupach, to wszystko. Świat
telewizyjny odczuł pustkę. Nikt nie był w stanie go zastąpić, choć komików w
telewizjach w USA są setki.
Parę miesięcy temu
Letterman postanowił wrócić. Co kilka tygodni na Netflixie prowadzi godzinne
rozmowy - zupełnie jednak inne od tych, do których byliśmy przyzwyczajeni.
Rozmówcy omawiają nie tylko własne życie, ale przy okazji cały świat.
Letterman nie stracił nic z poczucia humoru, które jest darem niebios,
natomiast ujawnił nieprawdopodobny dar wyławiania z ludzi spostrzeżeń i myśli,
których waga daleko wykracza poza program dla żartownisiów.
Pierwszym rozmówcą
był Barack Obama. Rozmowa stała się sensacją. Obama też potrafi żartować, ma
świetny refleks, w programie błysnął niebanalnymi ocenami, a jego porady dla
młodzieży okazały się zaskakująco prorocze. Z drugiej strony okazało się, że
Letterman jest przygotowany, by rozmawiać na najwyższym poziomie z ludźmi
różnych profesji, mieszając w rozmowach wielką wrażliwość z błyskiem ironii i
talentem do omawiania problemów współczesnego świata. Obejrzałem właśnie dwie
najnowsze rozmowy: z gwiazdą telewizyjnego kabaretu Tiną Fey oraz pakistańską
dziewczyną, Malalą Yousafzai, laureatką pokojowego Nobla (w wieku 17 lat!),
ofiarą brutalnego zamachu (strzelono jej z bliska z pistoletu w twarz, gdyż
fundamentalistom nie spodobało się, że walczy o prawa kobiet i dziewcząt do
edukacji).
W obu rozmowach
ujawniła się widzowi nieznana w Polsce jakość: język, wielka troska o losy
innych, znakomity poziom intelektualny, zero poniewierania kimkolwiek,
żadnych szmirowatych plotek, intryg, złośliwych docinków - w zamian zwiedzanie
pasjonujących rewirów życia, dodawanie otuchy, odkrywanie sekretów, doprawdy
nie sposób oderwać oka od ekranu. I nagle, pozostając pod urokiem rozmów z Fey
i Malalą, włączyłem TVN24. Zobaczyłem panią Pawłowicz wygłaszającą do innej posłanki
passus o mordach. Jakbym dostał patelnią w pysk.
Żyjemy w kraju, w
którym od dwóch lat łamane są wszystkie prawa i wszelkie normy, w którym
chamstwo stało się powszechną monetą, język nie zna litości, a człowiek nie ma
żadnej wartości. W którym kłamstwo jest regułą, do której wszyscy się
przyzwyczaili i nie uważają go już za kompromitację. Schamienie jest tak powszechne
i tak oplatające nas wszystkich, że nawet nie zdajemy sobie sprawy z
degrengolady, w jaką popadamy. Każde agresywne słowo polityka wywołuje kaskadę
bluzgów w internecie i to jest ściek, jakiego jeszcze kilka lat temu nie było.
Każde bestialskie (tak, to właściwe słowo) potraktowanie niepełnosprawnych,
których nie wypuszcza się na spacer, każde nazwanie kogoś „pajacem” z trybuny
sejmowej, każde „spierdalaj!” krzyknięte z ław poselskich, każde złamanie
konstytucji przez Piotrowicza, buduje z nas plemię dzikich ludzi, niezdolnych
do rozmowy i jakiegokolwiek porozumienia. A kiedy policjant, zapytany przez
Bogdana Borusewicza, czy strzelałby na polecenie dzisiejszej władzy do ludzi,
odpowiada: „Strzelałbym!”, to chciałbym mu pokazać zdjęcie młodej Malali.
Niech strzela.
Zbigniew Hołdys
Zwyczajny tchórz
Są tchórze zwyczajne, tchórze pospolite, a
nawet europejskie. Wydawałoby się, że występują tylko w lasach, zagajnikach i
zaroślach i tam polują jako drapieżniki na owady, małe gryzonie i jaszczurki.
Ale nie występuj ą też w gatunku ludzkim. Boją się odpowiedzialności,
przykrych następstw, z reguły cechują się koniunkturalizmem i nie nadają się do
sprawowania wysokich stanowisk. Człowiek tchórz często wykorzystywany jest do
wykonywania specjalnych poleceń. Robi to chętnie pod warunkiem, że oddala od
siebie odpowiedzialność za podejmowane decyzje. W przeciwieństwie do skunksa
tchórz nie wydziela przykrego zapachu, ale zwykle jest samotnikiem, który lubi
się schować, lubi też być ochraniany, każe budować barykady, a tchórzliwe
polecenia wydaje jako samotnik w ciszy swojego pancernego gabinetu. Tchórz
wie, że robi źle. Ogarnia go jednak strach, który przenika całe ciało i umysł.
Najbardziej boi się ludzi, którzy mają czyste sumienie. Nie chce mieć z nimi
nic wspólnego, bo wie, że nie może popatrzeć im w oczy, stanąć do merytorycznej
walki tylko dlatego, że po prostu jest tchórzem.
Tchórzliwe decyzje
ostatnich dni wystąpiły w wielu miejscach. Trudno jest bowiem inaczej
zdefiniować postawę wpływowych prezesów decydujących o sytuacji w piłkarskiej
ekstraklasie. Trudno odważnym nazywać prezesa klubu, który nie pozwala na obecność
na swoim terenie kibiców przeciwnej drużyny. Trudno inaczej niż tchorzowską i
kuriozalną nazywać decyzję zarządu Ekstraklasy, która nie zgadza się na
wszelki wypadek na wręczenie medali mistrzów Polski zgodnie z odwiecznym
zwyczajem i zdrowym rozsądkiem. Trudno jednak mieć pretensje do biednych
prezesów, skoro druga osoba w państwie okazuje się tchórzem naczelnym. Jakże
ironicznie brzmi w wypadku tej osoby tytuł marszałka.
Dowiedziałem się,
że tchórze jako gatunek ginący są pod ochroną. Cieszę się, że coraz więcej
ludzi odważnych widzi tchórzostwo i przeciwko niemu protestuje. W walce o
godne życie i własne prawa.
Krzysztof Materna jest satyrykiem,
aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Pedagogika prawdy
W Polsce toczy się spór o historię pomiędzy
„pedagogiką wstydu” a „pedagogiką dumy”. W oczach prawicy „pedagogika wstydu”
to specjalność liberałowi lewaków, którzy oczerniają swój kraj i psują jego
wizerunek. Liberałowie i lewica z kolei są zdania, że „pedagogika dumy” opiera
się na zakłamaniu, ukrywaniu wstydliwych stron historii i szkieletów w szafie.
W Stanach Zjednoczonych niektóre szafy otwiera się dopiero po dwustu latach.
W roku akademickim
1962/63 byłem stypendystą sławnego Uniwersytetu Princeton. Miałem tam kolegów,
z których szczególnie ciepło wspominam filozofa Ronalda bon de Sousa Pernesa,
który z czasem objął katedrę filozofii na Uniwersytecie Toronto, oraz historyka
sztuki Sterlinga Boyda, później profesora na Południu USA. W tam tych latach
Princeton, położony wstanie New Jersey, był uczelnią konserwatywną, bliską
rasistowskiego Południa, otwartą tylko dla białych mężczyzn. Mieszkaliśmy w
neogotyckim (na wzór Wielkiej Brytanii) akademiku, każde mieszkanie składało
się z trzech sypialni, livingu z kominkiem i biurkiem do pracy oraz wspólnej
łazienki. Każdy miał więc własny pokój, sprzątał oraz słał nasze łóżka
„steward”, oczywiście czarny. (Po rocznym pobycie w akademiku w ówczesnym
Leningradzie, pięciu w jednym pokoju, był to dla mnie niezły szok). W budynku,
który mieścił około stu osób, widziałem dwóch Afroamerykanów - wspomnianego
stewarda oraz jednego doktoranta z muzykologii. Kolację, czyli „dinner”,
spożywaliśmy wspólnie, na tę okazję ubieraliśmy się w togi. Kolacja zaczynała
się od modlitwy. Profesor rezydent (master of residence) każdego wieczoru
prosił innego doktoranta o kilka słów modlitwy. Oczywiście sami biali, obsługa
- wręcz odwrotnie.
Siedziałem pomiędzy
Ronniem, który był figlarzem, potrafił przyjść na kolację w todze założonej na
gołe ciało, pokazując kokieteryjnie kolanko, a Sterlingiem, który pochodził z
głębokiego Południa, był bardziej konwencjonalny, nieskazitelnych manier i
gołębiego serca (sądząc, że przyjeżdżam z kraju nędzy, podarował mi sweter).
Raz w tygodniu można było zaprosić sobie gościa na kolację, płacąc za niego
(częściej „za nią”) trzy dolary.
Pewnego dnia Ronny
zaprosił na kolację swoją dziewczynę Beverly, Afroamerykankę, studentkę
elitarnego koledżu dla dziewcząt, która od czasu do czasu, wbrew regulaminowi
oraz obyczajom, zostawała u niego na noc. Ja byłem z tym oswojony i rano
stawiałem im śniadanie ze stołówki przed drzwiami. Natomiast Sterling był zgorszony
pojawieniem się czarnoskórej dziewczyny u nas (pod prysznicem!), którą Ronnie
usadził bezpiecznie pomiędzy sobą a mną. Mimo to Sterling demonstracyjnie
odwrócił się do nas tyłem i przez całą kolację pokazywał nam tylko plecy.
Dzisiaj, pół wieku
później, Princeton zaczyna rozliczać się ze swoją historią. Od pedagogiki dumy
(35 Nagród Nobla!) zwraca się ku pedagogice prawdy, podejmuje trudny temat, a
mianowicie swój udział w niewolnictwie. Na niektórych lepszych uniwersytetach,
np. na bardzo dobrym Uniwersytecie Brown, którego nazwa pochodzi od znanej
rodziny handlarzy niewolników (i nikt nie zamierza jej zmieniać), rośnie zainteresowanie
tym wstydliwym tematem. W Princeton kilkudziesięciu naukowcowi studentów, pod
kierunkiem profesor Marthy Sandweiss, kilka lat prowadziło badania na temat
niewolnictwa na tym uniwersytecie, który powstał w połowie XVIII w.
Pierwszy rektor,
prezbiterianin Samuel Dickinson, w swoich kazaniach głosił równość wszystkich
ludzi, ale dom prowadziła mu niewolnica Genny. Rektor Samuel Finley miał 11
niewolników. Po jego śmierci (1766 r.) sprzedano na licytacji jego meble,
książki, zwierzęta, dwie Murzynki, dwóch Murzynów oraz troje dzieci
murzyńskich. „Liberał”, rektor Samuel Smith miał co prawda dwoje niewolników,
ale usiłował ich sprzedać. Uważał, że Afroamerykanie powinni skolonizować
Zachód Ameryki i tam się osiedlić, obok białych. Rektor Ashbel Green był już
przeciwnikiem niewolnictwa, miał troje niewolników, z których jednego uwolnił,
a dwójce obiecał wyzwolenie, gdy ukończą 25 lat. Prezbiterianin, był autorem
projektu rezolucji potępiającej niewolnictwo przez jego Kościół. Z kolei
profesor Philip Landsley, który w młodości był krytykiem niewolnictwa, z czasem
zmienił poglądy, uważając, że w Ameryce czarni mają lepiej niż w Afryce, i
kupił trzech niewolników.
Pierwszych
dziewięciu rektorów Princeton posiadało niewolników. W 1835 r. uczelnia
odrzuciła propozycję ogromnej na owe czasy subwencji w wysokości tysiąca
dolarów w zamian za przyjmowanie studentów bez względu na kolor skóry. W
połowie XIX w. studenci zlinczowali „abolicjonistę”, zwolennika zniesienia
niewolnictwa. Absolwent uniwersytetu, kongresmen David Kaufman, w wykładzie
inauguracyjnym (1850 r.) ostrzegał przed „demagogami i abolicjonistami”.
Jeszcze w 1862 r. znany fizyk Joseph Henry nie dopuścił do wykładu „człowieka
kolorowego”, mimo że wśród publiczności znajdował się prezydent Lincoln. New
Jersey był ostatnim stanem Północy, który formalnie zniósł niewolnictwo. W
wojnie secesyjnej wielu jego mieszkańców walczyło po stronie Południa. W 1924
r. na terenie uniwersytetu odsłonięty został jedyny w USA pomnik, na którym
wymieniono nazwiska wszystkich poległych w wojnie secesyjnej bez wskazywania,
po której stronie walczyli. U nas to chyba niemożliwe.
Kiedy nadeszło lato 1963 r., wybraliśmy się
z Ronniem i jeszcze jednym kolegą volkswagenem garbusem z namiotem w podróż
dookoła USA. W stanie Missisipi było gorąco pod każdym względem. To wtedy
James Meredith, czarnoskóry weteran lotnictwa, jako pierwszy przełamał barierę
i (ze wsparciem 14 tys. żołnierzy Gwardii Narodowej wysłanych przez prezydenta
Kennedy’ego) został przyjęty na Uniwersytet Missisipi. Zostaliśmy zatrzymani
przez policję, która podejrzewała, że jesteśmy agitatorami z Północy, którzy
przyjeżdżają „buntować Murzynów”. Spędziliśmy noc w areszcie, nazajutrz sędzia
zwrócił nam wolność, ale Afroamerykanie pozostali - w realu i w historii.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz