środa, 28 kwietnia 2021

Pięć lat symetryzmu

 

Kiedy w maju 2016 r. opublikowaliśmy tekst „Symetryści i poputczicy”, nie przypuszczaliśmy, że wprowadzone przez nas pojęcia „symetryzm” i „symetryści” zrobią tak dużą karierę. Widać poruszyliśmy istotną polityczną emocję i opisaliśmy rzeczywisty stan rzeczy – trwający do dzisiaj.

Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Przez te pięć lat symetryzm obrósł w wiele „samozwańczych” definicji, pojawiło się sporo fałszów i nieporozumień. Najbardziej chyba kuriozalna interpretacja głosi, że atakowanie symetrystów to odmawianie im prawa do krytyki opozycji. Jedni chcą być symetrystami, bo oznacza to dla nich bycie obiektywnymi, inni zaś postrzegają taką postawę jako jeden z filarów władzy PiS. Termin ten jest dzisiaj codziennie używany przez polityków, w publicystyce, w dyskusjach w mediach społecznościowych. Trafił do Wikipedii, stał się przedmiotem debat i konferencji, jak np. tej zorganizowanej nie tak dawno przez „Kulturę Liberalną”; użyczył nazwy radiowemu podcastowi. Wszedł do słownika.

Jeden z użytkowników Twittera napisał niedawno (wszystkie poniższe cytaty pochodzą z ostatnich dni): „Symetryzm krok po kroku prowadzi nas do rządów totalnych”. Inny stwierdza: „Symetryzm jawnie służy do zamazywania wartości i nieodróżniania dobra od zła”. Kolejny przyrównuje symetryzm do syndromu sztokholmskiego. Pojawiają się opinie, że „symetryzm polega na normalizacji patologii politycznych”, „to rodzaj zaniechania”, „to usprawiedliwienie dla braku opinii”, „to zaprzeczenie obiektywizmu”. Albo oburzenie, że niby są „dwa plemiona, jedno wierzy w zamach smoleński, a drugie nie. To więcej niż symetryzm, to kretynizm”.

Publicysta Przemysław Szubartowicz napisał: „Ilekroć PiS posuwa się krok dalej w zamachu na państwo prawa, tylekroć zjawia się jakiś symetrysta i epatuje publisię wielkim zdziwieniem. Że jak to się stało, ojej”. A Paweł Wroński ironizuje: „Prośba do symetrystów. Powiedzcie coś dobrego o pandemii i dlaczego powinna trwać”. Nie brakowało też stwierdzeń pozytywnych: że symetryzm to stosowanie tych samych wymagań wobec wszystkich partii, bo tego wymaga uczciwość, albo że symetryści uratują kraj przed wojną polsko-polską.

czwartek, 11 lutego 2021

Przyrodzone pany

 

Przyrodzone pany

Obóz PiS chce stworzyć wrażenie, że jego rządy, mimo różnych ekscesów, są naturalne i oczywiste, a opozycja to nieudacznicy bez przyszłości. Amerykańscy wyborcy poradzili sobie z podobną akcją ze strony ekipy Trumpa, czy polscy pójdą w ich ślady?

Mariusz Janicki

Obecna władza to mają być „przyrodzone pany”, jak niedawno trafnie rozpoznał to zjawisko Paweł Kowal. Te pany mogą robić różne rzeczy, nieładne, brutalne, wręcz drastyczne, ale nie przestają być panami. Kradną, ale się dzielą. Kłamią, ale mają osiągnięcia. Załatwiają głównie swoim, ale czasami też innym, tylko nie wolno ich denerwować. Długo rządzą, to może już wystarczająco się namścili, obłowili, a co mieli napsuć, napsuli. Teraz będzie lepiej.

Takiemu wrażeniu ma służyć zaplanowana na koniec lutego kilkuetapowa akcja pod egidą premiera Morawieckiego – Nowy Ład (więcej na ten temat w tekście Adama Grzeszaka: Nowy Ład, czyli chaos). To ma być drugi plan Morawieckiego, złożony z wydatków z ledwo co odratowanych europejskich funduszy, ale przede wszystkim z niezliczonych obietnic i zapowiedzi wielkich inwestycji, z których skorzysta każda branża i każdy Polak. Będzie zapewne zbudowany według stosowanej już wcześniej zasady: nieważne, czy się mówi, czy się robi. To „robieniomówienie” Morawiecki opanował dość biegle (najnowszy chwyt w tej dziedzinie to formuła „jeśliby…, to moglibyśmy…), a poza tym ma do pomocy wielu fanów, którzy na swoich Twitterach oraz w portalach sponsorowanych przez spółki Skarbu Państwa już teraz urabiają grunt pod tę akcję. Można się spodziewać, że po inauguracji Ładu te pasy transmisyjne rozgrzeją się do czerwoności.

Na tym polega druga faza normalizacji według PiS (pierwsza była w 2017 r. po sądowych wetach Dudy i wymianie premiera), która wchłonęła już wiele minionych afer, zamortyzowała pozakonstytucyjne zmiany ustrojowe, próbuje neutralizować pierwszą i drugą falę protestów kobiet, oswaja pandemię. Jeśli nawet PiS-owi obniża się poparcie, to wkrótce powinno wrócić do „normy”, a są nią wysokie notowania dzisiejszego obozu władzy, spadki zaś – chwilowymi anomaliami. Tak piszą nawet odlegli od obozu rządzącego komentatorzy. „Już wtedy [po orzeczeniu Trybunału w sprawie aborcji w październiku – przyp. red.] było pewne, że odbicie sondażowe nastąpi – to partia z dużą i wierną bazą społeczną (…)” – napisał ostatnio o PiS Michał Danielewski z OKO.press. Charakterystyczne, że o żadnej innej partii nie mówi się, że na pewno odrobi sondażowe straty. Ugrupowanie Kaczyńskiego wyrobiło tu sobie specjalne papiery, respektowane jednakowo w pisowskiej i niepisowskiej bańce. Bo to są pany. Ich trudności zawsze są przejściowe, jak są w dołku, to z pewnością wkrótce się wykaraskają. Z opozycją przeciwnie – tu stale oczekuje się katastrofy i ostatecznego końca, krytycy wypatrują klęski i zawsze ją dostrzegą. Tak było choćby w przypadku sobotniego eventu Platformy Obywatelskiej, który był hejtowany przed, w trakcie i po wydarzeniu.

Zjednoczona Prawica nie przewiduje dla siebie alternatywy. Ona cierpliwie poczeka na zbłąkane owce, przetrwa niedojrzałe bunty, będzie liczyć na rozsądek i zrozumienie przez ludzi ich własnych życiowych interesów. Ma się upowszechnić wrażenie, że nic się nie da zrobić, że w końcu PiS zawsze wygra, jak ostatnio w sprawie aborcji. Sprzeciw wobec PiS jest dozwolony, ale niemądry. Protesty się skończą, afery wygasną, bo trwają średnio „trzy dni”, jak stwierdził kiedyś prezes PiS, ludzie w sumie mało pamiętają, zmęczą się, pandemia odpuści, otworzy się siłownie i będzie git – niemal słychać ziewanie rządzących polityków.

Tej strategii służą liczne przekazy wymyślane w sztabie PiS, np.: „czy wyobrażacie sobie, że premierem zostaje Borys Budka albo Szymon Hołownia? No przecież to bardzo śmieszne, nieprawdaż? (kandydatury Obajtka czy Błaszczaka są zaś traktowane ze śmiertelną powagą), „czy chcecie, aby oszalałe lewactwo, przeklinające na demonstracjach, zaczęło wychowywać wasze dzieci, no chyba nie”, „czy można pozwolić na aborcję na życzenie, przecież to zbrodnia”, „czy może powstać rząd od Konfederacji po Zandberga? To już lepszy Morawiecki”, „opozycja nie ma lidera”, a „czas Tuska definitywnie minął” (oczywiście czas Kaczyńskiego, Macierewicza i Suskiego wciąż trwa). Epoka partii politycznych rzekomo się skończyła, „trzeba wyjść bezpośrednio do ludzi”, ale najbardziej klasyczna partia Prawo i Sprawiedliwość trzyma się świetnie i nikt nie twierdzi, że przechodzi do lamusa. Tu też PiS wytresował sobie publiczność.

Władza transferuje niewiarę w opozycję do samej opozycji i jej elektoratu. A już wcześniej było wiele takich sugestii: „antyPiS to za mało”, „opozycja nic nie robi”, „Kaczyński ma słuszne diagnozy”, „PiS przywróciło godność ludziom”, „elity nie rozumieją Polaków”, „Schetyna nie ma charyzmy”, „Kaczyński rozgrywa opozycję jak dzieci”, „PiS znowu zmiażdżył swoich przeciwników”, „nie ma powrotu do tego, co było”, „odgrzewane kotlety” (to o kwestiach praworządności). I jeszcze jedna seria: „w Polsce trwa spór prawny”, „trzeba unikać radykalizmu po obu stronach”, „należy obniżyć temperaturę konfliktu”, „opozycja nie powinna być totalna”, „zaciekle walczą dwa plemiona, a ludzie chcą normalnie żyć”, „jeśli mają wrócić liberałowie, to już lepszy Kaczyński”, „jednoczenie opozycji nie ma sensu”, „PO-PiS musi odejść” itd.

Rzecz w tym, że pod takimi stwierdzeniami, z których każde jest de facto korzystne dla PiS, podpisuje się wciąż wielu teoretycznie niezwiązanych z władzą komentatorów i – co istotniejsze – także wyborców niePiS. Kolportują bezkosztowo dla PiS hasła sprzyjające temu ugrupowaniu. Podtrzymywanie zaś pryncypialnego sprzeciwu wobec wprowadzonych przez PiS zmian ustrojowych jest traktowane dzisiaj jako przejaw obsesyjnego radykalizmu („kodziarstwo”), bo „rzeczywistość poszła dalej”, należy się mierzyć z kolejnymi wyzwaniami itp. To także element drugiej fali normalizacji – polityczne przedawnienie, zatarcie, włączenie bezprawnych zmian do mainstreamu i szukanie tzw. nowego kompromisu.

Kaczyńskiemu udało się sprawić, że opozycja bardziej walczy ze sobą nawzajem niż z jego formacją. Przyjęło się, że „PiS to wiadomo…” i po takim stwierdzeniu można się już zająć wydłubywaniem sobie – bo przecież nie PiS-owi – elektoratu. Także sporami socjalistów z liberałami, twardych „libków” z „libleftem”, lewicy starej z nową, „kościółkowych” ze świeckimi itd. Kiedy się obserwuje wiele konfliktów politycznych, widać, że PiS już tam prawie nie ma. Partia, która niepodzielnie rządzi krajem, w sporach na opozycji niemal nie istnieje. I taki jest cel zabiegów PiS: stworzyć wrażenie, że obecna władza jest nie do ruszenia, a poza nią toczy się jakieś zabawne, nic nieznaczące życie quasi-polityczne. „Ta durna opozycja” – jak powiedział ostatnio Ryszard Terlecki, szef klubu PiS.

Naturalni władcy mogą praktycznie wszystko. Niedawno Jacek Nizinkiewicz napisał w „Rzeczpospolitej”, że wiele dzisiejszych afer dawniej zmiotłoby każdą władzę. Zauważa też, choć to jest oczywiste od dawna, że dziennikarze podążają potulnie za przekazami PiS, łapią, co się im podrzuci, i odstępują, kiedy tego oczekuje rządzący obóz. To prawda. W swoim czasie, kiedy wybuchła afera z podróżami marszałka Kuchcińskiego, wystąpił Kaczyński, po swojemu wyraził coś, co miało być chyba ubolewaniem, po czym w istocie kazał kończyć sprawę i zająć się podróżami Donalda Tuska z okresu jego premierostwa. Po czym w kilku niepisowskich mediach ukazały się materiały o lotach Tuska do Gdańska. Niedawno Kaczyński ogłosił, że sprawa z respiratorami nie istnieje, wszystko było w porządku, czyli: rozejść się. Przez ostatnie pięć lat po każdej aferze związanej z władzą media patrzyły, jak reaguje PiS. Jeśli politycy tej partii ogłaszali, że to „mokry kapiszon”, uwaga od razu słabła. To jest właśnie syndrom przyrodzonych panów: oni decydują nawet o tym, która dotycząca ich afera jest ważna, a która nie.

Pytanie: jak tak łatwo PiS może tym wszystkim kręcić? Powodów jest kilka.

 Przede wszystkim mniejsze, niż się wydawało, przywiązanie społeczeństwa do zasad liberalnej demokracji. O ile jeszcze w 2015 r. można było mówić, że PiS zmylił wyborców, bo nie obiecywał rozbicia Trybunału Konstytucyjnego, napadu na sądownictwo czy zrobienia z TVP partyjnej przybudówki, o tyle wynik wyborów w 2019 r. był przełomowy. Kaczyński dostał reelekcję swojej formacji już po wszystkim, co zrobił z państwem. Wyborcy – w sporej części – odwrócili się nie tylko od antypisowskich partii, ale także od demokratycznych wartości. To największy problem opozycji od 2015 r. Kwestie praworządności pojawiły się na ostatniej konwencji PO, ale od razu padły komentarze, że „nie przysporzy to wyborców”. Jednak rezygnacja opozycji z takiej tożsamości znacznie osłabia jej moralną legitymację. Byłaby to kapitulacja wobec Kaczyńskiego.

 Obniżenie standardów w życiu publicznym. Populizm zachwiał hierarchią wartości, zrelatywizował je. Liczą się zatem nie ustrojowe zasady, sławetny trójpodział władzy, niezależne sądownictwo, ale interesy „klasowe” konkretnych grup społecznych, które zostały nazwane godnością, a przez to uświęcone i wyłączone spod ocen. Trump mógł być nieobliczalnym, łamiącym wiele zasad politykiem, ale „dawał godność zwykłym ludziom”. Kaczyński działa „bez trybu”, ale „upodmiotowił” lekceważonych dotąd obywateli. A wtedy żadne koszty nie mają znaczenia. Następuje „rozwibrowanie”, jak nazwał to kiedyś Andrzej Zybertowicz, po to aby potem można było dowolnie definiować wolność, prawdę, demokrację, praworządność, tradycję czy patriotyzm. A to prowadzi do kolejnego punktu.

 „PiS pewne rzeczy robi dobrze, a pewne źle”. Tę formułę wygłosił nie tak dawno Adrian Zandberg, ale jest ona streszczeniem poglądów wielu wyborców, a zarazem prawdziwą ostoją niezagrożonych dotąd rządów PiS. Dwa charakterystyczne przykłady. Kojarzony z umiarkowaną prawicą publicysta Piotr Zaremba napisał niedawno, że z zasady nie ocenia PiS blokowo, że bardzo mu się nie podoba to, co partia rządząca zrobiła z sądownictwem, że tego nie da się obronić, ale – streszczając – na innych polach Kaczyński ma sukcesy. Następuje zatem uśrednienie, nie ma warunków brzegowych, nieprzekraczalnych granic. Z kolei socjolog, spec od sondaży, Marcin Palade od dawna zawzięcie walczy z Jackiem Kurskim i władzami Polskiego Radia, widząc w nich kulę u nogi, która może zatopić przyzwoitą ogólnie władzę PiS. Palade doskonale wie, że Kaczyński mógłby jednym słowem zwolnić Kurskiego z funkcji prezesa TVP czy rozgonić całe szefostwo tzw. publicznego radia. Nie robi tego, ponieważ przekaz tych mediów w pełni mu odpowiada, dokładnie oddaje jego wizję polityki – w takim kierunku od dawna prowadzi cały swój obóz.

Gdyby zatem Palade był konsekwentny, powinien domagać się wyrzucenia z PiS samego Kaczyńskiego za szkodzenie partii. Podobnie Zaremba musi wiedzieć, jaką rolę w demokratycznym państwie pełni niezależne sądownictwo, a zarazem, że partyjne przejęcie tej sfery było od lat wręcz głównym celem prezesa PiS, o czym ten mówił przy każdej okazji. Takie logiczne niedoróbki i niekonsekwencje to cegiełki w gmachu obecnej władzy.

 Brak gradacji ważności publicznych spraw daje PiS wielki komfort. Każdą winę rząd może nadrobić na innym polu, wykupić się, np. wydając publiczne pieniądze. Ostatnio panuje opinia, że przyszłość PiS zależy w zasadzie wyłącznie od skuteczności walki z pandemią i od powodzenia akcji szczepionkowej. Minione pięć lat, i zapewne kolejne, łamania zasad demokratycznego ustroju mają pójść w niepamięć po takim sukcesie. A potem Kaczyński będzie mógł dokończyć „reformę sądownictwa”, podzielić Mazowsze, przejąć resztę mediów, wprowadzić polski Budapeszt albo od razu Ankarę.

Wielu zastanawia się, ile to może jeszcze potrwać. Gdzie jest granica, której przekroczenie wreszcie otrzeźwi społeczeństwo, sprawi, że pojawi się realny, skuteczny opór, zrozumienie realiów ordynacji wyborczej, wsparcie opozycji. Nie wydaje się to możliwe bez spełnienia kilku warunków.

 Odzyskanie godności przez demokratów. Udało się to w USA, gdzie trumpizm był wyjątkowo toksyczny, a zarazem bardzo spektakularny. Tam również popularność Trumpa była „normą”, to on miał łatwo wygrać wybory, bo przecież tak dobrze wyczuł „amerykańską duszę”. Był tak oczywisty i naturalny jak PiS w Polsce, a znacznie bardziej sugestywny i medialny niż Kaczyński. Okazało się jednak, że inne dusze, równie amerykańskie, przeciwstawiły się temu populistycznemu tonowi. Na godność zwolenników Trumpa demokraci odpowiedzieli własną, nie gorszą godnością, przerwali spektakl z „suszeniem waszyngtońskiego bagna”, „wielką Ameryką” – i popsuli zabawę. Pytanie, czy taka reanimacja godności demokratów jest możliwa w Polsce. Zależy to od kolejnego punktu.

 Uodpornienie się na marketingowe przekazy PiS. Obóz władzy wybronił się z tylu zapaści, ponieważ od dawna korzysta z taryfy ulgowej, ląduje na miękkiej poduszce własnych przekazów, tworzonych w zależności od grup odbiorców: jesteśmy wyjątkowi, świetni, wystarczająco dobrzy, nie gorsi niż inni. Gdyby przekazy opozycji o PiS były tak samo skuteczne jak te PiS o opozycji, Kaczyński dawno straciłby nie tylko władzę w państwie, ale i na Nowogrodzkiej. Ale ta skuteczność zależy też od odbiorców, ich nastawienia, odporności na wrogie perswazje, od tego, czy wyrwą się z planu marketingowców rządzącego obozu.

 Umysłowe ogarnięcie się opozycji. To oczywiste, niestety, że partie są też zwykłymi zakładami pracy, muszą dbać o dobrobyt działaczy i ich rodzin. Na zasadzie: PiS może i jest zagrożeniem dla kraju, ale żyć jakoś trzeba. Jednak trzecia kadencja bez władzy to dla partii opozycyjnych wyzwanie bez mała śmiertelne, nawet PiS tego nie przechodził. Nie przetrzyma tego ani PO, ani Lewica, ani ledwo dyszący PSL, ruch Hołowni także. Demokratyczni wyborcy mogą więc mieć nadzieję, że sam egzystencjalny interes przetrwania spowoduje, że mimo wzajemnych niechęci partie opozycyjne dojdą do jakiegoś porozumienia – przeliczą głosy, pogodzą się z istnieniem ordynacji D’Hondta, wymyślą optymalną koalicyjną formułę.

 Polityczna świadomość wyborców. Zdaje się, że właśnie mija czas postpolityki. Ludzie widzą, że można sobie wybrać rządy wolnościowe, łagodne lub autorytarne i brutalne. Władza, jak w kwestii aborcji, może wpływać wręcz na egzystencję ludzi, ich losy, całe życie. Okazuje się, że bywają wybory twarde, zero-jedynkowe. W USA szydzono, że Biden to tylko anty-Trump, ideowo niewyrazisty, że jego wyborców nic nie łączy poza zwalczaniem republikańskiego prezydenta, miliardera z ludu. Ale wyborcy przetrwali inwazję takich przekazów, nie ulegli populistycznej retoryce. Nie obrazili się zwolennicy Berniego Sandersa i innych, mocno różniących się programami pretendentów (także ze środowisk LGBT), którzy odpadli w prawyborach Demokratów. W dużej mierze poparli Bidena, tego „sleepy Joego”, z którego trumpowska połowa USA śmiała się do rozpuku; w Polsce byłby potraktowany zapewne jak Komorowski w starciu z Dudą. Jeśli Ameryka czymś ostatnio naprawdę zaimponowała, to właśnie polityczną świadomością wyborców, bez czego nie poradzi sobie żadna opozycja w żadnym kraju. To lekcja dla Polski, Węgier i innych.

Przyrodzone pany wciąż dzielą władzę, łupy, wpływy. Kłócą się przy tym, podkopują, wyrzucają nawzajem z państwowych spółek, coraz bardziej na widoku, bez skrępowania, bo uznali, że mogą. Przejęli setki tysięcy intratnych posad, media, banki, szkoły, placówki kultury. Tworzą własną kastę sędziowską, korpus wiernych prokuratorów i urzędników, grupę zaprzyjaźnionych politycznie profesorów i biznesmenów. Ten proces stale postępuje. W cieniu walki z „elitą III RP” kraj zarasta po cichu nowa elita, ta konkretna, z koneksjami, pieniędzmi, odnogami we wszystkich instytucjach i środowiskach.

Dlatego rządzący nadal czują się bezpiecznie. Wiedzą, że na ulicy władzy nie stracą, bo w Polsce nie ma tradycji zajmowania rządowych gmachów, nie ma milionowych demonstracji i już raczej nie będzie. Kaczyński może przegrać tylko w zwykłych, nudnych wyborach, a tu wierzy w swój elektorat oraz w to, że wciąż kontroluje myślenie swoich przeciwników. Co nakłada taką samą odpowiedzialność na partie opozycyjne, jak na ich wyborców. Tylko oni mogą się przeciwstawić „oczywistej” władzy.

 ŹRÓDŁO