Zostałem skazany, bo
ktoś musiał beknąć, ale Smoleńsk się dla mnie nie skończył. Dziś płaci za niego
moja rodzina - mówi były wiceszef BOR gen. Paweł Bielawny, w pierwszym wywiadzie od czasu katastrofy.
Wojciech Cieśla
Newsweek: To pan odpowiada za Smoleńsk?
Gen. Paweł Bielawny: Oficjalnie tak. Jestem byłym
wiceszefem BOR, jedynym człowiekiem skazanym prawomocnym wyrokiem za Smoleńsk.
Dwa lata temu, po częściowo niejawnym procesie, dostałem półtora roku w
zawieszeniu.
Za co?
- Za niedopełnienie obowiązków, czym miałem spowodować
zagrożenie dla ochrony prezydenta i premiera. I jeszcze za poświadczenie
nieprawdy, bo jeden z dziennikarzy, fotograf, omyłkowo znalazł się na liście
BOR-owców.
Jestem oficerem, przyjmuję wyroki sądów, ale to nie znaczy,
że się z nimi zgadzam. Sąd skazał mnie niejako w zastępstwie - przede wszystkim
za to, że mimo informacji o wyłączeniu z użytkowania lotniska w Smoleńsku i
złych warunkach technicznych BOR nie dostosowało się do sytuacji. Tyle że
wcześniej tę fatalną sytuację na Siewiernym znali urzędnicy kancelarii
premiera i prezydenta, MSZ. Wiedząc, że samolot w ogóle nie powinien tam
lądować, urzędnicy i politycy postawili pilotów i BOR w sytuacji bez wyjścia.
Mimo to żaden z nich nie dostał prokuratorskich zarzutów.
Może to wyrok za to,
że BOR nie chroniło dobrze prezydenta Kaczyńskiego? Że go zlekceważyło?
To bzdura. Wie pan, od lat nie udzielałem wywiadów. Dziś
też nie wszystko mogę powiedzieć, bo Smoleńsk to w dużej mierze sprawy
niejawne, 80 proc. dokumentów z procesu ma klauzulę poufności. Latami spokojnie
łykałem narrację, że BOR w jakiś sposób przyczyniło się do katastrofy, bo nie
miałem jak się bronić. Dwa słowa za dużo i zrobią mi kolejną sprawę o ujawnianie
dokumentów niejawnych. Ale dziś uważam, że trzeba zacząć mówić. Trzeba odkłamać
to, co dziś narzuca się w opowieści o Smoleńsku.
Kiedy dotarło do
pana, że to pan odpowie za Smoleńsk?
Już 10 kwietnia wiedziałem, że za chwilę się zacznie. Że
będą nas rozmieniać na drobne, szukać dokumentu, podpisu, czy gdzieś nie ma
luki. W prawicowej prasie pojawiły się ataki na BOR - że nie było nas na
lotnisku, że prezydent nie miał ochrony. Zacząłem odbierać wezwania do
prokuratury, pierwsze zeznania składałem jako świadek. Nie miałem doświadczenia,
nie chodziłem tam z adwokatem. I to był błąd. Nikt mi nie powiedział: masz
takie prawa, możesz odpowiedzieć tak i tak. Wiedziałem, że będziemy pod
ostrzałem, ale wydawało mi się, że w pierwszej kolejności odwołają nas ze
stanowisk, że będzie czystka w BOR i w innych służbach. Że rząd też się poda do
dymisji. Nic takiego się nie stało.
Nie pamiętam, żeby po
Smoleńsku polowano na Pawła Bielawnego.
Bo nie na mnie polowano. Prawicowi dziennikarze i PiS
chcieli ustrzelić Mariana Janickiego, szefa BOR, mojego przełożonego. Dziś
wiem, że w tej sprawie zadziałała polityka. Gdy w 2012 r. dostawałem zarzuty,
to była decyzja polityczna. To było wygodne - były wiceszef BOR, generał. Do
dziś słyszę, że powinienem się cieszyć, bo mam wyrok w zawiasach, a powinienem
siedzieć. Dostałem odłamkiem ze świata polityki.
Wtedy chyba sądy
wciąż były niezależne od polityków. Za co został pan skazany?
Między innymi za to, że BOR nie było na lotnisku. Sąd nie
uwzględnił tego, że ustawa o BOR działa w Polsce. To, co obowiązuje w kraju,
nie może obowiązywać poza granicami. Myśmy po prostu nie zostali dopuszczeni
przez Rosjan do Siewiernego. Po 10 kwietnia BOR też nie było wszędzie
wpuszczane.
To by oznaczało, że
ochrona BOR za granicą nie jest warta funta kłaków.
Nie. Chodzi o to, że w ustawie o BOR nie było ani słowa o
działaniach poza granicami kraju. BOR rozmawiało ze służbami innych państw o
sposobach zabezpieczenia na ich terytorium, ale one nie mają żadnego obowiązku,
żeby uwzględniać nasze prośby.
Sąd uznał, że powinienem coś zrobić w Rosji albo wymóc na
kimś działanie. W jaki sposób? Nie miałem instrumentów.
Sąd zarzucił mi, że nie wiedzieliśmy, jakich sił i środków
Rosjanie użyją do zabezpieczenia wizyty w Katyniu. Po pierwsze - to u nich
informacja niejawna, po drugie - BOR w Polsce też nikomu tego nie podaje.
Dostałem wyrok za to, że nie dopełniłem obowiązków, nie
robiąc sprawdzenia pirotechnicznego lotniska w Smoleńsku. Nie zrobiłem, bo
nikt przede mną tego nie robił. I do dzisiaj nikt nie robi. Gdyby trzymać się
tej logiki, do dziś za każdą zagraniczną wizytę naszego VIP-a ktoś powinien
dostać zarzuty.
Zabezpieczenie w Smoleńsku było jednym z najlepszych
zabezpieczeń BOR poza granicami kraju. Nigdy BOR nie wysłało tylu funkcjonariuszy
do jednej wizyty. Niech pan dzisiaj spyta, ilu ludzi wysyła się do zabezpieczenia
wizyt prezydenta Dudy.
Może można było to
zrobić lepiej?
Zawsze można zrobić coś lepiej. Ale bzdury na temat roli BOR
są zatrważające: że brak Biura na lotnisku skutkował tym, że nie
wiedzieliśmy, w jak złym jest ono stanie. Przecież żadna służba ochrony na
świecie nie bada lotnisk, to powinny robić siły powietrzne! My jedziemy na
lotnisko odebrać VIP-a, sprawdzamy, gdzie samolot będzie kołował, czy są
sprawdzenia pirotechniczne i wystawione posterunki ochronne przez służby gospodarzy itd. Wszystko, co jest związane z
ochroną człowieka. Nie sprawdzamy, jak długi jest pas startowy i w jakim stanie
technicznym. Nie pobieramy próbek paliwa przy tankowaniu. Wie pan, jest też
optymistyczny wymiar mojej sprawy. Sąd mnie skazał, ale stwierdził, że BOR nie
odpowiada za katastrofę smoleńską. Zawsze coś.
Były minister Lecha
Kaczyńskiego, Jacek Sasin, twierdzi, że nie wiedział, że lotnisko nie było
sprawdzone.
- Pan minister Sasin jest ostatnią
osobą, która powinna się na ten temat wypowiadać. Ja dostaję wyrok za to, że
nie było jakiejś odprawy albo że fotograf został wpisany na listę BOR, a
najwyższy rangą urzędnik Kancelarii Prezydenta przyjeżdża do Smoleńska
spóźniony, nocą, i nie widzi potrzeby spotkania z funkcjonariuszami BOR, choć
taki był wcześniej zwyczaj. Jego podwładny, który po katastrofie w hotelu
zastawiał ze strachu drzwi szafą, przyjechał do Smoleńska mocno nieświeży.
Minister Sasin musiał go widzieć, jeśli nie 9 kwietnia, to na pewno 10. I co? I
nic. Ludzi prezydenta Kaczyńskiego nie dotyczyły standardy? Opowieści Sasina,
że nie miał pojęcia o statusie lotniska i że BOR nie będzie na lotnisku, to
kłamstwa. Przeczą temu dokumenty, które znajdują się w aktach sprawy, i
zeznania świadków z Kancelarii Prezydenta. Oni sami prosili Rosjan, żeby
samolot lądował w Smoleńsku.
W sądzie usłyszałem, że BOR
powinno działać na podstawie programu wizyty prezydenta. Wie pan, że
zatwierdzony program wizyty dostaliśmy w piątek 9 kwietnia w nocy? Ludzie prezydenta Kaczyńskiego wysłali go
na biurko funkcjonariusza, który przychodził do pracy w poniedziałek 12
kwietnia. I co? Czy to miało wpływ na katastrofę? Żadnego. Czy to, że jakiś
urzędnik był pijany, a Sasin przyjechał spóźniony, miało wpływ na katastrofę?
Nie. Ale patrząc w kontekście opowieści, że w BOR mieliśmy burdel, mówię:
zaraz, kto i gdzie miał burdel?
A rozdzielenie wizyt?
- Miałem z tą wizytą do czynienia
od stycznia 2010 r. W życiu nie słyszałem, żeby premier Tusk i prezydent
Kaczyński mieli być razem na uroczystościach. Od początku była mowa o dwóch
wizytach.
Koledzy z BOR nie pomogli panu
w czasie procesu.
- Zwłaszcza Jarosław Kaczyński.
Tam było dwóch Kaczyńskich - pan prezes Jarosław Kaczyński był oskarżycielem
posiłkowym, a pułkownik Jarosław Kaczyński, były wiceszef BOR, biegłym
prokuratury.
O biegłych i byłych kolegach z BOR
mógłbym mówić dużo. Biegły Stanisław Kulczyński, wojskowy, w życiu pół dnia nie
przepracował w BOR i opowiadał, co powinniśmy zrobić w Smoleńsku.
Biegły Kaczyński opowiadał rzeczy,
których nigdy nie zrobił jako zastępca szefa BOR.
Andrzej Pawlikowski, mianowany
szefem BOR za drugiego PiS, opowiadał bzdury o zabezpieczaniu
lotnisk. Kompletne dyrdymały. Sąd go na tym łapał, ale nic z tym nie zrobił.
Tomasz Grudziński, były wiceszef BOR, podobnie. Obaj, Grudziński i Pawlikowski, zanim przyszli zeznawać, zostali ekspertami
komisji Antoniego Macierewicza. Nagle się okazało, że ludzie, którzy pomagają
forsować wariacką narrację o zamachu, w sądzie pomagają wytworzyć narrację, że
przez zaniechania BOR mogło dojść do katastrofy. A wie pan, co jest
najśmieszniejsze? To moi byli koledzy. Nagle
się okazało, że ludzie, z którymi pracowało się przy ochronie i piło wódkę,
opowiadają kłamstwa, żeby zrobić karierę.
BOR jest polityczne?
- Nie. Polityczni są ludzie.
Pamiętam taką sytuację: jestem szefem ochrony prezydenta Kwaśniewskiego, wybory
wygrywa Lech Kaczyński. Pułkownik Kaczyński dostaje awans w BOR, jest wiceszefem,
bierze mnie na rozmowę: „Jak ty, Paweł, sobie wyobrażasz dalsze funkcjonowanie?
Bo w dzisiejszych czasach ludzie od Kwaśniewskiego nie są mile widziani”.
Do katastrofy miałem z Andrzejem
Pawlikowskim w miarę normalne stosunki. Kolega z pracy. Ale po Smoleńsku jakby
coś się z tymi ludźmi stało. Nagle się okazało, że oni się całkiem sprawnie
wspinają na polityczne barykady.
Dlaczego opowiada pan o tym
wszystkim dopiero dwa lata po wyroku?
- Czarę goryczy przelała sprawa
żony. Ja mogę zapłacić swoją cenę za Smoleńsk, ale moja żona nie miała ze
Smoleńskiem nic wspólnego. Zaczynała jeszcze w latach 90. jako stewardesa.
Następnie została szefową personelu pokładowego lotów ochranianych przez BOR.
Jest majorem, ma za sobą ponad 20 lat służby. I nagle osiem lat po Smoleńsku
komendant Służby Ochrony Państwa przysyła decyzję, że wygasza jej stosunek pracy.
To jawne skurwysyństwo. Zemsta na mnie.
Jak się żyje z łatką skazanego
za Smoleńsk?
- Wziąłem zarzuty na klatę, ale
nie mogę się z tym pogodzić. Tak, ja tych ludzi tam wysłałem i ja za nich byłem
odpowiedzialny. W Smoleńsku zginął Jarek Florczak, mój przyjaciel, zginęło
wielu kolegów. Miałem przed sądem mówić, że o niczym nie wiedziałem, bronić
się, że mnie okłamywali? W tej sprawie zawiódł system. Nie ma instytucji,
która nie zrobiłaby błędu przed Smoleńskiem. Ale to nie system został ukarany,
tylko Paweł Bielawny. Nie zgodzę się, że tam był polski burdel. Nie. Były
takie, a nie inne procedury. I one się do dziś nie zmieniły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz