sobota, 30 września 2017

Kościół się nawraca?



Hierarchowie zaczynają mieć pierwsze wątpliwości, czy polityczna kuratela PiS jest dla polskiego Kościoła tak korzystna, jak dotąd sądzili. Ale wyjście poza pisowskie opłotki będzie bardzo trudne.

Dwie wypowiedzi biskupów nie czynią w Kościele odwilży. Dobrze, że prymas Wojciech Polak upomniał się o poszano­wanie ładu konstytucyjnego, a abp Stanisław Gądecki, szef Konferencji Episkopatu Polski, podziękował prezy­dentowi Dudzie za weta sądownicze. Już we wrześniu doszedł do nich apel zespołu biskupów odpowiedzialnych za kontakty z episkopatem niemieckim o opamiętanie w zaostrzaniu konfliktu między pisowską Warszawą a Berlinem. Kto jak kto, ale pol­ski episkopat akurat ma mocny tytuł do tej interwencji, bo to polscy biskupi zaryzy­kowali w 1965 r. wyciągnięciem ręki do ka­tolików niemieckich w soborowym duchu pojednania.
   Po słowach hierarchów posypały się spe­kulacje. Obracają się one wokół tezy czy ra­czej pobożnego życzenia, że coś w Kościele drgnęło. Że przybywa biskupów stawiają­cych politycznie na domniemany obóz prezydencki i dystansujących się od obec­nego obozu rządowego. Że uwaga i nadzie­ja episkopatu przesuwają się z nieobliczal­nego Jarosława Kaczyńskiego na bardziej centrowego prezydenta Andrzeja Dudę.
   W rzeczywistości niewiele wskazuje, by taki ruch tektoniczny miał miejsce. Przytomne, obywatelskie, chrześcijańskie wypowiedzi i zachowania kilku biskupów - Polaka, Guzdka, Czai, Nossola, Muszyń­skiego, Zadarki, Pieronka - nie tworzą masy krytycznej. Nie równoważą, a tym bardziej nie osłabiają, wpływu o. Rydzyka w episko­pacie, a zatem i w polityce kościelnej. Po­średnio dowodzi tego masowa obecność elity pisowskiej na zgromadzeniach i w stu­diach radiomaryjnych. Swą obecnością pisowska władza potwierdza i wzmacnia przywództwo Rydzyka w Kościele. Księża i świeccy wyciągają z tego wnioski, jaka w Kościele obowiązuje dziś poprawność polityczna: ta radiomaryjna.

piątek, 29 września 2017

Obudzić Polskę liberalną



Notowania PiS trzymają się nie dlatego, że w Polsce pojawiają się nowe rezerwy narodowców czy elektoratu socjalnego, ale dlatego że wciąż nie potrafią się zmobilizować Jego przeciwnicy

Prawica przez lata budowa­ła konglomerat polityczno-finansowo-medialny zor­ganizowany wokół partii, którą Kaczyński mimo wy­borczych porażek zdołał utrzymać. Spo­łeczne zaplecze w postaci budowanego po Smoleńsku społeczeństwa obywatelskie­go (Kluby „Gazety Polskiej” Solidarni 2010, dziesiątki lokalnych i ogólnokrajo­wych środowisk) obrastało mediami toż­samościowymi prawicy, finansowanymi z dotacji partyjnych i SKOK-ów.
   Ów prawicowy układ dostarczył Ka­czyńskiemu nie tylko siły, ale także języka, który zdominował całą sferę pub­liczną. Tym bardziej że został wsparty przez co najmniej połowę proboszczów i blisko jedną trzecią hierarchów - reszta nie kocha Jarosława Kaczyńskiego, brzy­dzi się religią smoleńską, ale po zdobyciu władzy przez PiS (które przelicytowało wcześniej rządzących, oferując Kościoło­wi nieporównanie więcej pieniędzy i atry­butów władzy) uważa, że można z prawicą robić finansowo-cywilizacyjne interesy przeciw „sekularyzacji idącej z Brukseli” i „liberalnej cywilizacji śmierci”.

czwartek, 28 września 2017

Afera pod sąd



Koła zębate zgrzytają, przekładnie zatarte, do widzów dociera szczęk żelastwa i gnącej się blachy. Wszystko wskazuje na to, że obóz PiS przy reformie sądów połamał sobie zęby.

Przyczyną najpoważniejsze­go kryzysu obozu rządowego od chwili przejęcia rządów jest nadmiar rewolucyjnego zapa­łu, zbyt szybkie tempo zmian, brutalność ich wprowadzania. Prawo i Sprawiedliwość w tej sprawie zgubi­ły arogancja, bezmyślność oraz prze­konanie, że prawo go nie obowiązuje, a opozycja jest zbyt słaba, by bronić jego przestrzegania.
   Pierwszym ciosem były weta prezy­denta. Kampania „Sprawiedliwe Sądy” to kolejny mocny akord tej postępującej katastrofy. W kwestii Polskiej Fundacji Narodowej popełniono szereg błędów, które mogą skończyć się nawet najwyż­szym wymiarem politycznego wyroku: dymisją rządu.

środa, 27 września 2017

Lekcja dla wicepremiera



Choć Mateusz Morawiecki celuje w fotel premiera, to daje się ogrywać jak dziecko. Właśnie poniósł kolejną porażkę Beata Szydło zabrała mu nagrodę Człowieka Roku. Widz z Nowogrodzkiej siedzi w swym gabinecie i przygląda się tej rywalizacji z rozbawieniem

Michał Krzymowski

Przychodzi szef dużej państwowej spółki do Jarosława Kaczyńskiego i pyta: - Panie prezesie, na kogo głosować w Krynicy? - Na Beatę.
   Biuro PiS na Nowogrodzkiej, szef PiS przyj­muj stronnika wicepremiera, potakuje:
   - Tak, oczywiście, Morawiecki zasłużył na tę nagrodę.

TAKTYKA REDAKTORA
Połowa sierpnia. Współpracownicy Morawieckiego siedzą nad kartką z nazwiskami członków kapituły nagrody Człowieka Roku, która przyznawana jest na Forum Ekonomicznym w Krynicy. Wy­chodzi im, że wicepremier może liczyć na dziewięć głosów. W po­przednich latach tyle wystarczyło, by wygrać.
   Z Krynicy dochodzą jednak zastanawiające sygnały. Głoso­wanie miało się skończyć 12 sierpnia, a przedłużono je do koń­ca miesiąca. Dodatkowo poszerzono kapitułę o dziewięć osób; wśród nowych członków rady są m.in. prezes PZU Paweł Surówka i szef Energi Daniel Obajtek. Obaj będą głosować na Beatę Szydło. Pierwszy to człowiek ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, drugi kilka miesięcy temu został oczyszczony z zarzutów przez podległą Ziobrze prokuraturę. Roznosi się też, że osobiste kontak­ty uruchomiła Szydło, która z czasów szkolnych zna się z Jerzym Bochyńskim, prezesem fundacji organizującej Forum. Zagadko­wo wygląda też skład trzyosobowej komisji liczącej głosy: zaprzy­jaźniony z Ziobrą szef Pekao SA Michał Krupiński, kierujący PZU Paweł Surówka (obie spółki są wśród głównych partnerów Fo­rum) i polityk SLD Krzysztof Gawkowski.
   Gdy Morawiecki o tym usłyszy, powie współpracownikom: - Są zdeterminowani, mogę przegrać. Czy da się wycofać moją kandydaturę?
   Ci zdeterminowani to ludzie Szydło i Ziobry. A kandydatury Morawieckiego wycofać nie można, bo została formalnie zgłoszo­na przez członków kapituły. Mimo tych obaw w czwartek 30 sierp­nia wicepremier wygrywa w internetowym głosowaniu z szefową rządu 11:10. Po Warszawie rozchodzi się, że Człowiekiem Roku 2016 został Morawiecki.
   Jednak gdy kapituła zbierze się po weekendzie, okaże się, że wpłynęły jeszcze trzy głosy nadesłane pocztą. Wszystkie trzy na Szydło - to ona ma wieczorem odebrać w Krynicy wyróżnienie.
To, kto głosował korespondencyjnie, jest zagadką, ale głosy in­ternetowe są imienne i szybko roznosi się, kto kogo popierał. Sumowanie głosów oddanych na Szydło i Morawieckiego przypo­mina liczenie szabel przez dwa wrogie obozy.
   Krupiński, Surówka, Obajtek - wszyscy trzej głosowali na Szydło.
   Szef PKO BP Zbigniew Jagiełło - na Morawieckiego.
   Prezes Tauronu Filip Grzegorczyk, prywatnie znajomy brata ministra sprawiedliwości Witolda Ziobry - na Szydło.
   Wicepremier Piotr Gliński - na Morawieckiego. Według usta­leń „Newsweeka” to on zgłosił kandydaturę wicepremiera. Wiele wskazuje na to, że zrobił to za zgodą prezesa PiS.
   Były minister skarbu Dawid Jackiewicz - na Morawieckiego. Długo uchodził za człowieka Szydło, ale ku zaskoczeniu wielu po­lityków PiS w ostatnich tygodniach zmienił front i zbliżył się do wicepremiera.
Marszałek Sejmu Marek Kuchciński - na Szydło. Ludziom Mo­rawieckiego sugerował, że poparł wicepremiera, ale członkowie kapituły widzieli jego kartę do głosowania.
   Współtwórca portalu wPolityce.pl i redaktor naczelny tygodni­ka „wSieei” Jacek Karnowski - taktycznie nie oddał głosu. Choć podobnie jak Kuchciński dawał do zrozumienia, że poprze Mo­rawieckiego. Z drugiej strony, nadzorowany przez Szydło PZU od miesięcy wykupuje reklamy w jego piśmie i sponsoruje gale orga­nizowane przez „wSieci”.
    „Newsweek” próbował się skontaktować z Instytutem Studiów Wschodnich, odpowiedzialnym za organizację krynickiej impre­zy. Nasze pytania o poszerzenie kapituły zgłaszanie kandydatur i zmianę terminu głosowania pozostały bez odpowiedzi.

wtorek, 26 września 2017

Uwikłanie i Czystka



Uwikłanie

Autor prezydenckiej ustawy o Sądzie Najwyższym przyjął w depozyt milion złotych od spółki, za którą stoją ludzie podejrzani o udział w mafii paliwowej. Członek władz warszawskiej palestry: - Pewnie trzeba będzie wszcząć wobec niego postępowanie dyscyplinarne

Michał Krzymowski

Takich adresów nie ma w Warszawie wie­le. Idealnie odrestaurowana kamieni­ca, wszystko jak spod igły - odnowione sztukaterie na suficie, kute balustrady, zdobione drzwi drewniane. Śnieżna biel ścian i podwórko tonące w kwiatach. Kancelaria Michała Królikowskiego do niedawna zajmowała jedno piętro, teraz ma dwa.

PROFESOR PROWADZI MNIE DO GABINETU
- Dopiero się wprowadziliśmy. Widzi pan tę szafę? - wska­zuje gablotę stojącą pod ścianą. - To ostatnia rata z IPetrolu. Zapłacili meblami.
   IPetrol to cypryjska spółka handlująca paliwem. Stoją za nią dwaj bracia z Węgrowa. Od pół roku siedzą w areszcie. Prokuratura podejrzewa ich o udział w grupie przestępczej, wyłudzanie VAT i pranie brudnych pieniędzy. Zanim IPetrol oddał Królikowskiemu meble, płacił pieniędz­mi. Za ostatnie pół roku współpracy autor prezydenckiej usta­wy o Sądzie Najwyższym zainkasował od paliwowej spółki 300 tys. zł. Przyjął też dwa depozyty adwokackie na poczet przyszłych kar, poręczeń majątkowych i kosztów postępowań - jeden na milion złotych, a drugi na 150 tys. dol.
   Depozyt adwokacki to coś w rodzaju powiernictwa. Klient może przekazać adwokatowi pieniądze na przechowanie. Środki muszą trafić na oddzielny rachunek bankowy i po­winny być wypłacane na każde żądanie ich dysponenta. Jest warunek: spisując umowę depozytu, klient powinien jasno wskazać jego cel. Instytucja depozytu pieniężnego jest w peł­ni legalna - pojawia się w orzecznictwie Sądu Najwyższego, Trybunału Konstytucyjnego, a także w dokumentach Naczel­nej Rady Adwokackiej - ale prawnicy nie korzystają z niej zbyt często.

poniedziałek, 25 września 2017

Nie ma wolności bez praworządności i Harce suwerena



Nie ma wolności bez praworządności

Dyktatura miewała w historii legitymację społeczną i była powoływana na wypadek zagrożenia przez wroga. Stawała się tyranią dopiero wtedy, gdy władza dyktatorska była jedynie uzurpowana, a wróg urojony.

Sławomir Sierakowski

Do dziś pozostało to, że dyktator swoje rządy uzasad­nia koniecznością obrony przed śmiertelnym za­grożeniem. W nowożytnej Polsce, gdzie zapędy dyk­tatorskie miało przynajmniej trzech przywódców, za każdym razem uzasadnienie było takie samo: albo władza silnej ręki, albo państwo upadnie. Pierwszym był marszałek Piłsudski, drugim Władysław Gomułka, a trzecim jest Jarosław Kaczyński. Każdy z nich zaczynał jako przywód­ca społecznie zalegitymizowany, czyli cieszący się największą popularnością w społeczeństwie. Piłsudskiego w międzywoj­niu kochano jak półboga, dla Gomułki w 1956 r. jako bohatera odwilży i więźnia stalinizmu na wiec w Warszawie wyszło pół miliona Polaków. Kaczyński nigdy nie miał tej popularności, ale wygrał ze swoją partią demokratyczne wybory.
   O ile Piłsudski i Gomułka ograniczali wolność i demokrację, uzasadniając zagrożeniem jednak realnym (w Polsce też mogło wydarzyć się to, co na Węgrzech w 1956 r. albo w Czechosłowa­cji w 1968 r.), o tyle Kaczyński i jego obóz, tak jak Donald Trump i inni populiści, muszą się posługiwać postprawdą, fake newsa­mi i niechęcią do elit (politycznych, medialnych, naukowych, sądowych, biznesowych i innych). Kaczyński, pod hasłem „Pol­ska w ruinie”, wygrywa wybory z Platformą Obywatelską, której rząd jako jedyny uniknął recesji gospodarczej i osiągnął przez osiem lat najlepsze wyniki gospodarcze w całej Europie (pra­wie 25 proc. zakumulowanego wzrostu gospodarczego, spadek bezrobocia z 15 do 8 proc. i deficytu z 8 do mniej niż 3 proc.).
   Jak ta manipulacja była możliwa, nieźle opisali już inni, choć odtrutki dotąd nie wynaleziono, bo nie wydaje się, żeby w epoce postprawdy mogła być nią po prostu prawda poda­wana przez media głównego nurtu, intelektualistów, watchdogi i portale fact-checkingowe. Kręci się ona w zamkniętym świecie mediów społecznych jednego obozu, ale nie przebija się do drugiego.

niedziela, 24 września 2017

Kraina pozorantów,Żeby wyli,Twitterowa opozycja,Polacy na Madagaskar i Łaska stanu



Kraina pozorantów

Zmiana oblicza prezydenta Dudy była chyba najtań­szym zabiegiem plastycznym naszych czasów. Je­den gest, dwa weta, trzy miny, cztery tygodnie, pięć spotkań konsultacyjnych i oto mamy nowego prezydenta.
   Czasem radykalna zmiana oblicza nie wymaga radykalnych ruchów skalpela. By wzbudzić uznanie publiki, wystarczą de­tale poprzedzone obniżeniem oczekiwań. Już nie podpisuje wszystkiego jak leci? Zawetował coś? Brawo! Niezłomny!
   Andrzejowi Dudzie strasznie musiał doskwierać ten Adrian w poczekalni, ale chyba sam się nie spodziewał, jak niewiele trzeba, by przedsionek gabinetu naczelnika opuścić. Andrzej przestał być Adrianem, ale nie przestał być wyrobem prezydentopodobnym. Andrzej ma więc prawo świętować wizerun­kowy sukces, ale Polska żadnego powodu do świętowania nie ma, bo wciąż nie ma głowy państwa z prawdziwego zdarzenia.
   Prezydentowi Dudzie nie przeszkadzało niszczenie kon­stytucji, której miał strzec, co na tę konstytucję zaprzysiągł. Przeszkadzały mu wyłącznie drwiny i szyderstwa ze strony prezesa i „Ucha prezesa”. Nie szło więc o to, by zmieniła się istota rzeczy, ale o to, by prezydent mógł zachować twarz, a zatem pozory.
Prezydentura pozorowana nie potrzebuje ani realnych osiągnięć, ani realnego sporu. Potrzebuje wyłącznie pozo­rów. Mieliśmy więc pozory niezależności w postaci dwóch wet przy jednoczesnym podpisaniu kluczowej ustawy an­tykonstytucyjnej. Następnie mieliśmy pozory, że naczelnik państwa traktuje głowę państwa poważnie, bo zamiast przy­jąć głowę na audiencji u siebie, pojechał do niej w odwiedziny. Teraz mamy pozory konsultacji w sprawie nowych projektów ustaw - opozycja udaje, że uczestniczy w realnej politycznej grze, choć jej rola sprowadza się do pełnienia funkcji przy­krywki dla operacji, na którą nie ma żadnego wpływu.
   W zapasach między prezydentem a prezesem nie idzie oczywiście o żadną konstytucję, a jedynie o to, kto w pisowskim obozie będzie miał możliwość jej łamania - prezydent Duda czy jego dawny promotor, minister Ziobro. Z punktu widzenia niezawisłości sądów i niezależności sędziów ma to jednak znaczenie trzeciorzędne. Obu panów różnią bowiem ambicje, a nie poglądy. Widzieliśmy to kilka dni temu - w tym samym czasie, gdy prezydent udawał konsultacje w sprawie ustaw o KRS i Sądzie Najwyższym, Ziobro rozpoczynał czyst­ki w sądach. Czystki, które stały się możliwe dzięki podpisowi Dudy pod niekonstytucyjną ustawą.

sobota, 23 września 2017

Imperium inwigilacji i Siatka na sieć



Imperium inwigilacji

O służbach specjalnych mówi się, że to oczy i uszy państwa. Nie jest dobrze, kiedy służby mają zeza, a słuch wyczulony jedynie na niektóre odgłosy.

Niedawny wyrok sądu w Białymstoku ujawnił niesłychaną manipulację przeprowadzo­ną przez ABW. Najpierw ogłoszono sukces w postaci ujęcia czterech Czeczenów, rze­komo zbierających pieniądze na Państwo Islamskie. Byli podsłuchiwani. Jako dowód przedstawiono w sądzie streszczenia steno­gramów z ich rozmów. Mieli rozmawiać o „naszych oddzia­łach w Syrii” - to był as w rękawie prokuratora. Okazało się, że Syrię ktoś dopisał - ta nazwa nie padała w rozmowach. Oskarżeni faktycznie prowadzili zbiórkę, ale na cele zloka­lizowane na Kaukazie, skąd przybyli. Sąd o fałszerstwie po­wiadomił prokuraturę. To jedna z największych wpadek ABW od początku jej istnienia. Ile podobnych operacji specjalnych toczy się każdego dnia, nie wiadomo, bo wszystko jest ściśle tajne. Pod parawanem tej tajności można fałszować fakty, bo nie one są ważne, ale cel.
   W Polsce działa siedem służb z uprawnieniami do prowadze­nia operacji specjalnych - ABW, SKW, Straż Graniczna, Wywiad Skarbowy, CBA, Żandarmeria Wojskowa i Policja (ze szczegól­nym wskazaniem na CBŚP - Centralne Biuro Śledcze Policji). Czynności operacyjno-rozpoznawcze poza wymienionymi mogą prowadzić Agencja Wywiadu, Służba Wywiadu Woj­skowego, Biuro Ochrony Rządu i Służba Celno-Skarbowa. W sumie to 11 formacji ze szczególnymi uprawnieniami. Jest jeszcze Służba Więzienna, która formalnie nie ma uprawnień do czynności operacyjno-rozpoznawczych, ale faktycznie je prowadzi poprzez siatkę agenturalną wśród osadzonych.
   Teoretycznie służby mają obowiązek używać wyłącznie me­tod zgodnych z prawem. Agencja Wywiadu i Służba Wywiadu Wojskowego pozostają na innym poziomie - specyfika ich pra­cy polega na łamaniu prawa obowiązującego poza granicami Polski. Bogactwo służb sugeruje, że nasz kraj jest jakąś potęgą, jeżeli chodzi o zabezpieczenia przed zagrożeniami, ale to nie­prawda. Problem polega nie tylko na tym, że szwankuje koor­dynacja prowadzonych przez nie czynności, bo nie funkcjonuje Centralna Ewidencja Zainteresowań Operacyjnych. Nie ma też właściwej kontroli nad służbami. I to grzech najważniejszy. „Ist­nienie tak wielu służb wymaga powstania wielopoziomowego systemu ich kontroli. Instytucje takie jak NIK, sądy czy komisja ds. służb specjalnych realnie jej nie zapewniają. Jest to bardzo ważne ze względu na charakter działania służb, które mogą go­dzić w prawa i swobody obywatelskie” - te słowa mogłyby paść ze strony przedstawiciela opozycji, ale sformułował je związany z PiS były szef Agencji Wywiadu Grzegorz Małecki w artykule pod znamiennym tytułem „Bezgłowe służby” („Rzeczpospolita” z 7 maja 2017 r.).

piątek, 22 września 2017

Fundacja partyjnej promocji



Polska Fundacja Narodowa odmawia finansowania filmów historycznych, choć miał być to jeden z celów jej działania. Hojnie wspiera za to propagandę PiS. Kampania w sprawie sądów to dopiero początek

Renata Grochal, Aleksandra Pawlicka, Michał Krzymowski

Gdy organizowaliśmy kon­kurs na scenariusz filmu historycznego, słysze­liśmy, że realizację na­grodzonych wesprze finansowo Polska Fundacja Narodowa. Jednak kiedy na początku września kon­kurs rozstrzygnięto, obietnice ulotniły się jak kamfora - mówi urzędnik Mini­sterstwa Kultury.
   - Skąd macie takie informacje? Kto wam to powiedział? - denerwuje się Ma­ciej Świrski, wiceprezes zarządu Polskiej Fundacji Narodowej, o której ostatnio zrobiło się głośno za sprawą horrendal­nie drogiej kampanii rządu PiS w spra­wie sądów.

czwartek, 21 września 2017

Wszyscy Brutusi Kaczyńskiego i Kupowanie misjonarzy

Wszyscy Brutusi Kaczyńskiego

Spiskowcy chcą się pozbyć Kaczyńskiego, by zachować cały prawicowy stan posiadania

Operacja Walkiria z lipca 1944 roku (próba obale­nia Adolfa Hitlera roz­poczęta nieudanym zamachem pułkownika Clausa von Stauffenberga w Wilczym Szańcu) nie była żadnym antyfaszyzmem. Polegała na tym, że konserwa­tyści w obozie rządzącym III Rzeszą i w armii próbowali usunąć Hitlera uwa­żanego przez nich za ewidentnego po­litycznego szaleńca, żeby wobec klęsk wojennych zachować przynajmniej część jego zdobyczy.
   Jarosław Kaczyński nie poniósł jesz­cze żadnej ewidentnej klęski, jed­nak masowość społecznych protestów w obronie niezawisłych sądów, a tak­że narastająca izolacja rządu PiS wobec wszystkich ośrodków polityki świa­towej - nie wyłączając Waszyngtonu - sprawiła, że u wielu prawicowców, a także u wielu ludzi Kościoła zapaliło się pierwsze światełko alarmowe.

środa, 20 września 2017

Poskramianie Andrzeja i Premier szyta na miarę



Poskramianie Andrzeja

Jarosław Kaczyński chce znowu przemienić Andrzeja Dudę w Adriana. Podczas wizyty w Belwederze dał mu do zrozumienia, że czas skonfliktowanej z pałacem Beaty Szydło właśnie minął. Czy to wystarczy?

Michał Krzymowski

Polityk z otoczenia głowy państwa: - Wraże­nia po zeszłotygodniowej wizycie Jarosława? Jedno zasadnicze: Beata jest posprzątana, jej już nie ma.
   Rozmówca z Nowogrodzkiej: - Prezes nie przystąpi do wymiany premiera bez pewno­ści, jak zachowa się prezydent. Mając prze­ciwko sobie i Dudę, i Szydło, mógłby zostać ograny. Zaczęłyby się targi, spekulacje. A po co mu to? Lepiej zrobić wszystko na własnych zasadach.

BEATA DO BRUKSELI
Wśród polityków Prawa i Sprawiedliwości krążą dwa scenariusze wymiany Szydło na Kaczyńskiego. Pierwszy to konstruktywne wotum nieufności: grupa posłów PiS składa wniosek o usunięcie dotychczasowej szefowej rządu i powoła­nie w jej miejsce prezesa PiS. To wariant, który wiąże Dudzie ręce i nie daje mu pola do prowadzenia gry. Bo - gdy już wnio­sek przejdzie przez Sejm - powierzenie misji tworzenia nowe­go rządu będzie formalnością.
   Konstruktywne wotum jest jednak rozwiązaniem siłowym, mało elegan­ckim. Konieczna jest debata w Sejmie, trzeba uzasadnić dymisję dotychcza­sowej premier i dać głos opozycji. Taki scenariusz jest więc ostatecznością, Ka­czyński może go użyć, jeśli partia nie za­wrze pokoju z pałacem, a on nie będzie mieć zaufania do Dudy.
   Inna ścieżka to złożenie dymi­sji przez samą Szydło. W taki sposób w 2006 roku Kaczyński przejął wła­dzę po Kazimierzu Marcinkiewiczu. To wariant bardziej wyrafinowany, ak­samitny. Ten sposób wymiany rządu wytrąca argumenty opozycji, odbywa się w dobrym stylu i atmosferze wza­jemnego porozumienia następujących po sobie premierów. Ale też stawia w centrum wydarzeń pre­zydenta, który powierza misję tworzenia rządu jeszcze przed sejmowym głosowaniem. Z punktu widzenia prezesa PiS jest to więc rozwiązanie ryzykowne, bo przecież Duda mógłby tę procedurę wykorzystać do snucia spekulacji - czy na pewno to Kaczyński powinien być premierem? Może Morawiecki byłby lepszy? I do stawiania warunków dotyczących składu nowego gabinetu. A przecież wiadomo, że prezydent chętnie pozbyłby się z rządu przynajmniej dwóch osób: Antoniego Macierewicza i Zbigniewa Ziobry.
   Innymi słowy, Szydło może zostać zmuszona do złożenia dymisji tylko wtedy, jeżeli między prezesem a prezydentem będzie pokój.
   - Beata jest zmęczona, psychicznie i fizycznie. Jeszcze się broni, ale czuje, że to już równia pochyła - mówi człowiek z otoczenia szefowej rządu.
   - Czego zażąda w zamian za aksamitne oddanie władzy?
   - Cel maksimum to stanowisko komisarza. Minimum - start w wyborach europejskich i stanowisko lidera frakcji lub w naj­gorszym wypadku wiceszefa europarlamentu. Szydło od jakie­goś czasu intensywnie uczy się angielskiego.
Rozmówca z otoczenia Kaczyńskiego: - Te aspiracje są w par­tii znane. Beata już w 2014 roku zabiegała o miejsce na liście do europarlamentu. Uczynienie z niej twarzy kampanii będzie dla Kaczyńskiego wygodne. To nie jest wygórowana cena.

wtorek, 19 września 2017

Pan na Szczecinie


Intratne posady w spółkach dla kolegów i związanego z partią restauratora, a do tego szukanie haków na politycznych przeciwników. Tak rządzi w swoim regionie Joachim Brudziński, figura numer dwa w Pis

Renata Grochal

Wtorkowy wieczór, koniec sierpnia, na lotnisku w Golenio­wie koło Szczeci­na ląduje samolot z Warszawy. Wysiada poseł Prawa i Spra­wiedliwości Joachim Brudziński, wice­marszałek Sejmu i jeden z najbliższych ludzi Jarosława Kaczyńskiego. Wita go Wojciech Wardacki, prezes kontrolowa­nej przez skarb państwa spółki Grupa Azoty. To europejski gigant branży nawo­zowej i chemicznej. Według relacji posłów opozycji, którzy przylecieli tym samym samolotem, panowie przywitali się bar­dzo wylewnie.
   - Wardacki wyglądał jak komitet powi­talny Brudzińskiego. Z szerokim uśmie­chem. Nawet się zdziwiłem, bo pierwszy raz widziałem u niego taką radość. Zwy­kle ma zacięte usta i straszy wszystkich procesami - opowiada Norbert Obrycki, poseł PO. Gdy dzwonię do Wardackiego z pytaniem, o czym rozmawiał z Brudziń­skim, mówi, że nie ma czasu, i się rozłącza. Po kilku dniach jego rzecznik przysyła mi e-mail z informacją, że prezes odbierał z lotniska nie posła, tylko swoją żonę. Zaś Wardacki osobiście do mnie dzwoni, żeby zagrozić „konsekwencjami prawnymi”, jeśli napiszę inaczej.
   W Szczecinie prezes Wardacki - były kandydat na europosła z listy PiS - ucho­dzi za człowieka Brudzińskiego.

poniedziałek, 18 września 2017

Chłopcy z placu pogardy i Aferzysta w TVP



Chłopcy z placu pogardy

Role zostały rozdane. Wiadomo już kto uknuł spisek, a kto odegrał rolę plutonu egzekucyjnego. Z rąk telewizyjnych dzieci prawicowej rewolucji padła ich matka, szefowa „Wiadomości”

Wojciech Cieśla

Na placu Powstańców Warszawy, gdzie jest siedziba „Wiadomości”, mówią, że pod walec zmian Marzena Paczuska wpadła 6 sierpnia o pierwszej trzydzieści sześć po południu. Wpis, który wrzuciła na Twittera („Jakby co, to od wczoraj jestem na urlopie”), był sygnałem, że w „Wiado­mościach” nadeszła zmiana.
   Od tej chwili wszystko potoczyło się szybko. Tydzień później nie było po niej śladu. Pozostały fakty: „Wiadomości” w dwa lata straciły 860 tys. widzów i zaczęły przegrywać z konku­rencyjnym programem w TVN.
   Kilka dni po wyrzuceniu Paczuskiej okazało się, że TVP przyniosła w ciągu roku 177 mln zł strat. Że idzie na dno w tempie, którego nikt się nie spodziewał.

Atomówka ministra



Rozmowa z Mirosławem Różańskim, generałem broni, byłym dowódcą generalnym Rodzajów Sił Zbrojnych, o tym, jaka gra toczy się między ministrem Antonim Macierewiczem a prezydentem Andrzejem Dudą

JULIUSZ ĆWIELUCH: - Odchodząc z wojska, powiedział pan w Pałacu Prezydenckim „czytajcie konstytucję', czyżby pan prezydent posłuchał i przeczytał?
MIROSŁAW RÓŻAŃSKI: - Myślę, że pan prezydent jako prawnik z doktoratem nie tylko przeczytał konstytucję, ale znał ją szcze­gółowo. Nie przypisywałbym sobie żadnego sukcesu w skłonieniu prezydenta do lektury konstytucji.
Przez pierwsze półtora roku jego urzędowania nie było tego widać.
Prezydent rzeczywiście dosyć długo zwlekał z mocnym zabra­niem głosu w sprawach, za które bierze odpowiedzialność jako zwierzchnik sił zbrojnych. Przyznaję, że sam rozmawiałem z pa­nem prezydentem o wielkiej roli, jaką ma do odegrania, i ocze­kiwaniu ze strony wojska, że aktywniej włączy się w przemiany, którym poddawana jest armia. Nie wszystkie zmiany odbywały się z korzyścią dla bezpieczeństwa kraju.
Mówi pan jak dyplomata, a nie wojskowy.
W mówieniu ostrym językiem jest obecnie wielka konku­rencja. Sytuacja jest poważna i wymaga dialogu, a nie gaszenia za pomocą benzyny. Wojsko jest jedyną instytucją w państwie, która ma dwóch zwierzchników. Artykuł 134 Konstytucji RP mówi, że „najwyższym zwierzchnikiem Sił Zbrojnych jest pre­zydent. W czasie pokoju zwierzchnictwo nad Siłami Zbrojnymi sprawuje za pośrednictwem ministra obrony narodowej”. Jeśli ktoś nie znał konstytucji, to raczej minister, któremu wydawało się, że wojsko stało się jego lennem. Co bardziej dyplomatycz­nym językiem powiedział pan prezydent w czasie przemówienia z okazji 15 sierpnia.
A mniej dyplomatycznie wyraził, odmawiając przyznania nominacji generalskich w tym dniu.
Nominacje generalskie to tylko jedna z prerogatyw prezydenta. Na tyle medialna, że przykuwa zainteresowanie opinii publicz­nej. Brak nominacji został więc od razu zauważony. Oczywiście odbywa się to ze szkodą dla wojska, bo po prostu komplikuje jego funkcjonowanie. Od dawna przekonywałem, że nomina­cje powinny być całkowicie oddzielone od świąt i uroczystości, a powinny wiązać się z pragmatyką kadrową. Kiedy zostajesz wy­znaczony na stanowisko, na którym jest etat generalski, niejako z automatu dostajesz ten stopień. Tym bardziej że może nie wszyscy wiedzą, ale pułkownik na stanowisku generalskim za­rabia jakby tym generałem już był. Tak naprawdę nominacja jest sprawą czysto formalną.
I prestiżową.
W sytuacji, w której oficer czeka trzy, cztery lata na miano­wanie, rzeczywiście może rodzić się poczucie frustracji. Albo, co gorsza, chęć przypodobania się przełożonym, żeby wreszcie zostać zauważonym. To nie są zdrowe mechanizmy.

niedziela, 17 września 2017

Rząd jest nagi,Jedna ojczyzna dwa patriotyzmy,Kontr,Niezależne sądy do kasacji. Za sto milionów,Głowa pęka od fuzli,Okablowani,Przykryjemy was gazetami,Zęby rewolucji,Wesoła biało-czerwona,Syndrom aktorski ,Kontra,Salami i Gorgonzola,Kuna i Mamy się bać



Rząd jest nagi

Władza PiS upadnie ze względu na coraz bardziej rozwarte PiS-owskie nożyce. Im bardziej ta wła­dza jest omnipotentna i represyjna, tym bardziej jest impotentna i nieudolna.
   PiS zdobyło władzę, przez lata powtarzając, że polskie państwo pod rządami Platformy abdykowało. Na wielu po­lach poprzednia ekipa rzeczywiście była nieobecna, do tego nieobecna świadomie albo z lenistwa. Paradoksalnie naj­lepiej opisywała to figura o „państwie teoretycznym” uku­ta przez ministra państwowca, który z ową teoretycznością, widoczną w wielu sytuacjach, miał problem. Państwo Plat­formy było według PiS fikcyjne i dlatego miało dojść do smo­leńskiej katastrofy czy afery Amber Gold. To była ta „Polska w ruinie”, która na rozkaz naczelnika Kaczyńskiego miała powstać z kolan.
   Kaczyński obietnicy częściowo dotrzymał, ale akurat nie tam, gdzie powinien. Otóż państwo teoretyczne stało się pań­stwem praktycznym dokładnie tam, gdzie powinno go nie być, a fikcyjnym tam, gdzie powinno być obecne. Państwo PiS jest szczególnie praktyczne i wybitnie sprawne, gdy przy­chodzi do demolki instytucji i do kadrowej rewolucji. Potra­fiło zgruchotać Trybunał Konstytucyjny, umiało zamienić publiczne media w tępe narzędzie prymitywnej, partyjnej propagandy, poradziło sobie z generałami, drzewami i pro­kuratorami, tak jak za chwilę poradzi sobie ze szkołami, z sę­dziami, mediami i organizacjami obywatelskimi. Wszędzie tam, gdzie trzeba ludzi walnąć w łeb, gdzie działalność in­stytucji od państwa niezależnych trzeba ukrócić, to państwo działa perfekcyjnie. Co przychodzi mu tym łatwiej, że powie­rza „ważne odcinki” ludziom o predyspozycjach niszczyciel­skich, Przyłębskim, Kurskim, Macierewiczom czy Szyszkom. Dzięki takim specom z trybunału został budynek, z TVP - długi, z armii - defilady, a z puszczy - trociny.
   Państwo niszczycieli jest jednak jednocześnie państwem nieudaczników. Ponieważ jak drzewa w puszczy wykarczowało wszystkich fachowców, jest bezradne, gdy trze­ba nie niszczyć, ale walczyć ze zniszczeniami. A gdy zdarza się nawałnica, dochodzi do katastrofy. Władza, która spraw­dza się świetnie, gdy trzeba uderzyć w obywatela, jest kompromitująco nieudolna, gdy trzeba mu pomóc. Obywatel pomaga sobie wtedy sam, a władza zainteresowana jest wy­łącznie odegraniem propagandowej szopki, która dzięki propagandystom-klakierom częściowo kamufluje obraz skrajnej niekompetencji.

sobota, 16 września 2017

Czas się bać i Trzeci sort



Czas się bać

W Polsce został dokonany przewrót ustrojowy. Jeśli ludzie o umiarkowanych poglądach nie zaczną ze sobą rozmawiać, dojdzie do niewyobrażalnej tragedii - mówi Tomasz Lipiński, muzyk, lider zespołów Brygada Kryzys i Tilt

Rozmawia Piotr Bratkowski

NEWSWEEK: W wywiadzie, który robi­łem z tobą dla „Newsweeka” trzy lata temu, jako największe zagrożenie dla Polski występował Janusz Korwin-Mikke. Śmieszne, nie?
TOMASZ LIPIŃSKI: Co do nazwisk pomy­liliśmy się, ale nie co do stylu uprawiania polityki.
Jak byś go zdefiniował?
- Mamy dziś w środku kraju wyrąbany rów, a po obu jego stronach stoją ludzie i plują na siebie, mając poczucie jedynej słuszności. Kraj podzielony, przepojony wzajemną wrogością dwóch wyklucza­jących się sił, nigdy nie będzie silny. „My albo oni” to droga donikąd, bo „oni” nie znikną. Mamy więc przed sobą dwie drogi. Albo się pozabijać - ku czemu to wszystko dzisiaj dąży, albo uznać, że jed­nak jesteśmy wspólnotą i wbrew duchowi czasu spróbować coś od nowa zbudować.
A kto niby miałby to robić, skoro wszy­scy zajmują się pluciem?
- Widzę po obu stronach ludzi, którym plucie nie odpowiada. Wyróżniają się pa­nie ze Strajku Kobiet. Dlaczego one? Bo mogłyby stworzyć przeciwwagę dla rzą­dzących mizoginów. Oni boją się kobiet, jak wszyscy mizogini. Ale nie mogą zarzu­cić tym trzydziestoparoletnim, fajnym dziewczynom, że są ubeckimi wdowami, bo jak głosi dowcip, najstarszy system, jaki one pamiętają, to Windows 98. Więc się naprawdę przestraszyli tego parasol­kowego protestu.
A z drugiej strony jest najbardziej skłon­na do dialogu część prawicowców re­publikańskich, trochę w duchu Klubu Jagiellońskiego. Państwowotwórczych, młodych tradycjonalistów, którzy chcą państwa etycznego, opartego na trójpo­dziale władzy. Oni są tak samo jak my przerażeni tym, co PiS robi.
Znasz takich młodych?
- Rozmawiałem z nimi. Są bardzo kry­tyczni wobec Kaczyńskiego i jego ekipy. Za to, że nie mają żadnego planu, że rzą­dzą bolszewickimi metodami. Uważają, że tak się państwa nie buduje, tylko roz­wala. W tym samym duchu zaczynają pi­sać niektórzy prawicowi dziennikarze. Nie jestem symetrystą, ale sądzę, że po obu stronach są ludzie, którzy uważają, że droga, którą teraz idziemy, jest straceń­cza. Więc może potrafiliby zbudować coś w rodzaju think tanku centrowego?
PO za czasów Tuska próbowała zagospo­darować to centrum. Ale dziś to miejsce w środku, dzięki któremu Platforma dwa razy wygrała wybory, zrobiło się puste. A kiedy nie ma centrum, nie ma dialogu.

piątek, 15 września 2017

Lewą marsz!



Nikt tak dobrze nie zrealizuje lewicowo-liberalnych postulatów, jak nowa formacja, która powstałaby i osiągnęła wyborczy sukces. Może już czas, aby lewica, zamiast narzekać symetryzować, poddała się społecznej weryfikacji.

Gdyby uśrednić partyjne sondaże z ostatnich kilku tygodni, okaże się, że są one niemal dokładnie takie same jak wyniki wyborów w 2015 r. Po wielu dramatycznych wydarze­niach dla polskiej demokracji, niezliczonych ekscesach i śmiesznościach władzy ranking ani drgnie, ani na górze tabeli, ani na dole. Jednocześnie masowe jak na polskie warunki lipcowe demon­stracje w obronie sądów pokazały, że pojawiła się jakaś nowa energia społeczna, która nie znajduje jednak żadnego odzwier­ciedlenia w partyjnych sondażach. Także inne badania opinii wskazują, że w wielu istotnych kwestiach Polacy mają poglądy odległe od tych, jakie są bliskie obecnej władzy, ale także to nie przekłada się na zmianę układu politycznej sceny.
   Wytworzyła się zatem dziwna i niepokojąca dla przeciwników władzy PiS luka, którą próbuje się załatać litanią pretensji i żalów. Nasilają się ataki na istniejące partie opozycyjne, zwłaszcza Plat­formę i Nowoczesną, że nie spełniaj ą pokładanych w nich nadziei, nie potrafią wchłonąć tej nowej energii. Przychodzą one zwłasz­cza z lewicowej strony, a główne zarzuty dotyczą tego, że dzisiej­sza opozycja jest zachowawcza, za mało progresywna, źle od­czytuje znaki czasów, jest nieatrakcyjna dla młodych. Dlatego pojawiają się oczekiwania, żeby antypisowe partie przynajmniej wymieniły liderów, a najlepiej pokazały nowe programy. Oczywi­ście w duchu lewicowym, bo każde inne będą skrytykowane.
   Ten duch lewicowy jest rozmyty, niemniej dość łatwy do iden­tyfikacji. Nie jest na pewno nacjonalistyczny i religijny, jest progresywny obyczajowo (choć w skalach zróżnicowanych).
Jest „wrażliwy” społecznie na różne sposoby i wobec różnych zagrożeń i wyzwań, tak zasadniczo, jak i sezonowo, np. dzisiaj w sprawie puszczy czy w sprawie koni arabskich. Jest czujny wobec zagrożeń dla demokracji i państwa prawa, ale jeszcze bardziej wobec bezduszności dla kobiet, dzieci, roślin i zwie­rząt. Jest liberalny w podstawowym zakresie tego pojęcia i nijak nie może się zmieścić w porządkach wprowadzanych przez PiS i „dobrą zmianę”. Jest tak wielokolorowy, że podstawowa trud­ność w planowaniu jakichkolwiek inicjatyw politycznych polega na wyklarowaniu właśnie politycznej platformy współdziałania, czy w ogóle działania, na ułożeniu hierarchii wartości i celów.

czwartek, 14 września 2017

Pęknięty tandem i Wielka gra Kościoła



Pęknięty tandem

Jeśli prezes PiS będzie chciał pozbawić Beatę Szydło stanowiska, prezydent nie kiwnie palcem. Między Dudą a Szydło nie ma już dawnej chemii, jest totalna nieufność

Renata Grochal

Druga połowa sierpnia. Premier Szydło przyjeż­dża na krótki urlop do prezydenckiego ośrodka w Juracie. W tym samym czasie odpoczywa tu prezydent Andrzej Duda. Media spekulują, że rodzi się ich polityczny sojusz. Być może szefowa rzą­du szuka wsparcia prezydenta, Im oba­wia się odwołania ze stanowiska, o czym coraz częściej mówi się w PiS. To byłby powrót do dawnego tandemu z czasów kampanii prezydenckiej. Szydło była szefową sztabu Dudy i jego najbliższą współpracownicą,
   Jednak według ustaleń „Newsweeka” żadnego: sojuszu nie ma. Bliski współ­pracownik prezydenta mówi mi, że to nie Andrzej Duda zaprosił Szydło do Ju­raty. Ona szukała po prostu ustronne­go miejsca, gdzie mogłaby odpocząć beż tłumu gapiów. Ktoś w jej kancelarii pod­powiedział Juratę.
   Prezydent spędzał tu urlop z żoną, ro­dzicami i siostrą, mieszkał w głównej re­zydencji. Pani premier była w domku dla gości. Oba budynki są od siebie oddalo­ne o ok. 200 metrów. Prezydent widywał Szydło pływającą kajakiem z mężem, kil­ka razy nawet rozmawiali. Ale - jak wy­nika z naszych informacji - była to raczej kurtuazyjna wymiana zdań.
   - Co z tego, że rozmawiali, skoro An­drzej wie, iż Szydło i tak zrobi to, czego chce prezes. Ona uwierzyła, że klucz do jej przyszłości jest w rękach Kaczyńskie­go. Nie zrobi nic, co mogłoby wzbudzić podejrzenia, że próbuje budować włas­ną pozycję - mówi jeden ze współpra­cowników Dudy. W PiS krąży opowieść, że Szydło wpadła w popłoch na wieść o tym, że współpracownicy pokazali prezesowi jej urlopowe zdjęcia w tabloidzie, mówiąc mu: „O, zobacz, Beata nie po­wiedziała ci, że jedzie do Juraty”. Zaraz ruszyła w Polskę na spotkania z poszkodowanymi w nawałnicach na, Pomorzu. Chciała pokazać Kaczyńskiemu, że dzia­ła, chociaż reakcja rządu była mocno spóźniona.

środa, 13 września 2017

Degrengolada pod nadzorem



Wizyty ministrów w Trybunale i sędziów TK w siedzibie PiS. Inwigilacja pracowników, naciski na stronę postępowania, ręczne sterowanie składami sędziowskimi i praca dla rodziny eurodeputowanego. Tak działa polski sąd konstytucyjny

Michał Krzymowski

Pracownicy biura Trybunału Konstytucyjnego mówią, że pod rządami prezes Julii Przyłębskiej i sędziego Mariusza Muszyńskiego TK zamienił się w jeden z departamentów Mini­sterstwa Sprawiedliwości. Gmach odwiedzają szefowie tego resortu i powiązani z nimi po­słowie, z wykładami dla pracowników przy­jeżdżają publicyści sympatyzujący z „dobrą zmianą”. A sędziowie bywają w biurze PiS, Kancelarii Premiera i Kancelarii Sejmu.

TECZKA ŁĄCZEWSKIEJ
Jak ustalił „Newsweek", Julia Przyłębska i Mariusz Mu­szyński w 2016 r. gościli w głównej siedzibie partii rządzącej przy ul. Nowogrodzkiej. W tym czasie Trybunałem kierował jeszcze profesor Andrzej Rzepliński, ale Przyłębska była już dopuszczo­na do orzekania. Muszyński uzyskał ten status dopiero po wizycie w PiS, w grudniu 2016 roku.
   U kogo gościli Przyłębska z Muszyńskim - u Jarosława Kaczyń­skiego czy u innego polityka PiS? Zespół Prasy i Informacji TK nie odpowiedział na pytania „Newsweeka”. - Choć­bym chciała, to nie mam panu czego wysłać. Nie przekazano mi żadnych informacji w tej spra­wie - mówi nam pracownica Trybunału odpo­wiedzialna za kontakty z mediami. Z naszych informacji wynika, że sędziowie wchodzili do biura partii nie głównym wejściem, ale tylnymi drzwiami znajdującymi się w głębi podwórka. Tymi samymi, z których każdego ranka korzy­sta prezes PiS.
   Sędziowie TK nie tylko gościli w biurze par­tii rządzącej, ale też przyjmowali jej polityków w gmachu swojego urzędu. Jak podaje portal oko.press, minister-koordynator ds. służb spe­cjalnych Mariusz Kamiński w ciągu ostatnich siedmiu miesięcy był w Trybunale trzykrotnie.
Służby prasowe TK podają, że jedna z tych wi­zyt miała charakter kurtuazyjny i jej celem było złożenie gratulacji Julii Przyłębskiej w związku z objęciem przez nią funkcji prezesa (sędziowie złożą później rewizytę w Kancelarii Premiera).
W tym czasie Trybunał badał sprawy ważne dla Kamińskiego: ustawę antyterrorystyczną i za­sady kontroli operacyjnej stosowanej przez służby. W przypadku obu postępowań prezes Przyłębska zmieniała skład sędziowski, a sprawozdawcą zostawał Mariusz Muszyński.
   - Wśród urzędników powszechna jest wiedza o tym, że w trak­cie jednej z wizyt Kamińskiego do sekretariatu sędziego Mu­szyńskiego przyniesiono teczkę personalną pracownicy biura Trybunału Iwony Łączewskiej - mówi „Newsweekowi” rozmów­ca z TK, który jest gotowy potwierdzić tę relację przed sądem. Trybunał nie odpowiedział na nasze pytanie w tej sprawie.
   Łączewska jest żoną sędziego, który w marcu 2015 roku skazał Kamińskiego na trzy lata więzienia za przekroczenie uprawnień przy operacji CB A, związanej z aferą gruntową. W biurze TK pra­cuje do dziś. Jak zaznaczają nasi rozmówcy, po wizycie Kamiń­skiego nie spotkały jej żadne nieprzyjemności.
   Kilka tygodni temu Łączewską wybrano do komisji, która ma porządkować trybunalskie archiwa. Mówi jej znajoma: - Zasia­danie w tej komisji nie uwłacza niczyjej godności, ale to boczny tor. Do tej samej komisji skierowano na przykład byłego dyrekto­ra Zespołu Prezydialnego, drugiego najważniejszego urzędnika biura w czasach Andrzeja Rzeplińskiego. Porządkowanie archi­wów odbywa się w piwnicy. Iwona przedstawiła zaświadczenie le­karskie o alergii i odmówiła udziału w pracach komisji. Jej pismo od tygodnia czeka na odpowiedź, ale liczymy się z tym, że sprawa może się zakończyć dyscyplinarnym zwolnieniem.

wtorek, 12 września 2017

Druh przy uchu



Od podwójnego prezydenckiego weta minął miesiąc z okładem. Pałac po cichu pracuje nad zapowiedzianymi na wrzesień projektami ustaw mającymi zastąpić zablokowane akty. Zbliżą prezydenta do PiS czy przeciwnie?

Oficjalnie nic o tych projek­tach nie wiadomo, a ich au­torzy są nieznani. W ciszy trwa przeciąganie liny mię­dzy otoczeniem prezyden­ta a PiS. Beata Szydło w TV Republika oznajmiła że reforma sądownictwa nie może być ..przypudrowaniem obecne­go stanu rzeczy” i że liczy na dogłęb­ne zmiany.
   Marszałek Senatu Stanisław Karczew­ski w Polskim Radiu spekulował, że pre­zydenckie projekty nie będą istotnie różne od tego. co prezydent zawetował. - że być może. choć to mało prawdopo­dobne. parlament zajmie się nimi już na pierwszym powakacyjnym posiedze­niu w połowie września.
   - Nie jesteśmy krowami na pastwi­sku, żeby nas popędzać - odpowiada na to prezydencki minister. Oficjalnie Pałac milczy. Nie było reakcji nawet na napastliwe wywiady Zbigniewa Ziobry, w których minister sprawiedliwości ganił, pouczał i ostrzegał prezydenta, że jak się wyłamie z szeregu, to zosta­nie „młodym komentatorem z własną ochroną". Tym bardziej żadnej oficjalnej reakcji nie wzbudziły pokrzykiwania pisowskich komentatorów, jak wicenaczelnego „Gazety Polskiej” Piotra Lisiewicza. który łaskawie dał Andrzejowi Dudzie wybór między „niepodległością a targowicą”.

poniedziałek, 11 września 2017

Język obcy,Pan zwykły i elity,Patryk Jaki wyklucza. Warszawiacy zapłacą,As w rękawie,Na Berlin!,Nadgorliwość ukarana,Jesteśmy świętymi żandarmami i Lekcja nr 1: „Wesele”



Język obcy

Opozycja ponosi klęskę na polu politycznego ję­zyka, zdominowanego przez PiS-owską narrację i estetykę. Jak długo to się nie zmieni, PiS będzie panowało niepodzielnie.
   Tak, na początku było słowo. Nie afera taśmowa, nie 500+, nie. obietnica przywrócenia niższego wieku emerytalnego, PiS mogło zdobyć władzę, bo zawładnęło językiem, a wraz z nim - wyobraźnią milionów Polaków. Nie był ten język spełnieniem życzenia Słowackiego o języku giętkim, któ­ry powie wszystko, co pomyśli głowa, był ordynarną kalką języka każdej autorytarnej siły.
   Język PiS był jak echo wielu wypowiedzi przywódców, którzy dochodzili do władzy w latach 30., pobrzmiewał Go­mułką i propagandą Jaruzelskiego. Było jednak w nim tak­że coś nowego. Insynuacyjny ton portalu Pudelek połączony z brutalnością internautów na forum portalu wPolityce. Podczas gdy właściciele portali internetowych głowili się., jak wyeliminować na swych forach język oszczerstw i prze­mocy, PiS go po prostu użyło. I tak jak właściciele Pudelka zrobili na tym świetny interes, tak biznes polityczny zrobiło na tym PiS.
   Ten język nie wziął się oczywiście z niczego. Było w końcu już lata temu „spieprzaj, dziadu”, była „małpa w czer­wonym” i „jesteś na mojej krótkiej liście” w wykonaniu kanonizowanego dziś przez PiS byłego prezydenta. Ale to były spontaniczne wybuchy rozzłoszczonego polityka. Jego brat zamienił słowo w epitet, najcięższe oskarżenie w prze­cinek, z oszczerstwa uczynił normę. „Zdradzieckie mordy” aż tak ogromne zrobiły wrażenie nie przez słowa, lecz przez absolutny amok, w który wpadł szef PiS.

niedziela, 10 września 2017

Brzytwa Błaszczaka



Dezubekizacja według PiS to golenie do gołej skóry. Ma boleć. Mniejsza, kogo i dlaczego.

Piotr Pytlakowski

Wojciech Raczuk, były mi­licjant z Białej Podlaskiej, który ani jednego dnia nie przepracował w Służbie Bezpieczeństwa, z pisma Zakładu Emerytalno-Rentowego MSWiA dowiedział się, że podjęto decyzję obniża­jącą jego rentę inwalidzką. Dotychczas do­stawał nieco ponad 2 tys. zł, od 1 paździer­nika jego renta wyniesie 854 zł na rękę.
- Opłaty za mieszkanie i leki wynoszą ok. 800 zł - mówi. - Nie wiem, jak za 54 zł mam przeżyć miesiąc.
   Marian L. dostał nowe wyliczenie re­sortowej emerytury. Z prawie 4 tys. zł spadnie mu do 1,7 tys. zł. Nie był w SB, ale pod koniec lat 80. skończył kilkumie­sięczny kurs organizowany w Legionowie przez Wyższą Szkołę Oficerską. Do 2007 r. był policjantem.
   1 października wchodzi w życie tzw. ustawa dezubekizacyjna (o zmianie ustawy o zaopatrzeniu emerytalnym funk­cjonariuszy policji i służb specjalnych oraz ich rodzin). Dotyczy osób, które zaczynały
służbę w czasach PRL i, jak określono: peł­niły ją „na rzecz totalitarnego państwa”. Uchwalono ją 16 grudnia 2016 r. podczas słynnej już nocy, kiedy marszałek Kuchciński przeniósł obrady do Sali Kolumnowej, gdzie nie wpuszczono części posłów opo­zycji. Wszystko odbywało się w pośpiechu, głosowania nie poprzedzono konsultacja­mi, zamarkowano debatę. Przepchnięto przepisy wadliwe i według wielu prawni­ków niezgodne z konstytucją.

sobota, 9 września 2017

Kaczyński naśladuje Putina i Polexit to szaleństwo



Kaczyński naśladuje Putina

Polska pod rządami PiS reprezentuje dzisiaj zło, przed którym miała chronić Europę integracja. To musi się skończyć dla Polski źle przestrzega były premier Włodzimierz Cimoszewicz

Rozmawia Renata Grochal

NEWSWEEK: Dlaczego PiS sięga po sprawę reparacji wojennych od Niemiec?
WŁODZIMIERZ CIMOSZEWICZ: Bo uwa­ża, że duża część naszego społeczeństwa to durnie, którzy uznają awanturnictwo za przejaw siły i skuteczności. Stawia na ignorancję prawną i historyczną, na cał­kowite nierozumienie współczesnego świata, na wzniecanie kolejnych emo­cji i sterowanie nimi. To zresztą kolejny przykład naśladowania Putina. Tamten robi to samo.
Czy Polska ma jakiekolwiek szanse wywalczyć te reparacje?
- Najmniejszych. Rzecz nie tylko w oświadczeniu z 1953 r., w którym zrze­kliśmy się reparacji, ale i w ustaleniach konferencji 2+4 z 1990 r.. która otworzy­ła drogę do zjednoczenia Niemiec, w po­wiązaniu z formułą reparacji ustaloną w Poczdamie w 1945 r. Polskie upraw­nienia miały być realizowane w ramach reparacji ściąganych przez ZSRR. To Moskwa jako pierwsza podjęła decy­zję o zakończeniu tego przedsięwzięcia.
W tym momencie Polska straciła moż­liwość uzyskania czegokolwiek więcej. Polska deklaracja z 1953 r. była de fac­to potwierdzeniem stanu, na który nasz kraj nie miał wpływu. Po 1989 r. żaden polski rząd, włącznie z PiS-owskim, nie podejmował tej kwestii.
Ale PiS mówi, że w 1953 r. nie byliśmy w pełni suwerennym państwem, więc oświadczenie o zrzeczeniu się reparacji jest nieważne.
- Prawo międzynarodowe zna pewne okoliczności, które mogą być podstawą do uznania oświadczenia woli jakiegoś państwa za wadliwe, a tym samym nie- rodzące skutków prawnych, co może być podstawą do unieważnienia traktatu. Żadna z tych okoliczności nie zachodziła wr1953 r. Państwo polskie było uznawane przez inne, polski rząd także, i wszystkie jego działania traktowano jako działania reprezentanta podmiotu prawa między­narodowego. Cała reszta to propaganda. Władze PRL zawarły setki umów między­narodowych, w tym wiele o fundamental­nym znaczeniu dla naszego państwa, jego bezpieczeństwa, trwałości granic itd. Ro­zumowanie jest bezdennie głupie, bo jeśli uznać jakąkolwiek czynność prawną tamtych władz za nieskuteczną, bo PRL nie była w pełni suwerenna, to jak bronić trwałości i ważności innych decyzji tych samych władz?
Ale w 2004 r., pod rządami SLD, cały Sejm poparł uchwałę SLD w sprawie żądania reparacji od Niemiec. To była odpowiedź na działania Eriki Steinach.
- Fakt, że Sejm przyjął tamtą uchwałę bez głosu sprzeciwu, to powód do wsty­du polityków SLD i PO. PiS udało się wywołać w Sejmie histerię i skutecznie zaszantażować bezmyślnych polityków innych partii. Szczególnie naganne było zachowanie rządzącego SLD. Jako mini­ster spraw zagranicznych na konferen­cji prasowej jasno stwierdziłem, że rząd nie zamierza stosować się do uchwały domagającej się podniesienia kwestii re­paracji w stosunkach z Berlinem. W ten sposób zablokowałem potencjalny kon­flikt między naszymi krajami. Nikt z jednomyślnie głosującego Sejmu nie wystąpił z jakąś szczególną krytyką mo­jej decyzji. Wszyscy doskonale wiedzieli, że uchwała była numerem z repertuaru cyrkowego.
Czy Kaczyński jest z gruntu antyniemlecki, bo ten wątek powraca od lat? O reparacjach PiS mówiło ostatnio w lipcu 2015 r.

piątek, 8 września 2017

Zaciąg Ziobry



We wrześniu 270 asesorów wejdzie do sądów. To, czy ostatecznie zostaną sędziami, w dużej mierze zależy od Zbigniewa Ziobry. Jedni zrezygnowali z asesury, inni liczą na szybkie awanse.

Przed budynkiem Kraj owej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury (KSSiP) nastrój niepewności mie­szał się ze złością i zrezygnowaniem. - Po pra­wie dziesięciu latach nauki do zawodu sędziego za godzinę zdecyduje się moje życie zawodowe, to gdzie będę mieszkał, czy w ciągu kilku tygodni będę musiał organizować przeprowadzkę całej mojej rodziny, być może z jednego końca Polski na drugi - mówi rozgoryczony 30-latek, aplikant KSSiP. I dodaje, że gdyby wie­dział, że tak to wszystko będzie wyglądało, to swoje marzenia o tym, by zostać sędzią, już dawno odłożyłby na półkę.
   W zeszłym tygodniu 352 aplikantów, po pięciu latach studiów prawniczych, ponad trzyletniej aplikacji, po kilkunastomiesięcznych stażach referendarskich i wielu z nich po miesią­cach oczekiwania na konkurs sędziowski, miało stawić się w Kra­kowie po etaty asesorskie. Minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro przez wiele miesięcy wstrzymywał konkursy na zwalnia­jące się etaty sędziów, kosztem sprawności działania sądów. Dla aplikantów szkoły uzbierały się 323 etaty.
   W maju minister przeforsował ustawę, według której droga do zawodu sędziego prowadzi głównie przez asesurę. Dotąd, żeby zostać sędzią, każdy musiał wystartować w konkursie. Od teraz - przewidują sędziowie - konkursów na wolne stano­wiska będzie jak na lekarstwo. Każdego roku ze szkoły podporządkowanej ministrowi wyjdzie kilkudziesięciu absolwentów, którzy, jako asesorzy, będą zajmować zwalniane etaty. Ase­sorzy będą mieli prawie takie same uprawnienia jak sędzio­wie. Nie będą mogli jednak stosować tymczasowego aresztu, rozpoznawać zażaleń na postanowienia o odmowie wszczęcia śledztwa i zajmować się sprawami z zakresu prawa rodzinnego i opiekuńczego.

czwartek, 7 września 2017

Przeżyjmy to jeszcze raz,Pasek TVP Info,Ciut im się zeszło,Araby zeszły na psy,Nierzeczywistość,Układ zamknięty,Jak się nie dostosować i Demokracja jest tak głupia



Przeżyjmy to jeszcze raz

„Dobra zmiana” podobnie jak brexit czy prezyden­tura Trumpa to próba cofnięcia wskazówek zega­ra i powrotu do przeszłości. W przypadku Polski niestety próba udana.
   Ludzie często zastanawiają się, jak odległy moment ze swojego życia potrafią skojarzyć. Najczęściej wskazują na jakieś zdarzenie z czasów, gdy mieli cztery, pięć czy sześć lat. Mam podobnie. Ale oto dzięki nowej władzy w Polsce jestem w stanie zobaczyć to, co umknęło mi w „nieświadomym” okresie życia, czyli w końcówce lat 60. zeszłego stulecia.
   Podobieństwa między epoką PiS a tamtymi czasami są ude­rzające i naprawdę trudno powiedzieć, dlaczego tak wielkie było oburzenie, gdy Jarosława Kaczyńskiego porównywano do Władysława Gomułki. Owszem, wydaje się. że Kaczyński jako pierwszy sekretarz KC PZPR byłby zdecydowanie groź­niejszy niż Gomułka, Gomułka z kolei w obecnych czasach byłby dla Polski, jako szef PiS. zdecydowanie mniej groźny niż Kaczyński. Podobieństwa jednak są. I to jakie! Nie mówi­my tu wyłącznie o podobieństwie charakterów (swarliwych i nieznośnych), głosów (szczególnie w czasie wygłaszania wy­stąpień w stanic wzburzenia) czy mentalności (skromność i dbałość o moralność, szczególnie otoczenia).
   Oczywiście ważniejsze od podobieństw ludzi i charakte­rów jest podobieństwo czasów. I 50 lat temu, i dziś Polska była otoczona przez wrogów. No może otoczona to przesada, bo na Wschodzie nie było wtedy i nic jest dziś aż tak źle. Ale już na Zachodzie sami wrogowie. Szczególnie jeden. Ten sam. Tu oczywiście ujawnia się zdecydowanie większy racjonalizm Gomułki niż Kaczyńskiego. Nasza zachodnia granica nic była traktatowo usankcjonowana, różne ziomkostwa rzeczywiście zgłaszały roszczenia do naszych zachodnich ziem, a powojen­ne rany po 20 latach wciąż były bardzo świeże. Po 70 latach wspomnienia przechowują tylko najstarsi Polacy, Niemcy są naszym najważniejszym partnerem w Europie i lojalnym so­jusznikiem w Unii oraz w NATO, ale okazało się, że resentymenty wciąż są żywe.
   Chyba nawet dla samego Jarosława Kaczyńskiego zaskaku­jące jest, jak naciskając odpowiedni guzik, można je ożywić. Wystarczą bębny w PiS-owskich mediach, werble w internecie, wsparcie kiboli i operacja odpalona. Oczywiście równie ła­two odpalić niechęć do uchodźców czy do Brukseli. Bruksela jest tu wyjątkowo poręczna, bo symbolizuje cały zgniły i nie­życzliwy Zachód, czegoś takiego Gomułka nie miał. W kwestii niż ta gomułkowska. Wtedy skupiano się na walce z Żydami i syjonizmem, dziś na górze promowana jest islamofobia, a na dole tolerowany jest antysemityzm, przeciw czemu protesto­wali ostatnio w liście do Kaczyńskiego przedstawiciele gmin żydowskich.

środa, 6 września 2017

Wojna z Niemcami



Znów jesteśmy w stanie wojny z naszym zachodnim sąsiadem - na szczęście wirtualnej. W razie zwycięstwa każemy Niemcom zapłacić 6 bilionów dolarów reparacji wojennych za II wojnę światową. A co, jeśli przegramy?

Reparacje wojenne sta­ją się dla prawicy klu­czowym argumentem na rzecz polexitu. Jak powiedział związany z Antonim Macierewiczem wicemini­ster obrony narodowej Bartosz Kow­nacki: „Jeżeli słyszymy, że wielką łaską są fundusze unijne, które dostajemy od UE, w tym od Niemiec, warto to zesta­wić ze stratami wojennymi, które pol­ska strona poniosła”. W podobny ton uderzyli Jarosław Kaczyński, Anto­ni Macierewicz, a także posłowie i me­dia PiS. A prawicowy ekspert Grzegorz Kostrzewa-Zorbas wyliczył w tygo­dniku „wSieci”, że w ramach reparacji wojennych za II wojnę światową powin­niśmy dostać 6 bilionów dolarów.
   Te promowane na okładce prawico­wego tygodnika 6 bilionów to czterdziestokrotność przyznanych Polsce w ciągu ostatnich kilkunastu lat fundu­szy unijnych. Jak zauważył Witold Ga­domski z „Gazety Wyborczej”, Niemcy miałyby zapłacić Polsce od 3 do 7,5 razy więcej, niż wynosiły reparacje z 1919 r., których i tak nie zapłacili, bo nie byli wstanie.
   Jest też program minimum, o którym mówią prawicowi politycy i intelektu­aliści pragnący uchodzić za realistów. Oczywiście 6 bilionów dolarów nie da się uzyskać, właściwie nie da się uzyskać ani grosza - przyznają - ale pod zastaw reparacji rząd PiS może zająć niemie­ckie inwestycje - od Lidia po Passauer Neue Presse (największy inwestor na polskim rynku prasy lokalnej). A wtedy Angela Merkel zmusi Komisję Europej­ską do zamilknięcia na temat niszczenia demokracji w Polsce, a przerażona poli­tycznym geniuszem Kaczyńskiego Unia wypłaci nam należne pieniądze, nawet bez pobrania kar za niezastosowanie się ministra Szyszki do decyzji Trybunału Sprawiedliwości, zakazującego wycinki Puszcz}- Białowieskiej.

wtorek, 5 września 2017

Legalne łamanie Konstytucji



Śledzenie, nagrywanie i podsłuchiwanie w miejscach publicznych to są rutynowe działania policji i służb wobec nieformalnej opozycji. A prawdopodobnie też wobec niektórych polityków opozycji parlamentarnej.

Ewa Siedlecka

Informacje z tekstu Wojciecha Czuchnowskiego w „Gazecie Wyborczej" (z 21 sierpnia) są bulwersujące. Tyle że większość tych działań policji była zgodna z Ustawą o policji i z Kodeksem postępowania karnego. Można zapytać: dlaczego ustawy są niezgodne z konsty­tucją? A także z prawem UE, Rady Europy i ONZ? I dlaczego jest tak nie od czasu rzą­dów PiS. ale od co najmniej kilkunastu lat?
   Odpowiedź brzmi: bo przepisy inwigilacyjne piszą w III RP służby specjalne i policja - pod siebie. A nas mamią wizją „bezpieczeństwa". Mamią skutecznie: ludzie wierzą, że im więcej będzie inwigi­lacji, tym mniej grozi im, że będą okradzeni. zamordowani czy padną ofiarą zama­chów terrorystycznych.
   Teraz okazało się, że naszemu „bez­pieczeństwu” zagrażają: Obywatele RP. KOD. Akcja Demokracja. Obywatele So­lidarnie w Akcji. Stowarzyszenie TAMA. Strajk Kobiet. I Ryszard Petru.
   Polskie prawo wymaga zgody sądu wyłącznie na stosowanie podsłuchu te­lefonicznego czy „pokojowego” - w po­mieszczeniach prywatnych. I na kontrolę korespondencji. Nie wymaga jej natomiast ani na to, żeby człowieka śledzić, chodząc za nim. obserwując np. za pomocą moni­toringu wizyjnego czy dronów. Nie trzeba zgody na podsłuchiwanie i podglądanie w miejscach publicznych. Prawdopodob­nie sąd nie uznałby też, że konieczna jest jego zgoda na podsłuchiwanie kogoś za po­mocą przyczepionego ukradkiem do jego ubrania urządzenia podsłuchowego. Tak jak nie wymaga się - w przeciwieństwie do prawa innych krajów Rady Europy czy UE - sądowej zgody na śledzenie za pomo­cą przyczepionego do samochodu nadajni­ka GPS. Ani na podsłuchiwanie za pomocą mikrofonów kierunkowych: z drona lub przyczepionych do okna mieszkania czy biura.
   Technika szpiegowska poszła tak bar­dzo do przodu, że podsłuch „pokojowy” stał się anachronizmem. A nasze prawo utknęło w latach 90. Śledzenie - tzw. ob­serwacja - nie jest poddane niezależnej kontroli. Podobnie jak sięganie po dane te­lefoniczne: lokalizacje telefonu mobilnego, billingi rozmów, badanie sieci powiązań. Policja może pobierać te dane bezpośred­nio od operatora telefonicznego i nie musi o nie prosić. Także jeśli dotyczą np. dzien­nikarzy, dzięki czemu można łamać tajem­nicę dziennikarskich źródeł informacji.

poniedziałek, 4 września 2017

Kaczyński przeciągnął strunę



Wierzę, że posłowie z tylnych rzędów PiS są potencjalnym obozem Dudy. Większość z nich ma jakieś poglądy, wartości, ale przez Kaczyńskiego i jego baronów są upokarzani i traktowani wyłącznie jak maszynki do głosowania - mówi Jakub Bierzyński


Newsweek: Kto wygrał walkę o nie­zawisłe sądy? Liberalne społeczeństwo czy jednak Jarosław Kaczyński?
Jakub Bierzyński : To było nasze zwycięstwo i porażka władzy. O suk­cesie przesądziła skala samoorgani­zacji, pojawienie się nowych liderów, a także to, że protesty były nie tylko w Warszawie, Krakowie, Poznaniu, ale w 240 miastach i miasteczkach. Kie­dy przejeżdżając przez Pisz, zobaczy­łem manifestację przed tamtejszym sądem rejonowym, to po raz pierw­szy pomyślałem, że możemy wygrać. Obóz władzy nie przestraszył się tego, że w Warszawie wychodzi 100 czy 150 tysięcy ludzi, bo to już było. Nato­miast to, że wychodzą ludzie w Piszu, było dla nich szokiem. Żeby wyjść na demonstrację w Piszu, trzeba się wy­kazać ogromną obywatelską odwagą. W Warszawie pan się dołącza do ty­sięcy i niknie w anonimowym tłumie, a tam wychodzę z domu i nie wiem, czy nie będę sam z tą polską flagą.
A jeszcze zobaczą mnie mianowani przez PiS naczelnicy różnych urzędów.
- Wszyscy mnie zobaczą, bo wszy­scy mnie znają. To jest prawdziwe bo­haterstwo. I władza się przestraszyła tych bohaterów z Pisza. Tym bardziej, że najbliższe są wybory samorządowe, więc budzenie się społeczeństwa oby­watelskiego w skali powiatowej to na­prawdę poważny problem dla PiS. Ale masowe protesty robi się po coś. Trze­ba mieć adresata. Tym adresatem stał się Andrzej Duda, a hasłem - prezy­denckie weto. Prezydent czuł presję ulicy. To nie na Nowogrodzkiej, ale pod jego pałacem zbierały się tłumy. Jeśli ostatnie protesty wygrały, to właśnie w konsekwencji odpowiedniego wy­brania adresata - prezydenta, który znajdował się w zwrotnym momencie swej biografii politycznej.
Prezes go za bardzo przycisnął?
- Celem Kaczyńskiego jest osobista dyktatura, więc także metody kiero­wania własnym obozem ma dykta­torskie. Jest zafascynowany Józefem Stalinem, który upokarzał do gra­nic możliwości swoje najbliższe oto­czenie. Urządzał libacje alkoholowe, w czasie których sam nie pił. Jego podwładni zataczali się i bredzili, a on się z nich śmiał, kazał im tańczyć i śpiewać. To służyło zbudowaniu naj­prostszej relacji dominacyjnej. Re­lacje Kaczyńskiego z Dudą i innymi postaciami jego obozu to wypisz wy­maluj relacje Stalina z Chruszczowem czy Berią, którzy całymi latami mu­sieli tak tańczyć. Kaczyński uważa, że posłuszeństwo uzyskuje się bez­względnym łamaniem i upodleniem własnych ludzi. No i się pomylił. An­drzej Duda w czasie dwóch lat swej prezydentury zrozumiał parę rzeczy. Przede wszystkim to, że jest nieusu­walny, podczas gdy zwykły poseł Ja­rosław Kaczyński może łatwo stracić większość parlamentarną wynoszą­cą, przypomnę, zaledwie pięć głosów, i w ten sposób utracić całą swą pozy­cję. Duda zrozumiał też, że nie ma sen­su być nieprezydentem na stanowisku prezydenta, bo nic się na tym nie zy­skuje. Także jego najbliższe otocze­nie - żona i ojciec, ja się tu zgadzam z analizą Michała Krzymowskiego zorientowało się, że Duda staje się pośmiewiskiem. Kaczyński lubi na­ciągać strunę w łamaniu własnym lu­dziom kręgosłupów, ale tym razem struna pękła. A przecież wystarczy­ło, żeby raz na pół roku przyjechał do pałacu prezydenckiego z rytualną wi­zytą. Jeśli głowy państw, prezydenci, królowie mogą przyjeżdżać do Dudy, a zwykły poseł Kaczyński nie może, to znaczy, że temu człowiekowi i temu urzędowi publicznie okazuje pogardę.
„Ucho prezesa” odegrało swoją rolę?
- Duda się zorientował, że dając się upo­karzać Kaczyńskiemu, przestaje być sza­nowany po obu stronach sporu. Pal licho, co mówiła opozycja, ale każdy z walczą­cych o sukcesję po Kaczyńskim prawi­cowych baronów był bardziej od niego poważany. Proszę zobaczyć, co się dzieje teraz. Ziobro czy Suski zaczęli Dudę trak­tować poważnie dopiero po wetach, co się wyraża w brutalności ich ataków.

niedziela, 3 września 2017

Jak osadza się władza



Rozmowa z dr. hab. Marcinem Zarembą o podobieństwach między obecnymi zmianami politycznymi i czasami kształtowania się PRL

JOANNA PODGÓRSKA: - Coraz częściej słyszy się porównania dzi­siejszej Polski do epoki PRL. Przesada, czy władza rzeczywiście sięga po stare klisze?
MARCIN ZAREMBA: - Karol Marks napisał, że jeśli historia się po­wtarza, to jako farsa. Wystąpienia Jarosława Kaczyńskiego i jego akolitów często budzą śmiech, inspirują memy. Ale sprawa jest bardziej złożona. Jedną z cech charakterystycznych systemów biurokratycznych, także komunizmu, była tajność i poufność. Każde posiedzenie Biura Politycznego czy Rady Miejskiej było poufne; nic nie mogło się wydostać na zewnątrz. Tajność była fetyszem i to wróciło. Nie bardzo wiemy, co robią tacy ministro­wie, jak Mariusz Kamiński czy Mariusz Błaszczak. Nie udzielają wywiadów, a jeśli już, to tylko w Radiu Maryja.
Są dwie interpretacje. Albo chodzi o to, by nas stale zaskakiwać, czyli rządzić poprzez niepokój, co władza może jeszcze zrobić. Na przykład przegłosuje nocą jakąś ustawę. Niby jacyś posłowie j ą podpisali, ale nikt jej nie czytał. Nie wiadomo, kto ją stworzył. Tak było z podwyżkami w PRL. Spiker „Dziennika” mętnym głosem wyczytywał o 19.30, że od następnego dnia zdrożeją masło i cukier, a ludzie byli zaskoczeni. Ale jest też druga interpretacja - że rządzi nami ekipa, która ma problemy komunikacyjne; że to po prostu nie są lotni ludzie. Gdy popatrzymy na marszałka Sejmu Marka Kuchcińskiego czy Mariusza Błaszczaka, to oni posługują się ja­kimś zadziwiającym kodem. Opisują rzeczywistość poprzez hasła, nie potrafią jej zdefiniować, nie używają logicznych, racjonalnych elementów, stosują epitety w opisywaniu przeciwników. Mają pro­blemy ze sformułowaniem, o co im chodzi.
Nowomowa?
Tak. Pierwsza interpretacja jest zatem taka, że mamy do czynie­nia z rządzeniem przez tajność, skryte działania, magię służb, któ­re czuwają, by obywatele mogli spać spokojnie i się nie wtrącali. Druga - że, jak mawiał kiedyś Stefan Kisielewski, mamy do czynie­nia z dyktaturą ciemniaków. Te interpretacje się nie wykluczają.  

sobota, 2 września 2017

Wypalenie




Przemęczona, zestresowana, spięta. Urzędnicze obowiązki i presja prezesa Kaczyńskiego męczą premier Beatę Szydło. Współpracownicy twierdzą, że jest psychicznym wrakiem

Michał Krzymowski

Ważny polityk PiS: - Beata jedzie na oparach. Męczy ją ciągła huśtawka. Gdy tylko ustabilizuje swoją pozy­cję, ma chwilę wytchnienia, zaraz wpada w kolejny dołek. Pojawia­ją się pretensje z Nowogrodzkiej i wszystko zaczyna się od nowa. Z jednej strony Szydło musi sprostać oczekiwaniom prezesa, a w rządzie nieustannie napiera na nią Morawiecki. Kiedyś mia­ła jeszcze sojusz z prezydentem, ale dziś jest z nim na wojennej ścieżce.

PREWKA DLA PREZESA
Andrzej Duda i Beata Szydło jeszcze dwa lata temu byli najbliższymi współpracownikami. Razem przeszli przez wy­graną kampanię - on jako kandydat na prezydenta, ona jako szefowa jego sztabu - i darzyli się zaufaniem. Dwa lata po tym zwycięstwie po dawnej przyjaźni nie ma śladu.
   24 lipca, kilka godzin po ogłoszeniu prezydenckiego weta wo­bec ustawy o Sądzie Najwyższym, Szydło jedzie do Belwederu z wiadomością od prezesa: Duda ma wycofać się ze swojej de­klaracji i podpisać projekt nadesłany przez parlament. Gdy pre­zydent odmawia, Szydło wraca na Nowogrodzką zrelacjonować Jarosławowi Kaczyńskiemu przebieg półtoragodzinnej rozmo­wy. I dostaje kolejne zadanie: wieczorem ma wygłosić konkuren­cyjne orędzie, które przykryje występ Andrzeja Dudy.
   Choć do emisji prezydenckiego orędzia zostało jeszcze parę godzin, ludzie z głównej siedziby TVP przy Woronicza dzwonią do pałacu prezydenckiego z ponagleniami: - Kiedy będzie na­granie? Dajcie cokolwiek, chociaż prewkę [poglądowy plik o niż­szej rozdzielczości - red.].
   Opowiada człowiek z Kancelarii Prezydenta: - Jeszcze nie wiedzieliśmy, że Szydło też zamierza wystąpić, więc nasz pra­cownik w końcu zapytał, skąd ten pośpiech. „Prezes Telewizji chce to mieć”, przyznał człowiek z Woronicza. Gdy wieczorem się okazało, że jest konkurencyjne orędzie, zrozumieliśmy, że Szydło chciała wiedzieć, co powie Duda, aby zneutralizować jego przekaz.
   Dwa lata wcześniej, czerwiec 2015 r. Prezydent elekt kom­pletuje skład kancelarii. Na Nowogrodzką dociera, że do pałacu wybierają się ludzie, którzy pracowali z Andrzejem Dudą w kam­panii. Na czele administracji ma stanąć Szydło. Kaczyński orien­tuje się, że pod bokiem przyszłej głowy państwa rodzi się nowy ośrodek polityczny, który będzie stanowić przeciwwagę dla par­tii. Przebija ofertę Dudy i proponuje Szydło stanowisko pre­miera, jeśli jesienią PiS wygra wybory. Od tej pory regularnie przeciwstawia ją prezydentowi.
   Grudzień 2015 r., Sejm w pośpiechu przepycha nową ustawę o Trybunale Konstytucyjnym. W pałacu prezydenckim i Kance­larii Premiera - moment zawahania. Szydło milczy, a Duda bez zgody partii zwołuje konsultacje z klubami parlamentarnymi. Kaczyński wzywa na Nowogrodzką Elżbietę Witek, szefową ga­binetu Szydło, i nakazuje: - Ela, musicie się włączyć.
   Szydło wygłasza z mównicy sejmowej ostre przemówienie wy­mierzone w Platformę i udziela telewizyjnych wywiadów, w któ­rych powtarza tezy z Nowogrodzkiej. Na polecenie prezesa prosi Dudę, by wrócił z urlopu w Wiśle i podpisał ustawę przysłaną przez parlament.
   Styczeń 2016 r. - prezydent odbiera nagrodę Człowieka Wol­ności tygodnika „wSieci”. Podczas przemówienia dziękuje dwóm osobom: Kaczyńskiemu i Szydło. Prawdopodobnie nie wie, że nie ma ich na sali. Są na Nowogrodzkiej na naradzie ścisłego kierow­nictwa partii. - Jarosław specjalnie wybrał taki termin. Chodziło o postawienie współpracowników przed wyborem: ja czy Andrzej. Szydło, podobnie jak pozostali, wybrała prezesa - opowiada czło­nek władz PiS.
   Poseł: - Szydło jest w trudniejszym położeniu niż Duda. Wie, że Jarosław może ją w każdej chwili zdymisjonować, dlatego musi mu być posłuszna. Poza tym w jej otoczeniu nie ma ludzi, którzy popychaliby ją ku emancypacji. Na Andrzeja naciskają bliscy i kil­ku bojowo nastawionych doradców, u Beaty tej presji nie ma.

piątek, 1 września 2017

Wyłącznie 100 procent,Bardziej nierówni ,Spot,Pokój 317,Wódka wstaje z kolan, Kwestia honoru,Darzbór!,Dwa języki



Wyłącznie 100 procent

Modne dwa lata temu hasło: „nie straszcie PiS-em” zastąpione zostało ostatnio przez nowe: „nie bądźmy tacy jak PiS”. Pierwsze, pozornie racjo­nalne, był skrajnie niemądre, drugie - pozornie szlachetne jest skrajnie naiwne. Oba świadczą o braku instynktu sa­mozachowawczego i są prezentem dla drapieżcy, który lubi, gdy ofiara zastyga w nadziei, że najgorsze może nie nastąpi.
   „Nie bądźmy tacy jak PiS” wybrzmiało ostatnio po decyzji Sądu Najwyższego, który wystąpił w roli Piłata i umył ręce, nie zajmując stanowiska w sprawie ułaskawionego Mariusza Kamińskiego. Pośrednio zalegalizował trybunał magister Przyłębskiej, przyznał mu prawo, którego on nie ma, a w do­datku zaprzeczył wcześniejszemu orzeczeniu Sądu Najwyż­szego. Słusznie został za to skrytykowany, co u posiadaczy dobrych serc po naszej stronie Rowu Mariańskiego wzbu­dziło współczucie i troskę. „Brońmy sędziów”, „nie bądźmy jak PiS-owcy”. Chcę dobrodusznych adwokatów słusznie krytykowanego sądu uspokoić. Gdybyśmy nawet podjęli gi­gantyczne wyzwanie, to „tacy jak oni” nie będziemy. Nie po­wiemy, że wyrok europejskiego sądu mamy gdzieś. Krytyka wyroku sądu nie doprowadzi nas do wniosku, że sąd jest sko­rumpowany, że to grupa kolesiów, że sąd trzeba wyczyścić do cna. Krótko mówiąc, PiS-owcami nie zostaniemy. Nie da się.
   Korzystajmy z możliwości krytykowania normalnych są­dów, póki ją i je mamy. Wkrótce sądy będą w dużym stopniu na pasku władzy, będziemy je więc krytykować wyłącznie jak w PRL - mianowicie, że to lipa. Nikt poważny nie krytyku­je przecież orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego, wszyscy wiedzą, że to farsa i szulernia.
   Sąd Najwyższy trybunałem jeszcze nie jest, należy więc go krytykować, gdy jest powód, szczególnie gdy istnieje po­dejrzenie, że w decyzji był element oportunizmu. Należy to czynić zresztą nie tylko w stosunku do sądu i do sędziów. Szczególnie teraz, gdy - jak się wydaje - u wielu ludzi wzmacnia się pokusa, by na pewne nieprawości przymknąć oko, by nie reagować i nie protestować. Trochę zgodnie z ko­lejną modną ostatnio „mądrością” - nie drażnijmy PiS. Oj, nie drażnijmy, bo może się rozsierdzić, a jak będziemy cicho sza, to może im przejdzie (i przywalą komuś innemu).