poniedziałek, 31 lipca 2017

Wstrząsy w imperium



Partia Kaczyńskiego poczuła się wszechmocna, pozbyła się ostatnich hamulców i weszła w okres cezaryzmu. Zapowiedź podwójnego weta prezydenckiego to sygnał, że imperium PiS zaczyna się chwiać.

Władzy wydawało się, że kolejne pomy­sły rozmontowujące demokratyczny system będą przyjęte bez szemrania, bo przecież partia-matka ma „miaż­dżącą przewagę”, a społeczeństwo jest zajęte konsumpcją przyznanego socjału. Ale nagle najwyraź­niej doszło do jakiejś kumulacji, przy kwestii ustaw sądowych wyszły inne rzeczy: to, że Trybunał Konstytucyjny jest fikcją i nigdy nie sprzeciwi się rządzącym, że państwowa telewizja jest bezwstydnie dyspozycyjna, że za chwilę PiS zagrozi PKW, organizacjom pozarządowym, prywatnym mediom. Może zwłaszcza młodzi Polacy do strzegli w końcu wyraźnie to, co PiS zrobił z wcześniej przejętymi przez siebie instytucjami, i zadali sobie pytanie - dlaczego z sądami miałoby być inaczej?
   Prezydent Duda w uzasadnieniu swojej decyzji o wetach dał wyraźnie do zrozumienia, że społeczny sprzeciw wobec „reform” PiS był dla niego ważnym motywem, choć nie od­mówił sobie przy okazji ataku na rzekomą agresję opozycji. Bardzo prawdopodobne, że swoje znaczenie miały sygnały z zagranicy, rozmowy z politykami europejskimi, przestrogi Komisji Europejskiej. Także Departament Stanu USA wyraził zaniepokojenie i informował, że toczy intensywne rozmowy z polskimi władzami. Nie można zatem całkowicie wykluczyć może nie wprost planowanej ustawki w ramach obozu PiS, ale jakiegoś ad hoc cichego porozumienia, o którym nikt nie ma się dowiedzieć, a wszyscy odegrają swoje role zdziwienia, obu­rzenia i deklaracji dalszej współpracy.
   Jarosław Kaczyński też mógł zdać sobie sprawę, że poszedł na czołowe zderzenie ze wszystkimi graczami poza twierdzą PiS, że demonstracje są większe, niż się spodziewał, i zeszły do małych miast, powiatów, także na wschodzie i południu kraju, czyli tam, gdzie liczył na swoje niekwestionowane pano­wanie. A to, że może się w jednej chwili wycofać z forsowanego wcześniej z całym przekonaniem projektu, pokazuje niedaw­ny przypadek podatku paliwowego. W tej sytuacji Duda i Ka­czyński uratowaliby siebie nawzajem: Duda zdjął z prezesa PiS kłopot i wziął na siebie odium tego, który przeszkadza w „na­prawianiu Polski”, a Kaczyński, pozwalając na weto, dał szansę prezydentowi na zachowanie twarzy i ucieczkę od wizerunku politycznego notariusza.
   Ale też decyzja o wetach może być samodzielnym przemyśle­niem prezydenta, który dostrzegł, że PiS przesadza, gra za ostro, że za bardzo skłócił Polaków i wywołał emocje prowadzące być może do konfrontacji fizycznej. W ciągu dwóch lat władzy Ka­czyńskiego polityczny podział kraju bardzo się pogłębił; jest zu­pełnie inna atmosfera niż w czasie, kiedy Duda wygrywał wybory prezydenckie. Kiedy powróciła i jeszcze pogłębiła się dwubiegu- nowość sceny politycznej, jego szanse na drugą kadencję spadają. Na prawicy coraz częściej pojawiają się opinie, że trzeba przyjąć łagodniejszy kurs, skrócić front walki, przyhamować z agresywną, brutalną retoryką. Mówi się, że Duda chciałby poszerzyć bazę wyborczą na większe obszary prawicy, wyrwać się z zamkniętego pisowskiego kręgu. Zwłaszcza że sam konsekwentnie buduje oso­bistą popularność w Polsce terenowej, gdzie jest lubiany. Może być i tak, że za trzy lata to PiS nie będzie miał wyboru i będzie musiał poprzeć Dudę na drugą kadencję, a dojdzie prezydento­wi część centrowego elektoratu. Wszak większość w niedawnym sondażu oczekiwała weta.
   Pojawiły się też - wyraźnie niepokojąc twarde jądro władzy - spekulacje, że na scenie politycznej jest miejsce na PiS-light, konserwatywną partię, mającą wiele cech PiS, ale bardziej szanującą zasady, procedury i instytucje demokratycznego państwa prawa. Że coś takiego mogłoby kiedyś powstać w trój - kącie Duda-Kukiz-Gowin, może Morawiecki. Dla imperium Kaczyńskiego, od lat walczącego o absolutny monopol na pra­wicy, nawet cień takiego pomysłu jawi się jako koszmar. Być może to zapowiedź pęknięcia pisowskiej formacji, może nawet początek prawdziwej walki o schedę po Kaczyńskim, nie tyle nawet w samej partii, ale w całym prawicowym obozie.

niedziela, 30 lipca 2017

Czekając na Macrona



Jednemu brakuje wizji, drugi budzi politowanie. Choć Grzegorz Schetyna i Ryszard Petru powinni iść ręka w rękę, to nawet ze sobą nie rozmawiają. Żaden z nich nie zostanie polskim Emmanuelem Macronem

Michał Krzymowski

Polityk PiS: - Współczuję Schetynie i Petru. Przej­ście 200 metrów z sejmo­wego autokaru na plac Krasińskich, na którym przemawiał Trump, musiało być traumą. Członkowie klubów „Gazety Polskiej” zgotowali im tam niezłą ścieżkę zdrowia.
   Członek władz PO z satysfakcją: - Jaka trauma? Na Grzegorza PiS-owcy reago­wali nienawiścią: „Złodzieje! Szmaty!” Czyli prawidłowo, uważają Schetynę za realnego przeciwnika. Gorzej z Ryśkiem, na którego widok wybuchały salwy śmie­chu: „Ty! Sześciu króli!”. Jego już nikt nie traktuje poważnie, zostały mu tylko drwiny.

sobota, 29 lipca 2017

Terroru jak nie było, tak nie ma



Ustawa o działaniach antyterrorystycznych stała się częścią porządku prawnego. W rocznicę obowiązywania warto jej się dokładniej przyjrzeć. Bo wydaje się, że mniej chroni obywateli, a bardziej daje możliwości ich kontroli.

Do momentu wprowadzenia ustawy o działaniach antyterrorystycznych nie było w Polsce aktów ter­roru i nie istniało zagrożenie, które uzasadniałoby uchwalenie specjalnej regulacji. Przedstawiając za­łożenia ustawy „antyterrorystycznej”, ograniczają­cej wolności obywatelskie jeszcze przed zamachami w Brukse­li, można się było narazić na spory opór. Jednak po zamachach w Paryżu i Brukseli władze państwowe, umiejętnie dozując napięcie, stworzyły wrażenie zagrożenia, po czym zaproponowano konkretny akt prawny mający je zlikwidować. Skupiono się na emocjach. Intencjonalne przedstawianie zdarzeń dopro­wadziło do sytuacji, w której w czerwcu 2016 r. 49 proc. Polaków obawiało się aktów terroru (w grupie wyborców deklarujących prawicowe poglądy było to 64 proc.).
   Ustawa pod pretekstem zapobiegania aktom terroru wpro­wadziła szereg rozwiązań, które niekoniecznie terroryzmowi zapobiegają, za to umożliwiają niekontrolowaną inwigilację.

Udzielono ABW dostępu do wszystkich istotnych baz da­nych, zapominając, że „przyjezdnych" terrorystów w ta­kich bazach raczej nie będzie. Można się zatem zastanawiać nad celem niekontrolowanego dostępu ABW do baz danych ZUS, KRUS lub Głównego Geodety Kraju. Niespecjalnie zwal­czaniu terroryzmu służy wprowadzony obowiązek rejestro­wania kart prepaid. Nie zapobiegło to zamachom w Paryżu, Brukseli, Manchesterze i Londynie. Jednym z argumentów za rejestracją kart była reakcja na dużą ilość alarmów o pod­łożeniu ładunków wybuchowych. Nowe rozwiązanie nie pomogło. Raport Centralnego Biura Śledczego Policji (CBŚP) mówi o zwiększonej liczbie po­wiadomień o podłożeniu urządzeń wy­buchowych (z 324 w 2015 r. do 391 w 2016 r.). Wykrywalność pozostała na tym sa­mym poziomie.
   Nie pokuszono się o wprowadzenie rozwiązania funkcjo­nującego w Australii, gdzie od danego operatora można kupić jedną kartę prepaid miesięcznie za okazaniem dokumentu toż­samości. Zapłata musi nastąpić z konta osoby okazującej doku­ment tożsamości. U nas można poprosić jakąś „niewidzialną rękę”, by za niewielką opłatę nabyła taki zakazany przedmiot. Na marginesie, producenci telefonów mówią o wyeliminowa­niu kart SIM. W USA już funkcjonuje Apple SIM, które umoż­liwia zmianę operatorów i jednoczesne korzystanie bez reje­stracji z usług kilku dostawców.
Twórcy ustawy nie pokusili się o zredefiniowanie pojęcia terroryzmu i nie uzupełnili go o terror psychologiczny, a świę­towanie sylwestra w Kolonii nadal służy do uprawiania propa­gandy. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że polskie służby nie poddały analizie działań współczesnych terrorystów. Wska­zuje na to kształt ustawy i brak propozycji zmiany rozwiązań po roku jej obowiązywania.

piątek, 28 lipca 2017

Boży płomień




Gdy zechce, bez kłopotu wyrzuci kolegów z myślistwa. Gdy zechce, zbuduje, co chce, bez pozwolenia w środku Białowieży. Nie boi się biskupa. Księdza Trotyla obawiają się za to myśliwi z Podlasia, którzy stanęli mu na drodze

Wojciech Cieśla

Sadowne koło Węgrowa na Mazowszu, cicha noc z 24 na 25 sierpnia. W parterowym drewnianym domu ktoś tłu­cze szybę w oknie. Płomień, który pojawia się wkrótce potem, zwę­gla wnętrze budynku, wypala pół dachu. Po kilku dniach policja stwierdza podpa­lenie. Wszczyna śledztwo, bo wcześniej doszło do włamania (nic nie zginęło).
   To ostatni akord 70-letniej histo­rii koła łowieckiego Kszyk. Dom nale­ży do jego byłego łowczego. Koło zostało rozwiązane kilka miesięcy wcześniej, po usilnych zabiegach księdza Tomasza Duszkiewicza. Dziś spalony dom czeka na rozbiórkę, nie ma śladu po kole Kszyk. Ale myśliwi z Sądownego przy ogniskach wciąż wspominają księdza, przyjaciela ministra środowiska Jana Szyszki.

ISKRA POSZŁA W LUFĘ
Ksiądz Tomasz Duszkiewicz ma ciepły uśmiech, łysinę i lubi publiczne wy­stąpienia - choć gdy mówi, mocuje się z polszczyzną. Ten kapelan myśliwych (i myśliwy) nazywany jest księdzem Tro­tylem, od czasu gdy w 2012 roku zabłys­nął kazaniem o Smoleńsku. W kościele w Sadownem mówił wiernym o trotylu na wraku tupolewa i o tym, że morder­cy - sprawcy zamachu - powinni zostać rozliczeni.
   Opowiada mieszkaniec Sądowne­go: - Ksiądz Tomek już wtedy był moc­no w polityce. Gdy urządzał Hubertusa, święto myśliwych, to patronat nad nim obejmowała „Gazeta Polska”. Pamięta pan zdjęcia Jana Szyszki w takiej pięknej karecie z biskupem? To był ten Hubertus. Przyjechali na niego sam redaktor To­masz Sakiewicz oraz redaktor Katarzyna Gójska-Hejke, medale od księdza dostali.
   Po latach odznaczający i odznaczani odnaleźli się w fundacji Tomasza Sakiewicza, która za rządów PiS dostała 6 mln zł na stworzenie organizacji propagują­cej wizję ochrony Puszczy Białowieskiej przez wycinkę. We wniosku fundacja po­woływała się na trzech ekspertów, w tym na ks. Duszkiewicza.
   Parafianin z Sądownego: - Jan Szysz­ko był tu częstym gościem. To kolega księdza.
   Opowiada jeden z myśliwych z Sądow­nego (zastrzegł anonimowość, boi się księdza): - Ksiądz od czasu dobrej zmia­ny pojawia się w mundurze leśniczego ze srebrnymi wyłogami, jest kapelanem La­sów Państwowych. Kojarzony jest z mi­nistrem Szyszką i Lasami. Mało kto wie, że jego prawdziwą pasją jest myślistwo. W Sadownem mówiliśmy, że księdzu Tom­kowi iskra boża zamiast w ewangelizację poszła w lufę. W domu miał imponują­ce trofea, chyba nawet chronionych ga­tunków. Ludzie się śmiali, że ksiądz idzie do Stołu Pańskiego z krwią na rękach.

czwartek, 27 lipca 2017

Polska Russiagate



W tle amerykańskiej „Russiagate", dochodzenia w sprawie ingerencji Rosji w amerykańskie wybory prezydenckie, ujawniane są nowe fakty o rosyjskich wpływach w Polsce. Tym razem obejmujące wiceministra obrony Bartosza Kownackiego i innych ludzi bliskich PiS.

W Ameryce właśnie na jaw wypłynęły maile, które do­wodzą, że najstarszy syn prezydenta USA, a zara­zem jego doradca Donald Trump junior na początku czerwca 2016 r. przyjął - i to z entuzjazmem - ofertę wy­słaną mu przez pośrednika Kremla: propozycja dotyczyła przekazania dokumentów obciążających Hillary Clinton, kandydatkę demokratów w zbliżających się wówczas wyborach prezydenckich. Większość maili Clinton, jeśli nie wszystkie, została wykra­dziona przez rosyjskich hakerów. Na razie prezydent Trump, nowy bohater pisowskiego ludu po ostatniej wizycie w Polsce, twierdzi, że nie wiedział o spotkaniach swych współpracowników z Rosjanami.

środa, 26 lipca 2017

Katechizm politycznego realizmu



Wystosowane przez Wałęsę i Frasyniuka wezwanie do oporu przeciwko Kaczyńskiemu to dzwonek alarmowy. Ale ten opór wymaga nie tylko odwagi, lecz także zdrowego rozsądku

Lech Wałęsa i Władysław Frasyniuk we wzbudzającym skrajne emocje apelu we­zwali Polaków do zabloko­wania kolejnej miesięcznicy smoleńskiej. Te organizowane przez Ja­rosława Kaczyńskiego miesięcznice od samego początku były bluźnierstwem za­równo przeciw religii, której symbole wy­korzystują, jak i przeciwko pamięci ofiar katastrofy smoleńskiej. Dla Kaczyńskie­go były jednak przede wszystkim narzę­dziem walki o władzę. Gdy pozostawał w opozycji, służyły mu do mobilizacji zwolenników i zabetonowania partii, któ­ra rozłaziła się w szwach po kolejnych wyborczych porażkach. Dziś, gdy ma wła­dzę, służą do fanatyzowania własnych zwolenników i dostarczają symboliczne­go przyzwolenia dla niszczenia kolejnych instytucji polskiej demokracji i państwa prawa.
   Dlatego Wałęsa i Frasyniuk wzywają do kontrmanifestacji i zapowiadają, że sami wezmą w niej udział. Podejmują ryzyko frontalnego politycznego zaangażowa­nia przeciwko Jarosławowi Kaczyńskie­mu, wiedząc doskonale, że narażają się na medialny lincz prawicy. Że będą obraża­ni przez tchórzliwych brutali w rodzaju Rafała Ziemkiewicza, Marcina Wolskiego czy Jana Pietrzaka.
   Wolski ćwierć wieku temu w swym „Polskim zoo” wychwalał Wałęsę (czę­sto przekraczając w swoim wazeliniarstwie granice dobrego smaku), kiedy dawało mu to czas antenowy i pieniądze w telewizji publicznej. Teraz miesza by­łego prezydenta z błotem, bo oczekują tego Jarosław Kaczyński i Jacek Kurski, którzy ten czas antenowy i te pieniądze dzisiaj rozdają.
   Rafał Ziemkiewicz, studiując na war­szawskiej polonistyce w latach 80., bał się wyjść na manifestację czy nawet nosić bi­bułę. Kolegom, którzy to robili, mówił, że są „frajerami”. On sam zaczął politycznie walczyć dopiero z „krwawym reżimem” Tadeusza Mazowieckiego. Jego brutal­ność pod adresem Wałęsy i Frasyniuka jest jedynie maską, którą ma przykryć tchórzostwo.

wtorek, 25 lipca 2017

Antypis bezobjawowy



Wielu przeciwników obecnej władzy deklaruje, że nie zamierza głosować na istniejącą opozycję, bo jest beznadziejna. Celują w tym tak zwani symetryści, ale ta moda się rozszerza. Żądają: dajcie nam nowego Macrona, porwijcie nas czymś, a jeśli nie, to niech dalej rządzi PiS.

W jednym z programów w TVN24 („Babilon”) socjolożka Karolina Wigura, redaktorka „Kultury Liberalnej”, stwierdziła, że bardziej od obecnych rządów PiS obawia się tego, co by się stało, gdyby to Platforma przejęła władzę w 2019 r. i skorzystała z tych ustro­jowych narzędzi, jakie PiS po sobie pozosta­wi. Znaczyłoby to, że Wigura uważa, iż PiS jeszcze w miarę łagodnie korzysta ze swoich uprawnień, które sam sobie politycznie załatwił, i dopiero PO dałaby popalić. Nie przekonuje jej zapewne argument w postaci pytania: dlaczego to właśnie ta ekipa nadała sobie te prerogatywy, a nie przyszły one do głowy Platformie przez osiem lat rządzenia?

Stan umysłu części opozycji, nazwijmy - teoretycznej, bez- objawowej, niepraktykującej? - jest trudny do ogarnięcia.
Logiczne argumenty nie działają. Bo na logikę, jeśli ktoś uważa, że przede wszystkim należy odsunąć PiS od władzy (z powodu łamania konstytucji i standardów demokracji), to przywró­cenie na początek, przynajmniej w najgorszym razie, stanu poprzedniego, sprzed PiS (czyli głosowanie na istniejącą opo­zycję), z nadzieją na pójście dalej jest naturalnym wynikiem.
   Jeśli ktoś neguje takie rozumowanie, to znaczy, że za fałszywe uważa założenie. Zatem musi być nieprawdą, że „przede wszyst­kim należy odsunąć PiS od władzy”. Tyle że wtedy rozpoczyna się zupełnie inna opowieść. Jeśli PiS jest jednak w jakiejś mie­rze w porządku, załatwia ludzkie sprawy, ma sporo racji mimo „wątpliwych środków”, jakie stosuje, to wypadałoby to szczerze stwierdzić, a nie udawać standardowe zatroskanie stanem kraju.
   Po ostatnim kongresie PiS przedstawiciele grupy nazywanej przez nas symetrystami pisali, że PiS „znokautował” Platformę, że oczywiście wiedzą, j akie zło niesie partia Kaczyńskiego, ale Platforma „nie ma nic do zaproponowania poza zwalczaniem PiS”. To jest klasyczne wyznanie wiary symetrystów: może i do­brze by było odebrać władzę PiS, ale nie zagłosujemy na tych, którzy proponują „tylko zwalczanie PiS”, bo to jest zbyt prymi­tywne. Widać też u nich specyficzne zauroczenie rozmachem wizji prezesa, jego władzą i możliwościami, których lewica ni­gdy mieć nie będzie. Jakby rozum wciąż jeszcze podpowiadał sceptycyzm, ale serce już by się rwało. Wróciło też stare hasło z kampanii w 2015 r.: „Nie straszcie PiS-em, to nie działa”. Wte­dy można to było tłumaczyć amnezją albo nadziejami, że PiS się zmienił. Jeśli jednak ta fraza pojawia się po dwóch latach nowych praktyk ugrupowania Kaczyńskiego, to znaczy jedno: PiS nie jest taki zły, a ci, którzy bronili na mrozie Trybunału Konstytucyjnego, to może rzeczywiście oderwani od koryta.

poniedziałek, 24 lipca 2017

PiSądy



PiS właśnie rozmontowuje ostatnie bezpieczniki sędziowskiej niezawisłości i niezależności sądownictwa. Być może doczekamy czasów, w których sądzenie według prawa i sumienia będzie aktem obywatelskiego nieposłuszeństwa.

W stanie wojennym sędziowie, którzy wydawali uniewinniające wyroki z dekretu o stanie wojennym, lądo­wali w wydziałach wieczystoksięgowych i mieli sprawy dyscyplinarne. Wzorce więc są.
   W nocy z piątku na sobotę Senat, bez poprawek, przyjął zmiany w usta­wie o ustroju sądów powszechnych i Krajowej Radzie Sądownictwa. Jeśli wszystko pójdzie po myśli PiS, za dwa miesiące sprawę legal­ności mianowania Julii Przyłębskiej na prezesa Trybunału Konsty­tucyjnego rozstrzygnie w Sądzie Najwyższym skład wyznaczony przez komisarza mianowanego przez Zbigniewa Ziobrę. Sędziów wybierze wyznaczona przez PiS Krajowa Rada Sądownictwa.
   Jeśli wszystko pójdzie po myśli PiS, to za kilka tygodni sądy, do których trafiają sprawy obywateli czynnie protestujących w trakcie kontrmiesięcznic smoleńskich, zaczną wydawać wy­roki więzienia za „zakłócanie obrzędów religijnych”. Kierowca fiata seicento okaże się winnym staranowania pod Oświęcimiem kolumny wiozącej premier Beatę Szydło. Wrocławski sąd aresz­tuje Józefa Piniora i szybko wyda wyrok, że jest łapówkarzem. Władysław Frasyniuk zostanie uznany winnym czynnej napaści na policjantów, którzy wynosili go z blokady miesięcznicy smo­leńskiej. A Donald Tusk przy pierwszej wizycie w Polsce zostanie aresztowany w sprawie przyczynienia się do śmierci 96 osób w ka­tastrofie smoleńskiej.
   Jeśli tak się nie stanie, to wyłącznie dlatego, że PiS nie będzie miało w danym momencie takiej woli politycznej. Bo po 28 la­tach przerwy prawo i sprawiedliwość znowu będą zależeć od par­tii rządzącej.
   Przejmowanie wymiaru sprawiedliwości przebiega według lo­gicznego planu. PiS zaczął od przechwycenia Trybunału Konstytu­cyjnego, by zlikwidować możliwość eliminowania z systemu praw­nego sprzecznego z konstytucją prawa, jakie zamierza uchwalać.

niedziela, 23 lipca 2017

Zamach lipcowy,My, złogi,Zamach lipcowy,Bojówkarze,Pała+,Przysucha w Warszawie,Porady turystyczne,Polowanie na ludzi i Kiedy płoną lasy



My, złogi

Z pamiętanym z czasów PRL groteskowym rozzie­wem między sloganami a rzeczywistością pod hasłem „Polska jest jedna” Jarosław Kaczyński usankcjonował istnienie dwóch narodów.
   Pierwszy to naród dobry, zwolenników Prawa i Sprawied­liwości albo obojętnych, drugi to naród gorszy, PiS i obecnej władzy nielubiący, czyli złogi, które należy usunąć. Naród lepszy jest pod ochroną władzy, drugi może od władzy dostać w kość. Naród pierwszy może liczyć na życzliwość prokura­tury, drugi musi się liczyć z jej surowością (podobnie może być już wkrótce z sądami). Naród pierwszy jest zaproszony na spotkanie z prezydentem Stanów Zjednoczonych, przed­stawiciele narodu drugiego zaproszenia w stolicy własnego kraju mogą dostać co najwyżej od ambasadora USA.
   Jarosław Kaczyński, mówiąc o „złogach”, czyli kolejnym werbalnym wcieleniu „drugiego sortu”, „ludzi z genem zdrady”, „potomków KPP”, „elementu animalnego” i „bar­barzyńców”, był w doskonałym humorze. Czyż przed kongre­sem nie zapowiedziano, że PiS zaprezentuje „łagodniejsze oblicze”? Ot, specyficzna łagodność pogromcy i najeźdź­cy, który po udanej inwazji pokonanemu ludowi proponu­je transakcję: nie dokończę rzezi, jeśli tylko nie będziecie podskakiwać.
   Najeźdźca wziął już w jasyr prawie wszystko - zostały jesz­cze tylko samorządy, sądy, parę niezależnych mediów - i być może, mając ofiarę w paszczy, okaże jej warunkową wielko­duszność. Ale warunkową. Bo jak złogi będą jątrzyć i czy­nić władzy wbrew, spotka je zasłużona kara. Spotka je ona zresztą prawdopodobnie tak czy owak - instrukcję do mi­nistra Waszczykowskiego o potrzebie usuwania złogów usłyszeli wszyscy.
   Dwa lata temu, w przeddzień wyborów, przyszły jedyno­władca zapewniał, że w razie zwycięstwa jego celem nie bę­dzie żadna zemsta. Szybko okazało się, że jest ona celem naczelnym. Nie - wyrównywanie szans, nie - otwarcie ście­żek kariery dla tych, którzy czasem nie ze swojej winy zro­bić jej nie mogli, ale zemsta właśnie. Stąd nie wchodziła w grę kooptacja elit - rozszerzenie ich, bo zawsze potrzebują świe­żej krwi. Zaplanowano eliminację jednej elity i zastąpienie jej nową, własną.

sobota, 22 lipca 2017

Wraca strach



PiS niszczy znacznie więcej, niż nam się wydaje. Nie tylko prawo, instytucje, gospodarkę. Niszczy tkankę społeczną - mówi prof. Jadwiga Staniszkis socjolog i politolog

Rozmawia Aleksandra Pawlicka

Newsweek: Lech Wałęsa mówi, że 10 lipca staje naprzeciw Jarosława Kaczyńskiego w obronie praw obywatelskich zagrożonych przez PiS.
Jadwiga Staniszkis: Ta władza rzeczywiście w wielu swo­ich działaniach łamie konstytucję, zwłaszcza naruszając niezależność wymiaru sprawiedliwości. I trzeba przeciw­ko temu demonstrować, ale nie tego dnia w tym miejscu. Opozycja ma na to wszystkie pozostałe dni miesiąca. Urzą­dzanie przez nią kontrmiesięcznic jest błędem. Dowodem braku szacunku dla żałoby osób, które w katastrofie smo­leńskiej straciły bliskich i przyjaciół. PiS nazywa to barba­rzyństwem, ja - brakiem u opozycji zwykłej przyzwoitości. Wałęsa i Frasyniuk twierdzą, że biorąc udział w kontrmiesięcznicy, sprzeciwiają się „brutalnemu wykorzystywaniu zmarłych do bieżących celów politycznych”.
- Sprzeciwiają się i robią to samo. Dlaczego na demonstrację w obronie prawa do zgromadzeń wybrali akurat 10 lipca? Bo konfrontacja lepiej sprzeda się w mediach. Gdy stają naprzeciw siebie dwie duże grupy, to nie ma sposobu na uniknięcie polary­zacji i małych aktów przemocy. Muszę przyznać, że rozdrażnił mnie miesiąc temu widok śmiejącego się do kamery Frasyniuka wynoszonego przez policjantów. Teraz dołącza do niego Wa­łęsa. Czy nie rozumieją, że w ten sposób nakręcają tylko spiralę upolityczniania tej katastrofy i dają Kaczyńskiemu alibi do radykalizowania przemówień?

Jarosław Kaczyński nie potrzebuje Wałęsy i Frasyniuka do wygłaszania ostrych przemówień na miesięcznicach.
Robi to od dawna.
- Owszem, ale zaczęło się to nasilać, gdy na Krakowskim Przed­mieściu pojawili się kontrmanifestanci. Od tamtej pory sytua­cja zaostrza się z miesiąca na miesiąc. To, co robią dziś Wałęsa i Frasyniuk, to nic innego, jak dolewanie oliwy do ognia.

piątek, 21 lipca 2017

W drodze o do dyktatury


Zniszczenie niezawisłych sądów to decydujący krok na drodze do władzy autorytarnej. Tak było w Rosji Putina, na Węgrzech Orbana, w Turcji Erdogana. Tak teraz ma być w Polsce Kaczyńskiego

Niezawisłe sądy to osta­teczna instancja w każ­dym sporze pomiędzy obywatelem i władzą. Gdy przestają istnieć, zaczyna się „demokracja nieliberalna”, czyli peryferyjna dyktatura. Czasem posługująca się fasadą wyborów po­wszechnych, które oczywiście wygrywa (niepoddana żadnej kontroli niezawi­słych sądów może ich wynik fałszować, zastraszać wyborców, uciekać się do ko­rupcji), czasem tę fasadę odrzucająca.
   W Polsce liberalna demokracja kończy się wraz ze zniszczeniem przez władzę Trybunału Konstytucyjnego, Krajowej Rady Sądownictwa i Sądu Najwyższego. Kończy się wraz z uchwaleniem pakie­tu ustaw, pozwalających Zbigniewowi Ziobrze obsadzać posłusznymi so­bie ludźmi polskie sądy - podobnie jak wcześniej ustawy uchwalone przez PiS pozwoliły mu obsadzić takimi ludźmi polską prokuraturę.

czwartek, 20 lipca 2017

Nieznośny ciężar normalności



Szanowni Rodacy, ustanowiliśmy rekord Pol­ski. 28 lat normalności i demokracji. Mogło być znacznie dłużej, ale się nie udało. Mamy jednak powody do dumy, prawda?
   28 lat to wynik imponujący. Przypomnijmy, że poprzed­nim razem, przed wojną, demokracja i normalność trwały tylko osiem lat, wykonaliśmy więc teraz 350 proc. normy. Ale też powiedzmy sobie szczerze: ta cała demokracja i ta cała normalność zaczęły nam w którymś momencie strasz­nie ciążyć. Owszem, niby mieliśmy ten parlamentaryzm, ale cała ta gadanina zaczynała być irytująca. Mieliśmy konstytucję, ale jakoś nikt jej zanadto nie lubił. Mieliśmy publiczną telewizję, ale nigdy nie była idealna. Mieliśmy niezależne sądy, ale były powolne. Mieliśmy prezydentów i premierów, którzy nie byli marionetkami, ale mieli liczne wady. Mieliśmy największy w ostatnich latach gospodarczy wzrost w Europie, ale przecież „byliśmy głupi”. Mieliśmy niezłe szkoły, ale trzeba było „ratować dzieciaki”. Krótko mówiąc, mieliśmy wiele, było znośnie, ale nie była to wy­śniona Polska. Do tego powstała w wyniku jakiegoś choler­nego, zgniłego kompromisu, bez kropli krwi, bez żadnych ran, tragedii i łez, a czyli bez bezcennego dla nas seksapilu. Nie była więc ta Polska i ta cała demokracja czymś, za co warto byłoby umierać. Oddaliśmy ją zatem bez walki i - w ogromnej większości - bez jednej łzy.
   Tak, powiedzmy sobie uczciwie, nie szanowaliśmy pań­stwa, które mieliśmy, nie szanowaliśmy demokracji, którą sami stworzyliśmy, nie uszanowaliśmy ani wielkiej pracy, którą sami wykonaliśmy, ani wielkiego sukcesu, który sami odnieśliśmy. A przede wszystkim nie doceniliśmy cudu, który nam się zdarzył. Bo wystarczyło wiedzieć odrobinę naszej historii i rozejrzeć się wokół, by mieć świadomość cudu. Jego oczywistość uderza w oczy szczególnie teraz, gdy demokracja dogorywa. Bez specjalnego oporu z naszej strony. Dokładniej, bez żadnego poważnego oporu.
   W sumie łatwo przyszło, łatwo poszło. 91 lat temu, by z demokracją skończyć, trzeba było na ulice wysyłać woj­sko. Były ofiary. Teraz jednak jesteśmy cywilizowani. Sza­nujemy werdykty demokracji. Jeśli naród demokracji państwa prawa nie lubi ani nie chce, to wolę narodu sza­nujemy. Zresztą trudno było dostrzec jakiś jeden moment, kiedy jest już po wszystkim. Myślimy o sobie jak o dum­nym orle z rozpostartymi skrzydłami, ale tym razem ule­gliśmy banalnemu w sumie syndromowi gotującej się żaby. Wrzucona do wrzątku, wyskakuje. Ale wystarczy wsadzić ją do wody zimnej i stopniowo tę wodę podgrzewać, by żaba wszystko zniosła, a nawet odczuwała komfort. Gdy nagle woda niemal wrze, żaba jest zbyt oszołomiona, by zarea­gować Zaraz potem się gotuje. Więc orzeł okazał się zwykłą żabą niestety. Bywa. Więc my, narodowe żaby, ponad półtora roku siedzieliśmy spokojnie, gdy woda była coraz cieplejsza. I tylko z lekka się denerwowaliśmy, słuchając kaskady bezczelnych kłamstw, że przywracają nam pub­liczne media, że przywracają nam konstytucyjny ład, nie­zawisłe sądy i co tam jeszcze. Poza wszystkim - było nam cieplej.

wtorek, 18 lipca 2017

Dni dziecka



Kiedy pytamy dziennikarzy TVP o spektakularną karierę Ewy Bugały, ciężko wzdychają, a ci, którzy odeszli z telewizji, mówią: to jakiś kosmos, to się nie dzieje naprawdę.

Ewa Bugała z Wyszkowa (rocznik 1989) formalnie zajmuje od kil­ku tygodni gabinet kierownika redakcji serwisów informa­cyjnych TVP Info. To podobno jeden z lepszych gabinetów w gmachu przy Powstańców Warszawy, z własnym sekretariatem, atrapą kominka i z pry­watną toaletą. Do tego dostała w TVP Info swój autorski codzienny program „Nie da się ukryć”.
   Choć po tytule programu można się spodziewać dziennikarskiego śledztwa, to nie da się ukryć, że to takie mini „Wiado­mości”. - Program miał premierę w Dzień Dziecka i to jest dla mnie symboliczne. Polityczno-dziennikarskie dziecko PiS dostało swój program i forsuje w nim tezy partii rządzącej - mówi jeden z pracow­ników TVP którego nie zmiotła z pokładu „dobra zmiana”. Emitowany o godz. 21 program realizowany jest według tych samych schematów co „Wiadomości”, sztandarowy program TVP. Ta sama pro­paganda. Każdy z 30-minutowych odcin­ków to jasne wskazywanie winnych: PO, Tuska, Kopacz i totalnej opozycji. To ostre polityczne tezy niczym z przekazów dnia, które powtarzają politycy PiS.
   Oto zapowiedzi trzech kolejnych ma­teriałów z programu z ostatnich dni, czy­tane przez Bugałę, które łączą się według niej w logiczną całość: „To prezydent Warszawy jest odpowiedzialna za zło­dziejską prywatyzację i eksmitowanie ludzi na bruk”; „Rządy Donalda Tuska i Ewy Kopacz nie zrobiły nic nie tylko dla ofiar złodziejskiej reprywatyzacji, po­ dobnie potraktowano tych, którzy stra­cili dorobek życia przez oszustów Amber Gold. To dla nich pracował między inny­mi syn Tuska”; „Osiem lat rządów PO za­pamiętamy nie tylko z afery Amber Gold i złodziejskiej reprywatyzacji. To czas, kiedy obywatel nie miał praktycznie nic do powiedzenia w zderzeniu z wyjątko­wo wtedy opresyjnym państwem”.
   Pierwszy odcinek był w całości po­święcony ekshumacjom ofiar katastro­fy smoleńskiej: „Tak państwo rządzone przez premiera Donalda Tuska i PO potraktowało śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego”. W rozmowie z szefem rządowej komisji smoleńskiej Bugała wykazała się niebywałą wręcz jedno­stronnością: „Można powiedzieć, że jest to wręcz skandaliczne, że tak państwo wtedy postąpiło”. Bliski współpracow­nik Macierewicza oczywiście potwierdza tę tezę.

Ulubiony Donald PiS,Ameryka kocha Polskę. I odwrotnie.,Fałszerze słów,Upadłe państwo prawa,Konstytucja ciućmoków i Akt odwagi



Ulubiony Donald PiS

W ostatnim ćwierćwieczu było w Polsce wiele spot­kań polskich i amerykańskich prezydentów. Spotkanie Trump - Duda będzie jednak wyjątko­we. Nigdy wcześniej przywódcy obu krajów nie mieli tak sła­bej moralnej legitymacji do pełnienia swych urzędów.
   Jak wcześniejszym tego typu spotkaniom, tak i temu towa­rzyszyć będzie PR-owska transakcja - wzmocnienie polskie­go przywódcy w zamian za dobre obrazki w amerykańskiej telewizji. Tym razem będzie ona miała jednak charakter szczególny, bo bardziej niż spotkania z ostatniego ćwierć­wiecza będzie przypominała to z roku 1972, kiedy do Polski przyjechał pierwszy amerykański prezydent - Richard Ni­xon. Pozycja Nixona była wtedy niezwykle silna. Włamanie do siedziby demokratów w hotelu Watergate nastąpiło do­kładnie dwa tygodnie po jego powrocie z Warszawy, a cała afera z wielką mocą eksplodowała dużo później.
   Oczekiwania prezydenta Dudy i oczekiwania partii rzą­dzącej dziś Polską są dość zbliżone do oczekiwań Edwarda Gierka i PZPR. Władzom PRL chodziło o wzmocnienie ich legitymacji. Obecne władze RP z kolei chcą dowieść, że nie są izolowane na arenie międzynarodowej. To cel ważny, biorąc pod uwagę, że w Europie są izolowane coraz bardziej.
   Dojdzie więc w Warszawie do wymiany serdeczności między prezydentem Polski, kraju, który w świecie zachod­nich demokracji w coraz większym stopniu traktowany jest jak parias (zresztą na własne życzenie), a człowiekiem, któ­ry jest w nim traktowany jak intruz, symbol wulgarności i populizmu.
   Prezydentów Dudę i Trumpa różni wiele, ale kilka rze­czy ich łączy. Duda z całą pewnością złamał swoją prezyden­cką przysięgę. Wiele wskazuje na to, że swoją złamał także Trump. W tej pierwszej kwestii śledztwo się jeszcze nie to­czy, w drugiej - jak najbardziej. Andrzej Duda dobija do dru­giej rocznicy swego zaprzysiężenia, desperacko starając się zaznaczyć swoją obecność i samodzielność, Trump, dobija­jący do półrocza kadencji, dość chaotycznie próbuje sobie radzić ze skutkami swej nadobecności i zgubnymi skut­kami samodzielności totalnej. Trump próbuje w Amery­ce udowodnić, że może wszystko, Duda próbuje udowodnić w Polsce, że nie jest prawdą, iż nie może nic. Trumpa gubi arogancja wynikająca z pozornego poczucia wszechmocy, Duda coraz częściej manifestuje arogancję, by zasłonić swą niemoc. Obaj nie lubią prawdziwego dialogu. Jeden uważa, że rację ma zawsze, drugi wie, że jego racje nic nie znaczą w zderzeniu z wolą jego mocodawcy.

poniedziałek, 17 lipca 2017

Orły Ziobry i Temidy



Plan Ziobry był w istocie genialny. Starszych postawić do pionu albo zmusić do odejścia. Zrobić miejsce dla młodych. Układ jest prosty: kariera za lojalność mówi jeden z doświadczonych śledczych

Paweł Reszka

Prokurator, którego zapy­tałem, jak ocenia ten rok, odkąd funkcjonuje nowe prawo o prokuraturze i od­kąd ponownie połączono funkcję ministra sprawiedliwości i pro­kuratora generalnego, od razu zastrzega sobie anonimowość. - Ryzykuję postę­powanie dyscyplinarne, oddelegowanie do prokuratury niższego szczebla, i to daleko od domu - tłumaczy.
   - To się zdarza?
   - Kolega przed laty nadzorują­cy śledztwo, w którym przewijało się nazwisko ministra sprawiedliwo­ści Zbigniewa Ziobry, pół roku spędził w delegacji 300 kilometrów od domu. Akurat urodziło mu się dziecko, a jego małżonka została sama. Teraz wrócił, ale w napięciu czeka, czy znowu go nie wyślą. Kiedy się spotkaliśmy, zapytał: „Jak myślisz? Długo mnie jeszcze będą czołgali?”. Ma już dość.
   I o to chodzi - wiadomo, że prokura­tor generalny rządzi. Może nagrodzić - dać pieniądze, szybki awans. A może załatwić zsyłkę.

I
Ręczne sterowanie prokuraturą przez Zbigniewa Ziobrę w czasie pierw­szych rządów PiS doprowadzało ów­czesną opozycję do pasji. Zwycięska Platforma spowodowała w 2010 r. roz­dzielenie funkcji prokuratora general­nego i ministra sprawiedliwości. Miało to dać śledczym niezależność, ale usta­wa była kulawa. Prokuratura pod wo­dzą ograbionego z kompetencji szefa Andrzeja Seremeta była nieudolna i leniwa.
   Były prokurator, dziś adwokat: - Prokuratura jest hierarchiczna. Jak jej popuścisz, to nie będzie robiła ni­czego. A „pan Zbyszek” wrócił, znów chwycił wszystkich za pysk. Środowi­sko w lot pojęło: jest silny, nie ma co podskakiwać.
   Jacek Skała, szef Związku Zawodowe­go Prokuratorów i Pracowników Proku­ratury RP: - Mitem jest stwierdzenie, że prokuratura z czasów Seremeta była apolityczna. Prokurator generalny wi­siał na politycznym pasku, drżąc o przy­jęcie sprawozdania i nie mając wpływu na budżet. A w prokuraturze panował swoisty imposybilizm. To prokuratura Seremeta wtłoczyła sprawę Amber Gold na poziom prokuratury rejonowej, gdzie najzwyczajniej nic nie dało się zrobić.
   PiS triumfowało. Nowe „Prawo o pro­kuraturze” weszło w życie w marcu ze­szłego roku. Znów połączono funkcje ministra i prokuratora generalnego. Przy okazji zlikwidowano kadencyjność funkcji kierowniczych i zmniejszono staż pracy potrzebny, by awansować do prokuratury wyższego szczebla. Wpro­wadzono też przepis, który pozwala Zbigniewowi Ziobrze w „uzasadnionych przypadkach” awansować każdego na dowolne stanowisko.

niedziela, 16 lipca 2017

Nie ma sprawy



Daniel Obajtek, wójt Pcimia, który robi zawrotną karierę w państwie PiS, nie będzie sądzony. Prokuratura wycofała jego sprawę z sądu. Skoro prezes Kaczyński, premier Szydło, wicepremier Gowin mówią, że jest niewinny - to tak musi być.

Violetta Krasnowska

Prezes PiS już w 2011 r. nie mógł się nachwalić Daniela Obajtka. „Będziemy rządzić Polską jak Obajtek Pcimiem” - mówił wów­czas, w kampanii parlamentar­nej. Chętnie wykorzystywał ukuty wtedy zwrot „Daniel - Wszystko Mogę - Obaj­tek”, zestawiając go z „Donald - Nic Nie Mogę - Tusk”. Wójt Pcimia z entuzjazmem brał udział w kampanijnej grze (by wspo­mnieć przywiezienie na konferencję Jaro­sława Kaczyńskiego folii dla producenta papryki, który skarżył się premierowi Tuskowi, czy malowanie z Beatą Szydło ścian w pcimskiej szkole, w koszulkach z napisem „damy radę”).
   Nim wystartowała kampania wy­borcza w 2015 r., do Obajtka weszło CBŚ. 15 kwietnia 2013 r. zatrzymano go m.in. pod zarzutem przyjęcia korzyści majątkowej w wysokości 50 tys. zł. Pro­kuratura wystąpiła o areszt, sąd nakazał jednak wypuścić wójta.
   Po wygranych przez PiS wyborach wójt awansował. Gdy został prezesem Agencji Restrukturyzacji i Moderniza­cji Rolnictwa, jego sprawa była już w sądzie. Mini­ster rolnictwa kwito­wał że o wie ale „nie ma wątpliwości, że nie utrudni ona pracy prezesowi, bo ten w świetle prawa jest osobą niewin­ną”. Jarosław Gowin, były minister spra­wiedliwości w rządzie PO i PSL, nawet bez zaglądania w akta sprawy deklaro­wał, że „Obajtkowi postawiono zarzuty kompletnie wyssane z palca, to postać wybitna, a działania prokuratury wobec niego są równie kompromitujące jak atak na Romana Kluskę”.
   Akt oskarżenia Prokuratura Okręgowa w Ostrowie Wielkopolskim skierowa­ła do sądu w Sieradzu w październiku 2013 r. Są w nim nazwiska 8 osób, między innymi Daniela Obajtka. Główną posta­cią jest Maciej C. z Działdowa. Zdaniem
prokuratury przemocą i groźbami wy­muszał zwroty wierzytelności - rzeczy­wistych, jak i pozornych, a pomagali mu właściciele potężnych, łysych karków, obwieszeni złotymi łańcuchami. Prób­ka działalności: w 2003 r. w celu wymu­szenia 1 tys. zł ludzie Macieja C. zakuli człowieka w kajdanki, wsadzili do polo­neza i wywieźli, bili, grozili mu bronią, przybyłej na miejsce jego matce grozili, że go zastrzelą, aż im zapłaciła. Innemu, też dla tysiąca złotych, przywiązali linkę do nogi, a następnie podtapiali wielo­krotnie, wrzucając do rzeki (uratowali go policjanci). Dodatkowo Maciej C. zmuszał ludzi do odpracowywania ciągle narasta­jących, rzekomych długów. Zmuszał ludzi do zakładania firm i wyłudzania towarów.

   Przetarg nie wyszedł
   Jeden z zarzutów postawionych Ma­ciejowi C. dotyczy przekrętów na słu­żącym do produkcji PCV granulacie. Wspólnikiem oszustwa miał być wła­śnie Daniel Obajtek. Od niego zresztą wszystko miało się zacząć. Był kierow­nikiem zakładu Elektroplast w Stróży. Zdaniem śledczych wspólnie z niejakim Markiem N. Maciej C. miał kupować kra­dziony granulat od kierownika innego zakładu - z Bydgoszczy, następnie sprze­dawać go zakładom Elektroplast, przy okazji fałszując ilość mate­riału i przywłaszczając pienią­dze. Prokuratura wyliczyła straty Elektroplastu na ponad 1 mln zł.
   Ów proceder opisano, opiera­jąc się na zeznaniach m.in. Ma­riusza F., który przyznał się do winy. On poznał Macieja C. z Danielem Obajtkiem. Po wy­mianie telefonów miało dojść do kolejnych spotkań. Maciej C. postanowił przejąć interes gra­nulatowy, jaki robił Mariusz F. z Obajtkiem - poprzez Mar­ka N., który miał się wszystkim zajmować. Syn Marka N. Artur początkowo miał tylko założyć na siebie firmę, przez którą prze­chodził granulat dla Elektroplastu (a także fikcyjne faktury), ale gdy ojciec nagle zniknął, Maciej C. wtajemniczył Artura we wszystko.
   W prokuraturze ten zeznał o miejscach spotkań, rozlicze­niach, także obszernie o udziale Daniela Obajtka. Opowiedział, że po wpłynięciu pieniędzy na konto firmy następnego dnia wiózł pieniądze Obajtkowi. We­dług zeznań jedynie co 3.-4. transakcja znajdowała odzwierciedlenie w rzeczy­wistości. Interes się skończył, bo wio­sną 2004 r. firma w Bydgoszczy, z której „bokiem” wychodził granulat, została zamknięta. Artur N. zeznał, że Obajtek nie był z tego zadowolony, gdyż, jak miał powiedzieć, „uciekają mu pieniądze”.
   W trakcie śledztwa wyszedł wątek ko­rupcyjny. Okazało się - i przyznawał to również sam Obajtek - że w 2010 r., sześć lat po zamknięciu procederu z gra­nulatem, Maciej C. skontaktował się z nim ponownie. Doszło do spotkania. C. chciał „wejść” w inwestycje gminne. Wójt powie­dział o planowanej dużej inwestycji zwią­zanej z siecią wodno-kanalizacyjną. Spo­tkań było więcej. Według zeznań jednego z oskarżonych Maciej C. kazał mu wręczyć wójtowi kopertę z 50 tys. zł.
   Firma wystawiona przez Macieja C. od­padła jednak w przetargu. Ze złożonych zeznań wynika, że C. winił za to swojego podwładnego i na niego nałożył obowią­zek zwrócenia „wyłożonych 50 tys. zł”. Ale pretensje miał też do wójta. Na początku wiosny 2011 r. do Obajtka przyjechało dwóch ludzi C. Wywołali go z domu, kazali wsiadać do samochodu i przez 1,5 godziny wozili po okolicy, zastraszając go i sugeru­jąc, żeby ustawił im inne przetargi. Sam Obajtek potwierdza, że takie zdarzenie miało miejsce, zeznał też, że następnego dnia po tym incydencie zadzwonił do Ma­cieja C., grożąc, że następnym razem po­wiadomi policję.
   Prokuratura w akcie oskarżenia zwraca uwagę, że spośród wszystkich zaintereso­wanych udziałem w przetargu wójt spoty­kał się tylko z Maciejem C. i jego ludźmi. Na dodatek widywali się w restauracjach, a nie w urzędzie. Już same te okoliczno­ści potwierdzają - pisała prokuratura - że podejrzany Daniel Obajtek podej­mował działania faworyzujące Macieja C. Dla prokuratury to wszystko układało się w całość.

   Ustawa zmienia ustawę
   Podobnie sprawa Obajtka ułożyła się w całość politykom PiS. Oni jednak do­strzegli inne zależności. Po zatrzymaniu wójta, w maju 2013 r., zwołano posiedze­nie pisowskiego Parlamentarnego Zespo­łu ds. Obrony Demokratycznego Państwa Prawa. Na sali zjawili się wszyscy najważ­niejsi politycy tej partii. Obajtek opowie­dział posłom, jak o 6 rano przyjechało CBŚ, jak dostał silnego ataku nerwowego, znalazł się w szpitalu, gdzie odbyło się po­siedzenie aresztanckie, oraz że sąd nakazał go wypuścić z racji szczupłości dowodów. Jarosław Kaczyński powiedział wówczas o nadużyciach wymiaru sprawiedliwo­ści, wskazując, że „przypadek Obajtka jest szczególnie drastyczny, bo dotyczy bardzo dobrego samorządowca, który nie popełnił żadnego przestępstwa”. I że jest to prześladowanie człowieka, który szko­dzi politycznie rządzącej wówczas PO. Wtórowała mu Beata Szydło, w tamtym czasie szefowa PiS w regionie, w którym Obajtek był wójtem.
   Próby rozpoczęcia procesu, odczytania aktu oskarżenia trwały trzy lata. Nie uda­wało się zebrać wszystkich oskarżonych. W międzyczasie oskarżeni - w tym główny Maciej C. - zawarli ugody z pokrzywdzo­nym Elektroplastem. Maciej C. za działania prowadzone wspólnie z Danielem Obajtkiem (który nie przyznaje się do winy) zo­bowiązał się zapłacić oszukanej firmie po­nad 172 tys. zł tytułem naprawienia szkody.
   Prokuratura złożyła więc do sądu wnio­ski o dobrowolne poddanie karze przez oskarżonych. Sąd się zgodził, ale wówczas zaprotestował eurodeputowany Janusz Wojciechowski z PiS; wystąpił do proku­ratora generalnego Andrzeja Seremeta, że to skandal, że takie interesy robi się z groźnymi przestępcami. Prokurator ge­neralny wniósł kasację do Sądu Najwyż­szego, który stwierdził, że niedopuszczal­ne jest, aby po wniesieniu aktu oskarżenia występować z wnioskami o samoukaranie. Wszyscy oskarżeni znowu mieli zasiąść na jednej ławie.
   11 lutego 2016 r. obrońca Obajtka, wów­czas już prezesa Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, złożył w są­dzie wniosek o umorzenie postępowania ze względu na „oczywistą niewiarygodność dowodów, na jakich oparto oskarżenie”. Sąd się nie zgodził. Jak wyjaśniał Jacek Klęk, rzecznik Sądu Okręgowego w Siera­dzu, „sąd uznał, że takiej oceny nie można dokonać bez przesłuchania osób, których wiarygodność wnioskodawca kwestio­nuje”. W marcu 2016 r. Prokuratura Ape­lacyjna w Łodzi odebrała sprawę proku­raturze z Ostrowa Wielkopolskiego i dała do Piotrkowa Trybunalskiego. Na piątek 16 września 2016 r. w Sądzie Okręgowym w Sieradzu wyznaczono kolejną rozprawę, licząc, że wreszcie uda się odczytać akt oskarżenia. Dzień wcześniej Prokuratura Okręgowa w Piotrkowie zdecydowała jed­nak o konieczności uzupełnienia akt no­wymi dowodami i wystąpiła o wycofanie sprawy z sądu.
   Pozwoliła na to pisowska Ustawa z 10 czerwca 2016 r. o zmianie ustawy - Kodeks postępowania karnego, ustawy o zawodach lekarza i lekarza dentysty oraz ustawy o prawach pacjenta i Rzecz­niku Praw Pacjenta. Jej pkt 5. mówi o tym, że jeżeli nawet w już toczących się spra­wach ujawniły się istotne okoliczności, konieczność poszukiwania dowodów lub przeprowadzenia innych czynności, sąd na wniosek prokuratora przekazuje mu sprawę w celu uzupełnienia dochodzenia lub śledztwa. W tym wypadku prokuratura uznała, że chce jeszcze uzupełnić materiał dowodowy w zakresie m.in. „ustalenia obowiązków i uprawnień Daniela Obajtka w okresie zatrudnienia w Elektroplaście”, „zasad obiegu dokumentów”, a także „rozważenia powołania biegłego z zakresu rachunkowości, ekonomiki przedsiębior­stwa oraz technologii PCV na okoliczność ustalenia, czy brak dostarczenia do spółki Elektroplast w latach 2003-2004 surowca w ilości 551 ton umożliwiał tej spółce pro­dukcję (...)”.

   Taki piękny bohater
   Gdy wiosną tego roku Daniel Obajtek został prezesem giełdowej państwowej spółki Energa SA, wrócił temat jego sprawy karnej. Od kandydata na takie stanowisko wymaga się złożenia oświadczenia, że nie toczy się wobec niego postępowanie karne lub karnoskarbowe, zatem - wywodzili po­słowie - kandydatura Obajtka nie powinna być w ogóle rozpatrywana. Minister ener­gii Krzysztof Tchórzewski odpisał, że ścisła interpretacja cytowanego oświadczenia wskazuje wprost, że chodzi tylko o postę­powania, które mogą skutkować ogranicze­niem lub zakazem zajmowania stanowisk w organach spółek prawa handlowego. A wobec Obajtka takie się nie toczą.
   W połowie lutego śledztwo z wątkiem Obajtka przejęła z Piotrkowa Prokuratura Krajowa, podległa bezpośrednio Zbignie­wowi Ziobrze. Sprawa trafiła do mało­polskiego wydziału zamiejscowego Pro­kuratury Krajowej. Właśnie umorzono wątki dotyczące Daniela Obajtka. Po­wody nie są znane, prokuratura odmó­wiła POLITYCE udostępnienia akt, jak i uzasadnienia decyzji. Z fragmentu, jaki opublikował portal wPolityce.pl, wynika, że zdaniem Prokuratury Krajowej „ma­teriał dowodowy nie dostarczył podstaw do wniesienia aktu oskarżenia”.
   Daniel Obajtek uważa, że cała sprawa od początku jest polityczna. - W momen­cie, kiedy pojawiłem się w obecności preze­sa Kaczyńskiego, zaczął się potworny atak na mnie, na moją rodzinę, na urząd. Mia­łem u siebie 18 kontroli - mówi. - Od mo­mentu, kiedy prezes Kaczyński wyszedł ze mną na konferencję prasową, broniąc mojej niewinności, pan prokurator musiał zrobić wszystko, żeby mi na siłę udowod­nić, że byłem winny. Zostałem tym niesa­mowicie skrzywdzony i ten koszmar trwał praktycznie 4 lata. Uważam, że sprawa jest skończona.
   Poza tym, jak mówi, dzięki całej tej spra­wie uodpornił się, cały czas walczył, pra­cował i starał się myśleć tylko o ważnych sprawach, planować, patrzeć do przodu. Dodaje, że to ważny kapitał, jaki może wnieść w zarządzanie tak ważną spółką jak Energa. Co stara się robić najlepiej jak potrafi.

czwartek, 13 lipca 2017

Panie Boże, bierz go



Mam geniusza w domu. Ale gdy nie wie, co włożyć, stoi nago

Łukasz Pilip

Maciek broni pracy magisterskiej z komputerem i matką. Komputer do pisania, matka do podtrzymywania ręki. Na pytanie komisji wystarczy odpowiedzieć twierdząco, ale Maciek błądzi wzrokiem, czerwieni się. Matka podsuwa mu tablicę z literami, cyframi i dwoma słowami: „tak” lub „nie” Maciek stuka palcem w „tak” Chwilę później zostaje magistrem prawa.
- Dzię-ku-ję - powoli sylabizuje, a komisja z wrażenia odgina się w fotelach. Bo to jego pierwsze słowo, odkąd przyszedł na studia.
Na początku roku na uniwersytecie w Białymstoku zawrzało. Piotr Nowak, filozof i profesor uczelni, napisał w „Rzeczpospolitej” artykuł o swoim studencie z zespołem Aspergera: „(...) właściwie na każde zajęcia idę z duszą na ramieniu, zastanawiając się, jaką tym razem urządzi mi niespodziankę niezrównoważony student”; „Chory psychicznie student niczego (poza wątpliwą odmianą socjalizacji) nie zyskuje na moich zajęciach, gdyż nie potrafię go niczego nauczyć”; „Student niepoczytalny nie jest niepoczytalny naumyślnie! Jest chory! I jak każdy chory zasługuje nie na osobne traktowanie w ramach »indywidualnej organizacji studiów«, ale na leczenie”; „Najbardziej uderzające jest to, że chorych psychicznie traktuje się na uniwersytecie tak samo jak inne osoby niepełnosprawne - z jedną nogą lub niewidome”
Redakcja odcina się od Nowaka, rektor wszczyna wobec niego postępowanie dyscyplinarne. Maciek, podobnie jak student Nowaka, uczy się na tej samej uczelni.

„Hau, hau"
Na początku jest wrzask. Maciek, rocznik 1991, krzyczy, bo matka próbuje zjeść zupę, bo w telewizji płacze dziecko. Krzyczy, gdy słyszy dzwonek do drzwi, gdy ktoś chce go dotknąć. Nie ma przytulania, brania na ręce, całusków od rodziców. Wrzask słychać na końcu osiedla. Matka myśli, że syn ma kolki. Przed północą wychodzi z nim na dwór. Nie pomaga. Maciek nie cierpi zmian, wszystko mu przeszkadza. Nawet ojciec, który wraca z pracy. Wtedy krzyczy godzinę.
Przecież dzieci cieszą się z przyjścia rodziców. Zaglądają im w torby, myszkują po kieszeniach. Mężowi przykro z powodu reakcji syna - wspomina Danuta Oksztulska, matka chłopca. Czteroletni Maciek tolerują tylko ją. Nie przepada też za dwoma starszymi braćmi. Gdy matka stoi przy zlewie i obiera ziemniaki, syn obejmuje jej nogi. Nie bawi się jak inne dzieci. Nie maluje kredkami, układa je w rządku, a potem wyrzuca pod sufit. Gdy obijają się o podłogę, piszczy z radości. Samochodziki odwraca do góry nogami, palcem uderza w ich kółka. Nie mówi. Czasami tylko „mama” albo „hau, hau” Nikomu nie patrzy w oczy. Jego świat ogranicza się do kilku metrów mieszkania. Przesiaduje w kącie i rzuca kasztanami, które nazbierała matka. - Nie daję rady, rezygnuję z pracy księgowej w szpitalu. Domyślamy się, że z Maćkiem jest coś nie tak. Tylko co?

Przerażające odbicie
Pojawiają się kolejne objawy. Kiedy chłopiec wychodzi z domu, podążą zawsze tą samą drogą, prosto, choćby przez kałuże. Krzyczy w sklepie, ucieka i biegnie na oślep. Raz prawie wpada pod samochód. Na placu zabaw buja się, aż zwymiotuje. Do piaskownicy zabiera słownik polsko-rosyjski. „Po cholerę ci ta książka? Żebyś chociaż coś z niej rozumiał” - myśli matka.
Maciek je tylko surową marchewkę, banana albo schabowego. Zasypia dopiero, gdy jest ktoś obok. Kiedyś rodzice wyszli na wesele, starszy brat pościelił mu i poszedł. O drugiej w nocy Danuta zajrzała do syna: siedział na łóżku, uśmiechał się.
Przeraża go własne odbicie w lustrze. Czasami uderza się pięścią w udo. Nie znosi spuszczania wody w sedesie. Mama siada na toaletę, bierze syna na kolana i naciska spłuczkę. Maciek przyzwyczaja się. Oksztulskich najbardziej niepokoi brak kontaktu. Nie wiedzą, co myśli, czuje. Nie reaguje na własne imię, tylko błądzi wzrokiem.
Danuta chce wysłać go do przedszkola, ale słyszy, że chłopiec nie nadaje się do pracy z nauczycielem. W kościele też nie chcą Maćka. Na mszy matka trzyma syna na rękach, bo krzykiem zagłusza księdza. Kilka kobiet z tej samej ławki wyprasza ich - przeszkadzają w modlitwie. Ale Oksztulscy zostają w kościele. Danuta płacze i prosi: „Panie Boże, jakiego go stworzyłeś, takiego bierz” Nawet lekarz rodzinny denerwuje się:
- Po co pani tak drąży w tym Maćku? Wystarczy skierowanie do neurologa, on pomoże.
Nie pomaga. Chłopiec bez diagnozy trafia do ośrodka Dać Szansę, to placówka dla upośledzonych umysłowo. Danuta z mężem postanawiają rehabilitować Maćka. Stosują metodę holdingu, która polega m.in. na - wymuszaniu kontaktu wzrokowego. W profesjonalnych ośrodkach kosztuje 10 tysięcy złotych. Nie stać ich. - Rehabilitujemy syna na czuja. Przecież już bardziej mu nie zaszkodzimy - stwierdza matka i informuje sąsiadów, że będą krzyki.
Holding odbywa się codziennie, często w asyście ojca. Od dziesiątej do jedenastej. Godzinę przed terapią Danuta trzęsie się z nerwów. Bo chłopiec wrzeszczy, wije się, płacze. Nie lubi, jak matka rozkłada wersalkę w salonie. Siłą bierze go na ręce i patrzy mu w oczy. Danuta czasami nie wytrzymuje. Przez łzy powtarza synowi: „Kocham cię. Robię to, bo nie chcę cię stracić. Przecież ty mnie nie widzisz. Nikogo nie widzisz!” Holding pomaga, bo po kilku miesiącach Maciek skupia wzrok na przedmiotach. Nawet uśmiecha się. Kolejny krok terapii - matka otwiera chłopcu bajkę i prosi: „Gdzie na obrazku jest oczko misia? A gdzie stoi zajączek?” Maciek pokazuje. Tylko że wybudzenie trwa 15 minut. Potem krzyczy.
Danuta próbuje nadal zapisać syna do przedszkola. Jedno z nich stawia warunek - Maciek może przebywać w placówce wyłącznie cztery godziny. Tak sześciolatek trafia do zerówki. W przedszkolu nic nie je. Odmawia mycia zębów. Nauczycielki przestają wpuszczać go do łazienki, bo zwala wszystkie kubki ze szczoteczkami. Nie chce się bawić z dziećmi. Bije albo rzuca zabawkami. Zostaje na kolejny rok w zerówce.
Oksztulscy jadą na wakacje na wieś. Tam Maciek wybiega rano w piżamie, leci do garażu i trzaska drzwiami, prawie wylatują z zawiasów. Danuta załamuje się, wraca z synem do ośrodka Dać Szansę.
- Wychowujemy dzikie zwierzątko. Osiągnęliśmy dno - przekazuje terapeucie.
- Proszę się nie martwić. Maciuś jeszcze szybko odbije od tego dna.
Terapeuta domyśla się, co dolega chłopcu. Danucie coraz częściej podsuwa filmy o autyzmie. W rozmowach ciągle przypomina o zaburzeniu, ale sam nie stawia diagnozy. Idą do fundacji Synapsis, gdzie dwie psycholożki stwierdzają autyzm. Chłopiec ma sześć lat i pierwszą prawidłową diagnozę. Jedna ze specjalistek zaznacza: „Należy wykluczyć potoczne pojęcie upośledzenia umysłowego" Dzięki temu zdaniu Maciek nie trafi do szkoły specjalnej.

środa, 12 lipca 2017

1:27



Rząd PiS prowadzi politykę wyłuskiwania Polski z rdzenia UE, a być może z Unii w ogóle. Robi to pod hasłami obrony polskiej suwerenności przed instytucjami unijnymi, ale skutkiem może być powrót naszego kraju do rosyjskiej strefy wpływów

Przez cały ubiegły rok sto­sunki Warszawy z Brukselą zatruwała kwestia niszcze­nia przez PiS Trybunału Konstytucyjnego, demon­towania państwa prawa, przygotowań do likwidacji niezawisłych sądów. Do tego do­godziło upartyjnienie mediów publicz­nych, plany podporządkowania mediów Prywatnych czy próba odcięcia niekontro­lowanych przez PiS organizacji pozarzą­dowych od unijnych źródeł finansowania.
   To wszystko dotyczyło jednak „we­wnętrznych spraw Polski” - zatem wielu Polityków w Brukseli, Berlinie czy Pary­żu było gotowych przymknąć na to oko, je­śliby tylko mogli liczyć na Warszawę jako Partnera w realizacji najważniejszych Unijnych polityk - klimatycznej, obronnej i imigracyjnej.
   O wiele poważniej traktowano zerwanie przez Antoniego Macierewicza kontraktu na francuskie caracale czy wy­cofanie polskich żołnierzy z europejskich inicjatyw obronnych. Po brexicie, zwycię­stwie Trumpa i przyjęciu coraz bardziej antyunijnego kursu przez prezydenta Turcji większość unijnych polityków uznała, że skoro te trzy państwa NATO Przestają być stabilnymi gwarantami europejskiego bezpieczeństwa, to Unia musi mieć wspólną politykę obronną, a w przyszłości też wspólną armię. Zaczę­to od koordynacji zakupów uzbrojenia. Już wiadomo, że w kolejnym budżecie pojawią się wielomiliardowe wydatki na Wspólną politykę obronną. Zaś Polska znalazła się nawet nie na zewnątrz tej po­lityki - Antoni Macierewicz zdefiniował się jako jej otwarty wróg.

wtorek, 11 lipca 2017

PiS picuje



Po co PiS kłamstwa – mówi prof. Radosław Markowski, politolog z Uniwersytetu SWPS

Rozmawia Renata Grochal

NEWSWEEK: Od kampanii Donalda Trumpa utarło się, że żyjemy w czasach postprawdy. Jak to wygląda w Polsce?
PROF. RADOSŁAW MARKOWSKI: Żyjemy w świecie „post wszystkiego”... Nie uważam tego sformułowania za trafne; to wyraz intelektualnej impotencji, niemożność nazywania rzeczy. Wolę określenie „bullshiting”, co po naszemu byłoby: „wciska­nie kitu, picowanie” - płynie lawina opowiastek słabo związa­nych z faktami i nikt się tym nie przejmuje.
Czemu więc ludzie to kupują? Chcą być oszukiwani?
- W ogóle żyjemy w kulturze konwencji. Człowiek od trzeciego roku życia jest uczony, żeby mówić miłe rzeczy, niekoniecznie prawdziwe. Poza tym żyjemy w świecie wielkich instytucji socja­lizacji duchowej, bo tym właśnie są religie, w których od kolebki po grób sprzedawane są iluzje. Uczą one pogardy dla przyczynowości, empirii, oświeceniowego rozumu, sprzedając wizje, które są nieweryfikowalne. Ten przekaz jest fatalny dla jakości ży­cia publicznego. Sprowadzić to bowiem można do tezy: wy ma­cie swoje prawo pozytywne, konstytucję, ale to są niedoskonałe twory ludzkie, czasowe, a my jesteśmy depozytariuszami prawa naturalnego, prawdy pochodzącej z Księgi.
I teraz, gdy władzę przejmie polityczny manipulator - jak choć­by ten nasz - to ma gotowe podłoże do tego, by ludzi otumaniać; wmówić, że konstytucja to świstek papieru, a Trybunał Konsty­tucyjny to pazerni karierowicze. Ludzie nie rozumieją wagi sta­bilności konstytucji, bo od maleńkości są socjalizowani do tego, że ważniejsze są sprawy duchowe, rodzina jako wartość nad­rzędna i iluzje, którymi są karmieni.

poniedziałek, 10 lipca 2017

Milczenie owiec,Do ostatniej drzazg,Władza sześciu milionów,Szampan dla ludu Duży Trump i Mały Trump



Milczenie owiec

Nigdy w naszej historii cena obrony demokracji i państwa prawa nie była tak niska jak w ostat­nim czasie. Niestety, choć obniżona, okazała się zbyt wysoka.
   Republiki nie padają z dnia na dzień. Republika Rzymska upadała kilka dziesięcioleci. Do dziś trwają spory, czy upadła definitywnie, gdy Juliusz Cezar zdobył całą władzę, wtedy, gdy do Rzymu wkroczył Oktawian August, czy też dopiero wtedy, gdy przyjął tytuł Augustusa (wywyższonego przez bogów). Republika Weimarska upadała ponad trzy lata. W Polsce PiS-owi poszło znacznie szybciej. Kilka przyczółków republiki jeszcze trwa, ale to już agonia.
   U nas też trwały spory, czy realna demokracja zakończy­ła się wtedy, gdy PiS zaczęło mordować Trybunał Konsty­tucyjny, wtedy, gdy ten stał się już wyłącznie atrapą, a może definitywny moment nadejdzie dopiero za kilka tygodni lub miesięcy, gdy pod butem władzy znajdą się sądy i samorządy. Okrzyki „to koniec demokracji” było więc słychać miesiąca­mi, co ludziom władzy i jej propagandystom pozwalało szy­dzić - to ten koniec już nastąpił czy jeszcze nie? Rechot ów przypominał donośny rechot przedstawicieli władzy ludo­wej, gdy ta zaprowadzała w kraju swoje porządki i spychała na margines dotychczasowe elity.
   Mordowanie demokracji rozpisano na wiele aktów, stąd publika była wciąż w stanie letargu, niedowierzania i konster­nacji. TK? Ponieważ natarcie było metodyczne, ale nie przy­pominało szturmu, nie zachęcało też to pełnego determinacji oporu. Zresztą, może i w razie szturmu by go nie było.
   Demokrację, o której marzyły pokolenia Polaków, a w każ­dym razie pokolenia polskich elit, odebrano nam więc nie­mal bezszelestnie. Jakby była może i atrakcyjna, ale przecież nie niezbędna. By zauważyć śmierć demokracji i agonię pań­stwa prawa, trzeba mieć dobry wzrok, słuch, trochę wiedzy oraz prawdziwą wrażliwość. Tym bardziej gdy Sejm wciąż się zbiera, w kieszeni wciąż jest paszport, a krytyka wła­dzy ma się naprawdę nieźle. Zresztą przeciw czemu tu pro­testować? Obalenie Trybunału? Przecież to nie świątynia, Platforma też tam mieszała, a co ma Trybunał wspólnego z moim życiem? Zamiana publicznych mediów w putinowską tubę PiS? Mam inne stacje. Sądy? Szlag mnie trafiał, jak patrzyłam na ciągnący się latami proces w mojej spra­wie. Atak na samorządy? Przecież wciąż mamy tych samych prezydentów i burmistrzów. Opluwanie prawdziwych bo­haterów? Nikt nie jest bez skazy. Cała reszta, ci Misiewicze i Sadurskie, puszcza, drzewa, szkoła, muzeum wojny, kilka teatrów, no wiadomo, przeginają, to prymitywy, ale każda władza przemija, czyż nie, więc po co to larum? Tym bardziej że w takim TVN24 władzę można krytykować, nawet sami z mężem krytykujemy ją na Twitterze i Facebooku, a ciocia Marysia raz się nawet dodzwoniła do „Szkła kontaktowego” i pojechała po Waszczykowskim, że ho, ho.

niedziela, 9 lipca 2017

Uwikłanie i Tajemnice Macierewicza



Książka Tomasza Piątka Antonim Macierewiczu byłaby znakomitym political fiction, gdyby nie to, że powstała na podstawie skrupulatnie wyłuskanych opisanych faktów. Bardzo niewygodnych dla głównego bohatera.

Czy Antoni Macierewicz jest ro­syjskim szpiegiem?” - to pytanie pojawia się dopiero na końcu tego demaskatorskiego i roz­chwytywanego wydawnictwa (sprzedało się już 30 tys. egzemplarzy, kolejnych 30 tys. jest dodrukowywanych, z czego 10 tys. jest zamówionych przez dys­trybutorów). I nie stawia go sam autor, ale - jak pisze - stawiają je jego znajomi i czy­telnicy. Pytanie szokujące, ale po przeczy­taniu „Macierewicz i jego tajemnice” nie aż tak bardzo. Piątek odpowiedzi nie daje, pozostawiając tę kwestię czytelnikom, ale podsumowując swoje półtoraroczne śledz­two, podkreśla to, co udało mu się ustalić: w bliskim otoczeniu Macierewicza od lat znajdują się ludzie powiązani z rosyjską mafią i wywiadem wojskowym GRU, któ­rych szef MON obdarza zaufaniem i chroni.
   Po przeczytaniu książki można wycią­gnąć jeszcze dwa wnioski. Po pierwsze, Macierewicz nie jest tą osobą, za którą się podaje, czyli niestrudzonym tropicielem prawdziwych i fikcyjnych spisków ludzi dawnego systemu, agentów SB oraz ro­syjskich wpływów. Jest za to osobą co naj­mniej uwikłaną w relacje z ludźmi, którym Rosja i jej służby są bliskie. I to osobą, która z tego uwikłania najwyraźniej wydobyć się nie chce i/lub nie może. Gdy uświadomi­my sobie, że wszystko dotyczy de facto drugiej postaci w państwie pod względem siły politycznej, szefa ważnego resortu i wi­ceprezesa rządzącej partii, sprawa robi się bardzo poważna.

sobota, 8 lipca 2017

Państwo to ja



Zarzut, że Jarosław Kaczyński dzieli Polskę, właśnie się oficjalnie przedawnił. Teraz usiłuje ją połączyć, aby odzyskaną całość podporządkować swej woli. Jak temu przeciwdziałać?

Gdyby niedawny „kongres programowy” PiS - za­miast w Przysusze na rubieżach Mazowsza - od­bywał się w Sali Kongresowej, deja vu byłoby abso­lutne. Bo rytuał niemal identyczny jak na dawnych zjazdach kompartii.
Podobne napięcie towarzyszące oczekiwaniu, co ogłosi „pierwszy”; kogo pochwali, a kogo zgani, w jakiej kolejności i zestawieniach. Jego słowa z trybuny zjazdowej tak samo jak kiedyś niekoniecznie znaczą to, co znaczą. Potrzeba głębokiej znajomości stosowanej przez niego ornamentyki retorycznej, aby właściwie odczytać sygnały. Mniej zorientowani mają pro­blem z niby to przypadkiem wtrąconymi dygresjami. Trudno im np. rozeznać, czy „pierwszy” pochwalił panią premier za to, że ogólnie rzecz biorąc jest świetnie, czy też bezosobowo zganił sugestią wystąpienia jakiegoś zaniedbania, o którym wie tylko ona i jej najbliższy krąg. Bez fachowej interpretacji ani rusz. To - też kuluary po przemówieniu „pierwszego” niepewnie starają się zrekonstruować poukrywane prawdziwe sensy.
   Kolejność pozostałych wystąpień dostarcza z kolei budulca spekulacjom na temat wewnętrznej hierarchii w strukturze wła­dzy. Wicepremier Morawiecki przemówił zaraz po „pierwszym”, więc jego akcje najwyraźniej wciąż stoją wysoko. Pani premier nie przemówiła wcale, więc jej pozycja słabnie. Ale i tego można się jedynie domyślać. Pewne jest tylko to, że formalna ranga stanowisk państwowych ma się nijak do faktycznej.
Wszystko w tym świecie jest na opak i wbrew semantyce. Kon­gres programowy? Wyobraźnia podpowiada dyskusję nad progra­mem rządzącej partii, wielość krzyżujących się opinii i poglądów, kompromisy zawarte w tekstach uchwał. Tyle że ten kongres nie przyjmie żadnej programowej uchwały. O dyskusji też zresztą nie ma mowy. Zwiezione tu z całej Polski setki delegatów mogą tylko klaskać. Ich jedynym narzędziem komunikacji z „górą” są dłonie.
I nawet przyjemnie by się dalej kpiło, gdyby nie to, że wido­wisko doskonale spełniło rolę, jaką mu wyznaczono.

piątek, 7 lipca 2017

Sparaliżowana policja



W policji trwa burza mózgów. Kto może, kombinuje, jak znaleźć dojście do polityków PiS, żeby załatwić sobie stanowisko. Do tego, co dzieje się na ulicach, komendanci wszelkich szczebli nie mają głowy ani serca.

Głośna jeszcze była spra­wa nadużyć związanych ze śmiercią Igora Stachowia­ka, pobitego i dręczonego paralizatorem na komisaria­cie we Wrocławiu, sypały się spóźnione dymisje i kary, gdy zagotowało się wo­koło Lublina. Policjant z patrolu raził po jądrach zatrzymanego za awanturowanie się z taksówkarzem, skutego kajdankami i wiezionego do izby wy­trzeźwień mężczyznę. Koledzy policjanta z patrolu nie zareagowali ani wówczas, ani trochę późnej, gdy w samej izbie wy­trzeźwień policjant z Lublina potraktował paralizatorem jeszcze przebywającego tam 22-latka.
   Kilka dni wcześniej na komisariacie w Częstochowie zmarł starszy pan, oby­watel Austrii. Przyjechał wraz z żoną na pogrzeb do Polski, został zatrzymany przez policyjny patrol i zabrany na komi­sariat, bo podobno miał uderzyć w twarz ochroniarza odbywającej się w parku imprezy. Żona informowała policjantów, że mąż jest chory na serce. Podczas bada­nia na zawartość alkoholu we krwi (była niewielka) mężczyzna nagle zasłabł. Z re­lacji kobiety wynika, że prosiła o pomoc, o wezwanie karetki, ale policjanci tylko się śmiali. Gdy w końcu wezwano karetkę, mężczyzna już nie żył. W pomieszczeniu, w którym zmarł, nie było kamer. Będzie więc kolejna sprawa - słowo kontra słowo.
   Inna historia, z Lidzbarka Warmiń­skiego, skończyła się niczym. Wiadomo, że zatrzymani byli bici przez funkcjona­riuszy, że tłuczono ich między innymi pałką po gołych stopach. Tyle że nie udało się ustalić, kto bił. Sprawa stanęła przed Trybunałem Praw Człowieka. Rząd pol­ski zgodził się wypłacić odszkodowanie i na tym się skończyło.
   Od zdarzeń w Lidzbarku sytuacja zmie­niła się o tyle, że na komendach wydatnie przybyło paralizatorów. Prywatnych, ku­pionych za własne, ale używanych w cza­sie służby. Policjanci przyznają, że dla ich przełożonych nie jest to tajemnicą.
- Chłopaki się tym nawet chwalą - mówi nasz rozmówca z policji. Paralizatory są, bo funkcjonariusze się boją. Chwytów obezwładniających, wykorzystywania tonfy (rodzaj pałki) uczą się tylko na po­czątku, gdy wstępują do policji, potem muszą sobie jakoś radzić. Nikt już nie sprawdza ich umiejętności w tym zakresie - na obowiązkowych okresowych testach sprawnościowych jest rzut piłką lekarską, a nie ma sprawdzianów z zatrzymania, bezpiecznego obezwładniania. Parali­zator, przy braku umiejętności, to droga na skróty. Przy wysokim poziomie lęku czy frustracji to zabójca.

czwartek, 6 lipca 2017

Dyktatura ignorancji i Wazelina TV



Dyktatura ignorancji

O to mam największe pretensje do Kaczyńskiego, że z cynicznych powodów dał nieoświeconemu plebsowi poczucie dostępu do władzy mówi prof. Wojciech Sadurski, prawnik i politolog

Rozmawia Aleksandra Pawlicka

NEWSWEEK: Wizyta Donalda Trumpa w Polsce to splendor czy kłopot dla naszego kraju?
PROF. WOJCIECH SADURSKI: Goszcze­nie kogoś, kto jest u siebie politycznym trupem, nie może być splendorem. Do­nald Trump we własnym kraju jest trak­towany jak parias niegodny pozycji prezydenta. Jego wizytę w Polsce po­równałbym do wizyty, którą odbył jako prezydent do Arabii Saudyjskiej. Poje­chał tam ogrzać się w cieple podziwu i adoracji, których odmówił mu świat demokratyczny. Czuł się doskonale wśród ludzi nieposiadających demokra­tycznego mandatu.
PiS obiecuje Trumpowi, że będzie nad Wisłą fetowany.
W pewnym sensie to będzie wizyta win-win dla obu stron - Trump odwiedzi kraj będący członkiem wspólnoty europej­skiej, a gospodarze będą mogli opowiadać, że Polska nie jest w świecie izolowana. Można więc rzec, że swój przyjeżdża do swego, choć w przypadku Andrzeja Dudy trudno mówić o byciu przywódcą. W tej wizycie liczy się jednak przede wszyst­kim poklepywanie po plecach. PiS czeka na wyraźny sygnał poparcia, bo poprzed­ni prezydent, Barack Obama, na szczycie NATO w Warszawie był wobec rządu do­brej zmiany krytyczny. I choć robił to na tyle powściągliwie, że opozycja nie kryła rozczarowania brakiem ostrej krytyki, to PiS zachowanie Obamy odebrało jako po­liczek. Nie ma więc znaczenia, że Donald Trump jest politykiem, którego demokra­tyczny świat nie ceni, ale jest amerykań­skim prezydentem.
Wobec którego lada moment może być wszczęta procedura impeachmentu.
- Wszczęcie procedury nie oznacza jesz­cze pozbawienia go stanowiska. Trump mimo rekordowo niskiego poparcia w społeczeństwie amerykańskim wśród wyborców republikańskich cieszy się na­dal silnym wsparciem. Dlatego sądzę, że ta prezydentura - choć kulawa i sparali­żowana wieloma zarzutami - dotrwa do końca kadencji.
Podobnie jest w Polsce - Kaczyński też nie jest popularny, ale wśród swoich cieszy się poparciem. W czym tkwi siła tych polityków?
- W nienawiści. Obaj budują swoją po­zycję na emocjach negatywnych, które w polityce są silniejsze niż pozytywne. Obaj mogą sobie na to pozwolić, bo wie­dzą, że nienawiść do ich politycznych oponentów jest wśród ich wyborców sil­niejsza niż niechęć ze strony reszty.
Z czego ta nienawiść wynika?
- Trumpa wybrała biała klasa pracująca, która na zdrowy rozum nie miała żadne­go powodu, aby popierać finansowego oligarchę niereprezentującego jej inte­resów. Mimo to ta biała klasa pracująca uznała, że establishment amerykański nie wyraża jej tożsamości, nie zapewnia jej poczucia wartości i przynależności do społeczeństwa. Ta biała klasa robot­nicza poczuła się ludem zapomnianym, wykluczonym. Pozbawionym ochrony przed imigracją i globalizacją zalewają­cą rynek tanimi produktami, podważają­cymi ich bezpieczeństwo zatrudnienia. Wyborcy Trumpa to ci, którzy poczu­li się wypchnięci na koniec kolejki po rozmaite dobra społeczne, daleko za uchodźcami, kobietami, przedstawicie­lami mniejszości. Oferta Trumpa zno­siła punkty za odmienność, obiecywała premię dla białych, zwykłych Ameryka­nów hołdujących tradycyjnym wartoś­ciom (w których przywiązanie do broni odgrywa istotną rolę) i religijnemu fun­damentalizmowi. Podziały klasowo- -warstwowe zostały przełożone na język wojny kulturowej i to zapewniło władzę Trampowi.
Była to oferta populistyczna.
- Oczywiście, bo Trump jak każdy popu­lista zdołał przekonać, że tylko on rozu­mie wykluczonych i tylko on potrafi się z nimi komunikować ponad głowami in­stytucji. W USA stało się coś, co z punk­tu widzenia historii Ameryki jest rzeczą bez precedensu. Nastąpiło odwrócenie tradycyjnego układu partyjnego - klasa pracująca przylgnęła do republikanów, a demokraci stali się partią wyrażają­cą kosmopolityczną elitę wielkich miast plus rozmaite mniejszości: rasowe, reli­gijne, seksualne.
W Polsce dokonał się podobny proces?
- W Polsce doszło do rozczarowania libe­ralizmem wciąż bardzo młodym i słabo zakorzenionym. Doszło do rozczarowa­nia społeczeństwa kosztami demokracji: wolnością słowa, dającą także ochronę poglądom niepopularnym; wolnością zgromadzeń, pozwalającą na manifesta­cje ludzi nielubianych, uprawnieniami w procesie sądowym, chroniącymi tak­że oskarżonych, a nie tylko ofiary. Wzię­ło górę przekonanie, że państwo musi przede wszystkim wyrażać wartości istotne dla większości.

środa, 5 lipca 2017

Na dworze Beaty


Beata Szydło myśli już o sukcesji PiS. Dlatego postawiła na strategiczny sojusz Zbigniewem Ziobrą. To jego dawny współpracownik, a dziś główny doradca Szydło, stoi za antyunijną i antyuchodźczą retoryką pani premier           

Renata Grochal

Beata Szydło przyjęła strategię na woła. Nie zrobi nic, co ułatwi Jarkowi wyrzucenie jej ze stanowiska premiera. On będzie ją okła­dał kijem, a ona będzie stać jak wół - tłu­maczy obrazowo ważny polityk PiS. Przed kongresem partii, planowanym na 1 lipca, czołowi politycy rządowi dwoją się i troją, żeby przypodobać się prezesowi.
   Gdy media zaczęły spekulować, że pozycja Beaty Szydło jest zagrożona, w Kancelarii Premiera rozpoczęło się gorączko­we poszukiwanie sposobu na ucieczkę do przodu. Tak powstał plan, że Szydło przy okazji debaty nad wotum nieufności dla Antoniego Macierewicza uderzy w UE i uchodźców. Jarosław Kaczyński jest bowiem wyczulony na kwestie suwerenności Polski oraz ingerowania Unii w decyzje na­szego rządu. Okazja była dobra, bo debata od­bywała się tuż po zamachu w Manchesterze.
   - Europo, powstań z kolan, bo będziesz co­dziennie opłakiwała swoje dzieci - grzmia­ła Szydło z sejmowej trybuny i powtarzała, że Polska nie zgodzi się na przyjęcie uchodźców.
- Nie będziemy uczestniczyć w szaleństwie brukselskich elit - odgrażała się. Kaczyński był zachwycony. Szydło dostała owacje na sto­jąco od klubu, a prezes kurtuazyjnie ucałował ją w rękę.
   Bliski współpracownik Kaczyńskiego mówi, że Szydło na razie ocaliła stanowisko.
- Dwa miesiące temu dojrzewał plan głębo­kiej rekonstrukcji rządu, ale teraz, gdy son­daże poszybowały, nie ma sensu wymieniać ministrów czy premiera. Szydło wciąż ma do­bre notowania - zauważa mój rozmówca. Je­śli rekonstrukcja w ogóle będzie, to raczej jesienią.
   Według informacji „Newsweeka” za ostrą antyunijną i antyuchodźczą retoryką szefowej rządu stoi Witold Olech. To główny doradca Beaty Szydło, premier ufa mu bezgranicznie.
- Olech pisze większość wystąpień Szydło. Jest trochę kimś takim jak Igor Ostachowicz u Tuska. To on doradza pani pre­mier w sprawach strategicznych, wizerunkowych, ale daje jej także psychiczne wsparcie, uspokaja, że wszystko będzie OK. - opowiada polityk, który bywa w Kancelarii Premiera.

wtorek, 4 lipca 2017

Hańba domowa,Felieton zdradziecki,Marsz pod górę,Nie mamy pańskiego płaszcza - i co nam pan zrobi,Warkocz,Kryta żabka i Dwie dziewczyny


Hańba domowa

Auschwitz jest symbolem tego, jak nisko upada ludzkość, gdy człowiek ulega zbrodniczej ideolo­gii. Od zeszłego tygodnia jest też symbolem tego, jak nisko upada polityk, gdy polityka traci moralne hamulce.
   Właściwie nie powinniśmy być zdziwieni. Solidnie nas do tego przygotowywano. Zrobiono niemal wszystko, by na ko­lejne amoralne wybryki tej władzy nas uodpornić, jakoś nas do nich przyzwyczaić. Były już zarazki i bakterie, ludzie gor­szego sortu, komuniści i złodzieje, zdrajcy i barbarzyńcy, był element animalny i gen zdrady, była symbolizująca nienawiść biała róża. Było już prawie wszystko, bo wydawało się, że nie było takich granic, których Kaczyński, Brudziński i Błaszczak jeszcze nie przekroczyli. A jednak. Premier z Brzeszcz przebi­ła ich wszystkich.
   Wiemy, Beata Szydło nie została premierem ze względu na swój dorobek. Nie zasłynęła nigdy niczym specjalnym, nie zrobiła nic, co zasługiwałoby na uwagę, nie powiedziała ni­czego, co wzbudziłoby nadmierny respekt. Nie wymagaliśmy więc wiele. Ot, wystarczyłoby zwykłe minimum minimorum, odrobina przyzwoitości, która pewnych rzeczy nie po­zwala mówić. Powinna wiedzieć. Z Brzeszcz, skąd pochodzi, do Oświęcimia jest 9 kilometrów, jakieś 10 minut jazdy sa­mochodem, w kolumnie BOR pewnie 5 minut. Ponad 70 lat temu, gdy krematoria działały pełną parą, przy niesprzyjają­cym wietrze smród palonych ciał na pewno nad Brzeszczami się unosił. Pamięć o tym, co się działo w Auschwitz, sens tam­tych zdarzeń, na pewno Brzeszcz nie ominął. A może ominął?