niedziela, 31 sierpnia 2014

Sieroty na bocznym torze



Jarosław Kaczyński nigdy nie lubił: ludzi Lecha. „Byli niemoralni i nielojalni do tego żenująco się przymilali” - rzucił kiedyś w Sejmie. Skąd w nim ta niechęć?

MICHAŁ KRZYMOWSKI

Lech Kaczyński wiedział, że brat nie przepada za jego współ­pracownikami. Podczas wie­czornych spotkań z muzealnikami, które najczęściej odbywały się na kwiecistych so­fach jednego z gabinetów pałacu prezyden­ckiego, często na ten temat żartował: - Jak kiedyś mnie zabraknie, to nie zagrzejecie miejsca w PiS.
I nie zagrzali. Małgorzaty Bochenek, za­ufanej współpracownicy Lecha Kaczyń­skiego z Kancelarii Prezydenta, Jarosław nie chciał nawet przyjąć na rozmowę. Andrzej Urbański, były szef Kancelarii Prezydenta, od lat nie może się doczekać od niego żadnej oferty, a rozprawa z gru­pą współpracowników Lecha związanych z Muzeum Powstania Warszawskiego nie potrwała długo. Jeszcze jesienią 2010 r., czyli kilka miesięcy po katastrofie smo­leńskiej, z partii wylecieli Elżbieta Jaku­biak, Paweł Kowal, Jan Ołdakowski i Lena Dąbkowska-Cichocka. W ślad za nimi od Jarosława odbiło związane z Lechem środo­wisko „Teologii Politycznej”: Dariusz Karło­wicz, Dariusz Gawin i Marek Cichocki.
W efekcie w PiS pozostało tylko czwo­ro byłych współpracowników prezydenta: Anna Fotyga, Maciej Łopiński, Jacek Sa­sin i Andrzej Duda. Była szefowa MSZ co prawda w partii jest, niedawno dostała się nawet do Parlamentu Europejskiego, ale pozycji, jaką miała za życia Lecha Kaczyń­skiego, nigdy już mieć nie będzie. Jej noto­wania u prezesa po prostu nigdy nie były wysokie. Podobnie jest z Łopińskim, wie­loletnim przyjacielem prezydenta, którego trudno dziś zaliczyć do grona ludzi bli­skich Jarosławowi. Z kolei partyjne awanse Sasina i Dudy nie miały z Lechem Kaczyń­skim wiele wspólnego. Żaden z nich nie był człowiekiem Lecha Kaczyńskiego - obaj trafili do jego kancelarii dzięki politycznej protekcji PiS.
To, że prezes usunął ze swojego otocze­nia współpracowników brata lub w ogó­le ich do siebie nie dopuścił, jest faktem. Zagadką pozostają motywy.

sobota, 30 sierpnia 2014

Gilowska pokonałaby Komorowskiego



MARIUSZ STANISZEWSKI: Pani nazwisko pojawia się jako nazwisko kandydatki PiS na prezydenta.
PROF. JADWIGA STANISZKIS: Pierwszy raz to słyszę. Raczej mówi się o prof. Zycie Gilowskiej. Z pewnością byłaby lepszym kandydatem niż prof. Piotr Gliński - jest kobietą, jest waleczna, dużo się nauczyła w Radzie Polityki Pieniężnej. Jeśli tylko na kandydowanie pozwoliłby jej stan zdro­wia, to miałaby duże szanse.

Pani władza nie pociąga?
Nie. Moją ambicją jest jak najwięcej zro­zumieć i przekazać tę wiedzę. A ponieważ ciągle zajmuję się analizowaniem władzy, zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo i jest iluzoryczna i ograniczona. Umiem ją opisywać, ale nie potrafię wziąć odpowiedzialności za finalny wybór strategii. Poza tym nie umiem współpracować z ludźmi i nie jestem lojalna wobec żadnego układu. Nigdy władza nie była czymś, o czym myślałam. Chociaż wielokrotnie miałam tego typu sugestie ze strony wpływowych, choć niezbyt licznych środowisk. Jedyną moją zaletą w polityce byłaby zdolność do odbijania się od dna, ale reszta mnie dyskwalifikuje.

A czy ktoś jest w stanie dziś wygrać z Bronisła­wem Komorowskim?
Gdyby grać poważnie, to każdy mógłby z nim wygrać.

piątek, 29 sierpnia 2014

Co by byto, gdyby...



Gdyby Wałęsa nie miał wąsów, to i tak zostałby prezydentem. Podobnie Komorowski - zostałby prezydentem nawet wtedy, gdyby nie było Smoleńska. Ale to nie zmienia faktu, że historią III RP nieraz rządziły przypadki.

RAFAŁ KALUKIN

Gdyby Kleopatra miała dłuższy nos, dzieje świata potoczyły­by się inaczej” - twierdził Bla­ise Pascal, wskazując na rolę przypadku w historii. Gdyby egipska piękność mia­ła skazę na urodzie, to pewnie nie owinę­łaby sobie wokół palca Juliusza Cezara, a wtedy geopolityka starożytnego świata wyglądałaby inaczej.
Historia alternatywna jest zabawą, któ­rą zawodowi badacze dziejów traktują z pogardą. Ale od niepoważnych przesła­nek można przecież dojść do całkiem po­ważnej refleksji nad istotą losów wielkich zbiorowości. Zacząć warto od pytania o to, co by było...

GDYBY WAŁĘSA POSTAWIŁ NA GEREMKA
Poważnie brał to pod uwagę. Przestraszył się jednak rosnącej pozycji swego wielo­letniego doradcy i - dla zrównoważenia układu sił - postawił na tego drugiego.
Lecz zanim 19 sierpnia 1989 r. Mazowie­cki mógł odebrać z rąk prezydenta Jaruzel­skiego nominację na „naszego premiera”, oddelegowany przez Wałęsę Jarosław Ka­czyński musiał jeszcze dokonać manewru okrążającego PZPR. Dogadując się z sze­fami satelickich partii ZSL i SD, zbudował nową większość parlamentarną, przełamu­jąc ustalenia Okrągłego Stołu, które przy­znawały komunistom pakiet kontrolny.
Choć był przecież inny scenariusz. Za­kreślony - również za aprobatą Wałę­sy! - przez Adama Michnika w tekście „Wasz prezydent, nasz premier”. Przewi­dujący „sojusz demokratycznej opozycji z reformatorskim skrzydłem obozu wła­dzy”. Michnik nie precyzował, kogo wi­dział w roli naszego premiera, choć miał na myśli Geremka.

czwartek, 28 sierpnia 2014

Służby od ubiegłego roku wiedziały o nagraniach



Dziennikarskie śledztwo „Do Rzeczy” podważa aktualną wersję prokuratury i służb specjalnych w sprawie afery podsłuchowej. Jak wynika z naszych ustaleń, służby specjalne mogły zapobiec kompromitacji najważniejszych organów państwa, ale tego nie zrobiły

Cezary Gryz

Pod znakiem zapytania staje teza, że inicjatorem potajemnych nagrań polityków w warszawskich restauracjach był biznesmen Marek Falenta. Prokuratura zabezpieczyła jego skrzynkę e-mailową, w której znajduje się jego korespondencja z funkcjonariuszami Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Sam biznesmen w rozmowie z „Do Rzeczy" twierdzi zaś stanowczo, że o procederze nagrywania obie służby powiadomił już w ubiegłym roku.
- Istotnie, już w ubiegłym roku przekazałem funkcjonariuszom ABW, a potem CBA z delegatur we Wrocławiu informacje, że w warszawskich restaura­cjach nagrywane są najważniejsze osoby w państwie - mówi „Do Rzeczy" Marek Falenta. Dodaje, że po zapoznaniu się z materiałem dowodowym w prokuratu­rze ujawni szczegóły tych informacji śled­czym. - Służby specjalne interesowały się moimi firmami od mniej więcej 10 lat, kiedy rozkręcałem Electusa i współpraco­wałem z KGHM - mówi Falenta.
Jak się jednak okazało, przekazane przez niego informacje nie zostały wyko­rzystane, a co gorsza - funkcjonariuszom ABW nakazano wygasić zainteresowanie.
- Oficera z ABW ta informacja prze­straszyła. Natomiast funkcjonariusze CBA przekazali tę informację centrali w Warszawie. Jednak zabroniono im się nią zajmować, bo dotyczyła czołowych postaci Platformy Obywatelskiej - mówi „Do Rzeczy" Falenta.
- To wierutne bzdury - mówi o infor­macjach od Falenty rzecznik CBA Jacek Dobrzyński. - To próba wkręcenia i wma- nipulowania CBA w tę sprawę. Przecież każdy rozsądnie myślący zrozumie, że gdyby szef CBA miał taką informację, to nigdy by do takiej restauracji nie poszedł - dodaje.

środa, 27 sierpnia 2014

Carringtonowie na polską miarę


Po dwukrotnej prezydenturze Aleksandra sondaże pokazywały, że szansę na to stanowisko miałaby Jolanta. Dziś się wydaje, że żadne z nich nie wróci do czynnej polityki. Musieliby ujawnić swoje oświadczenia majątkowe.

AGNIESZKA BURZYŃSKA

Babcia Aleksandra Kwaśniewskie - I go piekła podobno świetne ku­lebiaki, a dziadek był zapalonym ogrodnikiem. Ich córka Alek­sandra Bałasz była pielęgniarką, poznała chirurga Zdzisława Kwaśniewskiego w szpitalu w Białogardzie. Po kilku miesią­cach znajomości, 6 lutego 1954 r. wzięli ślub. Już w listopadzie urodził się Aleksander, dwa lata później - Małgorzata. „Młody Olek, podobnie jak jego siostra Małgorzata, był świadomie izolowany przez ojca. Nie wolno im było mieć za wielu kolegów. Być może wynikało to z ojcowskiej obawy przed zarażeniem dziecięcymi chorobami. To ojciec dbał, aby w domu niczego nie brakowało, organizował całe życie. Olek i jego siostra mieli się przede wszystkim uczyć” - wspominał ponoć miejscowy proboszcz.
Aleksander chodził więc nawet na do­datkowe lekcje łaciny do znanego profesora. Ojciec lekarz marzył, że syn także zostanie lekarzem. Chłopca ciągnęło jednak bardziej do sportu i polityki. Jego matka opowiadała w książce Agaty Chróścickiej „Kwaśniewski jestem’, że Olek od dziecka miał zadatki na polityka. Pokazywała zdjęcie, na którym dziewięcioletni Aleksander udaje, że składa prezydencką przysięgę. To nie był przypadek. Rodzina Kwaśniewskich miała bowiem swoje państwo i własny hymn. Najważniejszy w tym państwie był Olek, a potem dopiero pozostali obywatele.
Pani Aleksandra po urodzeniu dzieci całkowicie poświęciła się ich wychowaniu. Działała w komitecie rodzicielskim liceum, do którego chodziły. Była bardzo religijna. Z dumą pokazywała Chróścickiej świadectwa z lekcji religii swojej wnuczki Aleksandry Kwaśniewskiej. Z niechęcią zareagowała na pytanie o PZPR: „Olek był dorosły, jak wstępował do partii, i wiedział, co robi”. Od razu podkreśliła, że w rodzinie nikt nie był partyjny, a ojciec słuchał radia Wolna Europa. Po latach Aleksander Kwaśniew­ski w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” półżartem obarczył właśnie ojca i jego ulubione radio odpowiedzialnością za swoje partyjne wybory: „Moje lewicowe poglądy ukształtowały się pod wpływem niedobrej, prymitywnej propagandy Wolnej Europy. Jej jednostronność tak mnie denerwowała, że pchnęło mnie to w stronę lewicy”.
Ojciec byłego prezydenta zmarł w 1990 r., matka - pięć lat później, w trakcie kampanii prezydenckiej. Wcześniej długo chorowała. „Olek pochował ją w Warszawie. Stypa była na ulicy Rozbrat, w restauracji Pod Żubrem. Nawet siostra Olka, Małgorzata, przyjechała ze Szwajcarii. Małgosia skończyła medycynę. Jest okulistką. Do Szwajcarii wyjechała na jakiś staż zaraz po studiach, w 1980 czy 1981 r. I tam ją zastał stan wojenny. Do Polski już nie wróciła”, czytamy w książce „On Kwaśniewski” Grzegorza Indulskiego i Dariusza Wilczaka. O siostrze prezydenta wiadomo jeszcze tyle, że przysyłała matce oprawione zdjęcia swojego długowłosego kota. „To dlatego, że za mąż nie wyszła”, komentowała w rozmowie z Agatą Chróścicką Aleksandra Kwaśniewska. Są jednak i tacy, którzy twierdzą, że Małgorzata wyszła za mąż za starszego profesora, właściciela jednej z najbardziej znanych w Szwajcarii klinik. Pewne jest to, że Aleksander oraz Jolanta Kwaśniewscy spędzają u niej święta w narciarskim stylu.

wtorek, 26 sierpnia 2014

Mordochwyty



Czytelnik tabloidu nie jest specjalnie wybredny. Towar nie zawsze musi być świeży. Nawet lubi, żeby w każdym numerze było trochę padliny. Ale musi być przyprawiona łzami, żeby mógł mówić, że czyta ze współczuciem.

Czytelnika tabloidu karmi się sześć razy w tygodniu, więc kartę dań trzeba tworzyć z dużym sprytem. Na szczęście pracują nad tym naprawdę inteligentni ludzie.

Serial
W tabloidzie to podstawa. Serial zmusza czytelnika, żeby następ­nego dnia znów poszedł do kiosku. A o to toczy się cała gra. Czytelnik musi dzień w dzień dostawać ciąg dalszy tej samej historii. Nawet jeśli nic się nie dzieje. Dlatego serial musi mieć swoją dramaturgię. Najlepsze seriale buduje się na tragedii z dzieckiem w tle, bo z badań wynika, że czytelnicy są na to bardzo wrażliwi. Niedawny tragiczny wypadek samochodowy Grażyny Błęckiej-Kolskiej wykreowano na megahit. „Super Express” zrobił z niego sześć okładek pod rząd. Wszystkie według tej samej zasady bo zasady i reguły to w tabloidzie podstawa. Czytelnik nie lubi być zaskakiwany, bo się gubi. Każdy odcinek serialu o Kolskich ma mocne wejście, czyli ostry tytuł. Pierwszy „SE” zatytułował: „Znana aktorka zabiła córkę”. A pod spodem dużo mniejszymi literami ciąg dalszy: „w wypadku samochodowym”. Oczywiście ze znakiem zapytania, bo tytuł jest procesowy i trzeba mieć argumenty na wypadek ewentualnego spotkania w sądzie. Na drugiej stronie infografika. Dramatyczne zdjęcia ze szpitala. Łącznie ze zwłokami córki aktorki przykrytymi białym prześcieradłem. A do tego tekst. W tonie pozornie współ­czującym. To też może się przydać w sądzie jako argument. Na po­trzeby serialu szybko odkurzono, wcześniej mało atrakcyjną dla tabloidów, historię rozwodu Kolskich i jego nowego związku z dużo młodszą partnerką. Dzięki temu serial miał już dwa wątki. Kolejne tytuły tego serialu to: „Śmierć córki dobije aktorkę”, „Szykuje grób dla córki”, „Nie przyszła na mszę za córkę”, „Żegnaj córeczko", „Zamienił Kolską na 20-latkę”, „Zabiła córkę, uniknie kary?".

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Gowin mięsożerca



To prawicowiec przyszłości. Jako jedyny może współpracować jednocześnie z Solidarną Polską, PiS, narodowcami i Korwin-Mikkem. Pytanie tylko, kim jest on sam?

Dla tych wszystkich, którzy mogliby nie wiedzieć, gdzie aktualnie znaj­duje się Jarosław Gowin na swojej oportunistycznej zjeżdżalni-pro­wadzącej tego dawnego ucznia Tischnera i Turowicza ku integryzmowi - kilka cytatów z jego ostatnich wypowiedzi. „Teraz się straszy mariażem Jarosława Kaczyńskiego i Korwin-Mikkego”. „Dla mnie koalicja sięgająca od PiS do KNP, a nawet prawicy narodowej, jest programowo najbardziej naturalna”. „W Krakowie nasza współpraca z KNP układa się obiecująco. Na szczeblu sejmików będziemy tworzyć koalicję z PiS i Solidarną Polską, ale już na szczeblu po­wiatów chciałbym, żebyśmy w niektórych miejscach utworzyli koalicję z KNP, w innych być może z SP i Ruchem Na­rodowym”. „Jestem zwierzęciem mięso­żernym. Władza to mięso polityki. Chciał­bym jeszcze kiedyś być członkiem rządu. To fascynujące doświadczenie". Obiecuje, że jak dojdzie do władzy, zlikwiduje tęczę na warszawskim pl. Zbawiciela. Staje się bardziej pisowski niż sam PiS.
W eurosceptycyzmie, w atakach na Unię, w obyczajowym i religijnym integryzmie, w otwarciu na narodowców, Gowin staje się coraz bardziej radykalny. On i jego najbliżsi polityczni przyjaciele przelicytowują nie tylko dawne Porozu­mienie Centrum czy AWS (one wedle dzi­siejszych prawicowych standardów mogą się jawić jako lewactwo), ale już samego Kaczyńskiego, który oficjalnie od naro­dowców czy Korwina stroni. To przelicy­towanie dzisiejszego PiS, a nawet ściganie się na twardość i czystość narodowej, pra­wicowej, katolickiej doktryny z tak wyma­gającymi zawodnikami, jak Marek Jurek, Artur Zawisza czy Korwin-Mikke.

wtorek, 19 sierpnia 2014

Ściśle tajne akta Macierewicza



Marek Dukaczewski „Wprost” ma ściśle tajne dokumenty komisji Antoniego Macierewicza, która pisała raport z weryfikacji WSI. Materiały, w których negatywnie opisywany jest obecny prezydent, wyciekły już w 2007 r.

SYLWESTER LATKOWSKI, MICHAŁ MAJEWSKI

47 stron z adnotacjami „ściśle tajne" „egzemplarz pojedynczy” - tak wygląda materiał, w którego posia­daniu jesteśmy. To pierwszy twardy dowód, że z komisji Macierewicza wyciekły dokumenty, które w 2007 r. były podstawą stworzenia tzw. aneksu do raportu z weryfikacji WSI.

WYCIEK SPRZED SIEDMIU LAT
Papiery wyciekły z zespołu Macierewi­cza siedem lat temu. I trafiły od jednego z członków komisji do wąskiej grupy osób, m.in. kilku dziennikarzy i PR-owców. Dwa tygodnie temu jeden z nich, zastrzegając anonimowość, przekazał dokumenty redak­torowi naczelnemu „Wprost” Sylwestrowi Latkowskiemu.
Dlaczego jemu? Wiedział, że Latkowski interesuje się od dawna tematem Wojsko­wych Służb Informacyjnych. Wspólnie z Pio­trem Pytlakowskim z „Polityki” zamierza opublikować książkę na ten temat. Papiery, jak wynika z zebranych przez nas informacji, wyciekły jeszcze na etapie pisania aneksu do raportu WSI, czyli przed październikiem 2007 r. Materiał jest częściowo rozproszony, nie są to kolejno ponumerowane strony. Kilka kartek dotyczących jednego aspektu, kolejnych kilka - innego. Widać, że materiał jest wyjęty z większego opracowania. Strony nie mają numeracji. Na części są adnotacje „ściśle tajne” i „egz. poj.” Skąd przekonanie, że materiał jest autentyczny? I że posłużył do tworzenia aneksu?

Dokument uwięziony w lochu



Aneks do raportu WSI w wersji, którą otrzymałem, nie ujrzy światła dziennego dopóty, dopóki będę prezydentem - powiedział mi nieoficjalnie w grudniu 2007 r. Lech Kaczyński.

MARCIN DZIERŻANOWSKI

Prezydent dodawał: - Antoni Macierewicz ma jedną przy­padłość: nie odróżnia swoich interpretacji od faktów, a tez publicystycznych od twar­dych dowodów.
Przeprowadzałem z nim wówczas wy­wiad do „Wprost”, ale prezydent zastrzegł, że mówi mi to poza protokołem. W wersji autoryzowanej, która ukazała się drukiem, użył bardziej oględnych słów: „Antoni Macierewicz czasami formułuje tezy zbyt daleko idące w stosunku do faktów, którymi dysponuje. Mówię mu to w twarz, więc mogę powtórzyć publicznie”.
Ta ocena w ustach wywodzącej się z PiS głowy państwa brzmiała wówczas dość szokująco i wywołała liczne komentarze. Dopytywaliśmy więc zdziwieni: „I dlatego powierzył mu pan zadanie pisania raportu o WSI?”
Prezydent odpowiadał: „Mimo wspo­mnianych wad Macierewicz ma podsta­wową zaletę: jest całkowicie odporny na wdzięki przeuroczych oficerów WSI i nigdy nie ulega żadnym naciskom. Dlatego w odsłanianiu patologii wojskowych służb specjalnych okazał się niezastąpiony”.
Prezydent rzeczywiście nie opublikował aneksu ani w pierwotnej, ani w żadnej innej wersji. Później krytycznie się wypowia­dał o samym aneksie. W dodatku to, co publikuje „Wprost” w stu procentach po - twierdza, że miał rację. Dlatego dziś można już przytoczyć jego opinię w pełnej formie.
Po jego śmierci aneksu nie opublikował też, rzecz jasna, jego następca Bronisław Komorowski. Jeszcze za życia Kaczyńskiego przekonywał, że opublikowanie raportu o likwidacji WSI było „ekscesem bez precedensu”. I pierwszym przypadkiem, kiedy rząd ujawnia własne służby. Komorowski,
już wówczas jeden z potencjalnych kan­dydatów PO na prezydenta, sugerował, że znaczna część aneksu ma być wymierzona w niego jako w konkurenta Kaczyńskiego.

Komorowski i nagrania od WSI



Weryfikatorzy WSI próbowali dobrać się do skóry Bronisławowi Komorowskiemu. Czym? Nagraniami z WSI kwestią spotkań z handlarzami bronią.

MICHAŁ MAJEWSKI

Bronisław Komorowski patronował podejrzanej fundacji, która wyłudzała pieniądze Wojskowej Akademii Technicznej, używał materiałów WSI do niszczenia podwładnych. Wreszcie miał kontakty z międzynarodowymi handlarzami bronią i fatalnej reputacji - takie działania przypi­sywali obecnemu prezydentowi weryfikatorzy, którzy w 2007 r. pracowali nad aneksem dotyczącym działalności WSI. Środowiska prawicy od lat wytykają prezydentowi, że przyjaznym okiem patrzył na działalność Wojskowych Służb Informacyjnych i jako jeden z niewielu polityków PO i PiS sprze­ciwiał się w 2006 r. rozwiązaniu tych służb. W ściśle tajnych dokumentach komisji Macierewicza, do których dotarliśmy, na­zwisko Bronisława Komorowskiego pojawia się w trzech miejscach. Prezentujemy te fragmenty w całości, bez skrótów: „W materiałach zgromadzonych w teczce dokumentującej »działania« tzw. komisji Oczkowskiego, powołanej na rozkaz szefa WSI płk. Marka Dukaczewskiego, znajduje się oświadczenie płk. Grzegorza Orzechowskiego z dnia 12.12.2001 r., w którym poinformował, że w grudniu 2000 r. ppłk Janusz Mazur otrzymał od kierownictwa ZZT WSI zadanie zgrania z poczty głosowej telefonu komór­kowego NN posła rozmowy - informacji. Rzekomo chodzić miało o groźbę. Ppłk Ja­nusz Mazur z wyznaczonymi przez siebie por. Bohdanem Budziakiem i kpt. Piotrem Maskiewiczem w towarzystwie starszego oficera z centrali MON udali się do Sejmu RP. Tam zostali zaprowadzeni do jednego z pokoi hotelowych (»na piętrze«), gdzie przyszedł »właściciel« (NN poseł) telefonu i wskazał pozostające na tzw. poczcie głosowej na­granie. W jego obecności kpt. Maskiewicz zgrał wskazaną rozmowę. Po zarejestrowaniu i sprawdzeniu jakości odtworzonej wiadomo­ści telefon został zwrócony »wiaścicielowi«. Skasował on z telefonu przedmiotową wiadomość i opuścił pomieszczenie. Z tego nagrania sporządzono stenogram. Notatkę wraz ze stenogramem i kasety przekazano kierownictwu ZZT WSI. Według płk. Orze­chowskiego materiały te zostały przekazane dalej jednemu z zastępców szefa WSI.
Podczas wysłuchania kpt. Maskiewicz zaprzeczył, by w czasie wizyty w Sejmie doszło do jakiegokolwiek zgrania rozmowy z komórki. Twierdził, że fakty takie nie miały miejsca, a on z pewnością ich nie pamięta. Inaczej zeznawał jego ówczesny towarzysz Bohdan Budziak.

Pro Civili - nowa odsłona



Z dokumentów, do których dotarł „Wprost”, wynika, że Wojskowa Akademia Techniczna była infiltrowana przez obcy wywiad.

CEZARY BIELAKOWSKI

Fundacja Pro Civili to w raporcie Antoniego Macierewicza jeden z kilku dowodów na nielegalne działania Wojskowych Służb In­formacyjnych. Raport dowodzi, że fundacja, zarządzana przez oficerów WSI wspólnie z Wojskową Akademią Techniczną, podejmowała przestępcze przedsięwzięcia biznesowe, z których powodu wojskowa uczelnia traciła pieniądze. Do dziś informacje zebrane w raporcie Macierewicza wyczerpy­wały w zasadzie ten temat. Wydawało się też, że o samej fundacji napisano już wszystko, co można było napisać.
Tajne dokumenty, do których dotarł „Wprost”, poszerzają wiedzę o Pro Civili, wprowadzając nowe wątki i szczegóły. Wszystko wskazuje na to, że zostały one wytworzone na potrzeby aneksu do raportu z likwidacji WSI.
Jaka jest zasadnicza różnica między ofi­cjalnym raportem a tajnymi dokumentami, które opisujemy? Sposób wskazania osób odpowiedzialnych za to, co działo się w fun­dacji. W oficjalnym raporcie w rozdziale o działalności oficerów WSI w Wojskowej Akademii Technicznej i Fundacji Pro Civili autorzy napisali po prostu informacyjnie, że ministrami obrony narodowej w opisywanym okresie byli: Stanisław Dobrzański, Janusz Onyszkiewicz i Bronisław Komorowski.
W dokumencie, który mógł posłużyć do napisania aneksu, brzmi to już inaczej: „Wojskowe Służby Informacyjne, które odpowiedzialne były za kontrwywiadowczą osłonę technologii rozwijanych w ramach projektów badawczych na WAT, same przekazywały je w obce ręce. Odpowiedzialność za to ponosi nie tylko ówczesny szef WSI, ale także były szef MON. Bronisław Komorowski w sposób szczególny traktował wszystkie kwestie związane z WAT i interesami uczelni. Działo się tak zwłaszcza w okresie, gdy kie­rownictwo we WSI sprawował gen. Tadeusz Rusak”.
Warto odnotować, że nazwisko gen. Rusa­ka w całym raporcie pada tylko trzy razy, bez szerszego kontekstu czy noty biograficznej.
W opisywanym tajnym materiale znalazła się już informacja, że gen. Rusak to „były dowódca kompanii czołgów przygotowa­nej do spacyfikowania kopalni »Wujek« (do pacyfikacji zgłosił się jako ochotnik), a następnie współpracownik WSW w Opo­lu - rekomendowany przez Bronisława Komorowskiego na szefa delegatury UOP w Krakowie i w efekcie mianowany przez Andrzeja Milczanowskiego na to stanowisko”

WSI i mafia



Dokumenty, do których dotarł „Wprost”, nie potwierdzają tezy o ścisłych powiązaniach WSI ze zorganizowanymi grupami przestępczymi w Polsce. Dziwne, bo takie związki niewątpliwie były.

SYLWESTER LATKOWSKI

Wojskowe Służby Informacyjne często w publicystyce porównywano do mafii. Zwolennicy likwidacji WSI podkreślali zresztą, że to nie tylko przenośnia, lecz także kwestia realnych powiązań. Raport z likwidacji WSI Antoniego Macierewicza miał to ostatecznie potwierdzić. Tymczasem w dokumentach związanych z niepublikowanym dotąd anek­sem, do których dotarł „Wprost” powiązania służb z mafią pruszkowską i innymi zorgani­zowanymi grupami przestępczymi wykazane są zaskakująco słabo, nie wzmacniają też dowodowo tezy o związkach WSI ze światem zorganizowanej przestępczości. Jako autor książki „Polska mafia” oraz dziennikarz śledczy zajmujący się od lat światem zor­ganizowanej przestępczości w Polsce jestem tym zaskoczony, gdyż nie ma wątpliwości, że takie powiązania były. Po lekturze doku­mentów dochodzę do wniosku, że być może odkryto by więcej powiązań wojskowych z mafią, gdyby nie to, że za bardzo chciano przyczepić odpowiedzialność za działanie Fundacji Pro Civili prezydentowi Bronisła­wowi Komorowskiemu, który pełniąc funkcję ministra obrony, rzekomo miał szczególnym zainteresowaniem i ochroną objąć Wojskową Akademię Techniczną.
Tymczasem w innych obszarach likwida­torzy WSI byli zaskakująco mało dociekliwi. Na przykład w ogóle nie przesłuchali pierw­szego i najważniejszego świadka koronnego w Polsce, Jarosława S. ps. Masa, który w tej sprawie ma wiedzę większą niż ktokolwiek inny. W rozmowie ze mną Masa nie zostawia zresztą na pracy komisji suchej nitki.

Raport to szaleństwo



Macierewicz miał rację, że WSI to gangrena. Tylko źle się do tego wziął, ten jego raport to szaleństwo, a meryto­rycznie - śmieć - tłu­maczy Jarosław „Masa” S.

Rozmawiał SYLWESTER LATKOWSKI

Wspomniałeś kiedyś, że ty i twoi ko­ledzy byliście „mafią trzepakową”, bo tą prawdziwą były Wojskowe Służby Informacyjne, dawni esbecy, którzy zostali negatywnie zweryfikowani, więc nie mogli kontynuować służby i musieli się gdzieś podziać. Lata 90. to było ich Eldorado. Porozmawiajmy o związkach Pruszkowa z WSI.
Nie każdy miał te związki. Ale jeżeli ktoś już dobił do koryta i wspiął się na wyższy poziom mafijny, oczywiste było, że chciał otwierać biznes, obojętnie jaki. I do tego potrzebne były WSI. A może inaczej: wiatach 90., jeżeli chodzi o gangsterkę, szarą strefę i tym podobne sprawy, WSI wchodziły dosłownie we wszystko. We wszystkie firmy zakładane przez mafio­sów. I doskonale wiedzieli, gdzie i w co wchodzić. Mieli w końcu bardzo dobry wywiad (śmiech). Zawsze trzymali rękę na pulsie. Zawsze wiedzieli, gdzie się zakręcić. Myśmy wchodzili z nimi w interesy, bo niby byli pomocni, ale w gruncie rzeczy to była bardziej nasza wyobraźnia niż rzeczy­wistość. Funkcjonowaliśmy na zasadzie g.. .no przyczepiło się do okrętu i mówi „płyniemy”.

I co? Funkcjonariusze WSI po prostu się do was zgłosili? Zapukali do jednego z szefów mafii, Pershinga, i powiedzieli: chcemy z wami pracować?
Przyszli nie do Pershinga, ale do mnie i do Kiełbasy. To myśmy po spotkaniu z nimi poszli do Pershinga i powiedzieliśmy o propozycji, jaką złożyło nam WSI.

Moskiewskie tropy



WSI ochraniały interesy rosyjskiej branży zbrojeniowej pod pozorem osłony kontrwywiadowczej Polski - twierdziła komisja Macierewicza. Dowody? Nie powalają.

MICHAŁ MAJEWSKI

Niemal jedna trzecia materiału, który zdobyliśmy, poświęco­na jest wpływom rosyjskich firm i tajnych służb na polski rynek zbrojeniowy. Główna teza sformułowana została w sposób następujący: „Ze strony WSI brak było kompleksowych działań identyfikują­cych i neutralizujących działania służb rosyjskich w branży obrotu specjalnego.
Nigdy w WSI nie podjęto kompleksowo tematyki dotyczącej aktywności rosyjskich firm zbrojeniowych w Polsce i związanych z tym zagrożeń dla obronności państwa. a Brak kompleksowych działań kontr- t wywiadowczych ze strony WSI wydaje * się być działaniem noszącym znamiona §, świadomego zaniechania”. Weryfikatorzy stawiają tezę, że WSI ochraniały interesy rosyjskiego przemysłu zbrojeniowego.

W służbie terrorystów



Komisja weryfikacyjna WSI opisała relacje polskiego przemysłu zbrojeniowego z podejrzewanymi o terroryzm handlarzami bronią. „Wprost” ujawnia treść tego dokumentu.

PIOTR NISZTOR

Gdy 16 lutego 2007 r. w „Monito­rze Polskim” został ujawniony raport z likwidacji WSI, wiele kontrowersji wzbudził fragment opisujący relacje oficerów wojskowych służb z arabskimi terrorystami. Au­torzy dokumentu z niewiadomych powodów stwierdzili, że Adnan Khashoggi, saudyjski multimilioner i najbardziej wpływowy handlarz bronią na świecie, to ta sama osoba co... Monzer al-Kassar, syryjski terrorysta, trudniący się handlem nie tylko bronią, ale także narkotykami. Tymczasem to dwie różne osoby.
Jednak obaj pośredniczyli w sprzedaży polskiego uzbrojenia za granicę. Komisja weryfikacyjna już po publikacji raportu w archiwum zlikwidowanych WSI odkryła dokumenty na ten temat .Znajdowały się one w opatrzonej klauzulą „ściśle tajne” opasłej teczce zatytułowanej „Handlarze”. Na tej podstawie powstał materiał, który posłużył potem do stworzenia znajdującego się w sejfie Kancelarii Prezydenta aneksu do raportu z likwidacji WSI. „Wprost” ujawnia ustalenia weryfikatorów na temat arabskich handlarzy bronią i związków WSI z terroryzmem.

Od PRL do IV RP



Wojskowe Służby Informacyjne były przedstawiane jako wielka scentralizowana organizacja przestępcza. Z tego opisu w przedłożonym w lutym 2007 r. raporcie Macierewicza pozostało niewiele.

CEZARY BIELAKOWSKI

Czym były Wojskowe Służby Informacyjne? Według raportu Antoniego Macierewicza zli­kwidowane w 2006 r. WSI zo­stały zaplanowane na początku lat 80. Wtedy to została określona doktry­na, że wojskowe służby w celu finansowania się oraz utrzymywania sieci agentury na terytorium wroga mają pozyskiwać pie­niądze z przestępczej działalności. Decyzją gen. Czesława Kiszczaka miała się tym zająć nowa formacja - Wojskowa Służba Wewnętrzna, której priorytetowym zada­niem było utworzenie dla realizacji tego celu sieci zagranicznych spółek. Czas zimnej wojny wyznaczał inne reguły gry. Dla bloku komunistycznego realnym wrogiem był Zachód. Przestępstwa popełniane na jego terytorium były naturalnym, akceptowa­nym sposobem walki z nim.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Ławka prezesa



Antoni Macierewicz, Jarosław Gowin, Adam Hofman, Joachim Brudziński, Bolesław Piecha i Andrzej Duda - tak ma wyglądać rząd Jarosława Kaczyńskiego. Skład gabinetu już jest w głowie prezesa. Ale czy jest w niej kandydat PiS na prezydenta?

Michał Krzymowski

Gabinet prezesa Prawa i Spra­wiedliwości, kilka tygodni temu. Trwa narada w sprawie przy­szłorocznych wyborów prezydenckich. Jarosław Kaczyński wymienia potencjal­nych kandydatów, padają kolejne nazwi­ska, ale ani słowa o Piotrze Glińskim.
- Panie prezesie, a profesor Gliń­ski? - pyta Kaczyńskiego jeden ze współpracowników.
- A tak, jeszcze nasz profesor.
Ale nie wiem, czy to aktualne.
Czy on sam by chciał. I czy by się nadawał?
A jeszcze do niedawna Gliń­ski wydawał się pewniakiem. Pre­zes PiS sugerował jego nazwisko w prywatnych rozmowach, a rok temu - podczas spotkania z miesz­kańcami Węgrowa - wymienił go nawet publicznie: „Byłoby dobrze, gdy­by Polska miała takiego przyzwoitego prezydenta”.
Mówi polityk z wąskiego kręgu do­radców szefa PiS: - Prezesowi po prostu koncepcja się zmieniła. Na Nowogrodz­ką ciągnęły pielgrzymki działaczy, że Gliński, choć jest sympatyczny, to się nie nadaje. Ze nie wytrzyma kampanii, lu­dzie nie będą chcieli na niego pracować. I prezes obrał prze­ciwny kurs. Dziś decyzja jest taka, że szukamy kandydata w partii.

niedziela, 17 sierpnia 2014

Gwiezdny pył



Miało być tak: nowe życie, nowa rodzina, nowy biznes. Ale w Lipcu na przejściu dla pieszych na warszawskim Ursynowie potrącił kobietę. Zmarła. Dariusz K. z celebryty stał się ćpunem, który wciąga kokainę i rozpędzonym bmw zabija Ludzi.

WERONIKA BRUŹDZIAK, WOJCIECH CIEŚLA

Dariusz K., gitarzysta i producent muzyczny, były mąż Edyty Górniak, był w Warszawie znany i łubiany. Dziś ludzie z show-biznesu nie chcą o nim rozmawiać. Grzecznie odmawiają, cza­sem wyłączają telefon. Dla warszawki stał się trędowaty.
Karolina Korwin-Piotrowska, dziennikarka: - Ludzie boją się przyznać, że mieli z nim coś wspólnego. Za­bił człowieka, na miłość boską, też wolałabym nie mieć w swoim spisie znajomego mordercy.
Niedawny partner biznesowy Dariusza K. na prośbę o rozmowę reaguje paniką: gdy jego niemiecki szef do­wie się o tej znajomości, wyleci z pracy. Niedawny part­ner sprzedaje szybkie samochody, to nie wyglądałoby dobrze - kokaina i samochody.
Grażyna Olbrych, znawczyni polskiego show-biznesu i redaktor naczelna VUmag.pl, zżyma się na tę hipokry­zję: - Branie kokainy i innych używek? W tym środowisku jest uważane za normę. Kiedy to nie jest tak ewidentne, że człowiek nie przychodzi na spotkania albo nie jest w sta­nie pracować, wszyscy to akceptują. Nie ma sprawy.
Warszawski ekonomista, znajomy Dariusza K.: - To dopiero początek. W kolejce czekają proces, wyrok, ska­zanie, odsiadka, wyjście na wolność, życie po. Tabloidy nie zapomną o sprawie. A w tle ciągle nagłówki „były mąż Edyty Górniak”. Jak stygmat. Jakby nie miał innego życia poza pięcioletnim związkiem z gwiazdą.

sobota, 16 sierpnia 2014

Seks w małym mieście



0 francuską miłość pytały w Pruszkowie, o masturbację w Wołominie, o udawane orgazmy w Skierniewicach. Dwie dziewczyny jeżdżą z kamerą po Mazowszu i rozmawiają z ludźmi o seksie. Pojechałem z nimi.

Jacek Tomczuk

Te filmy są bardzo pozytywne, a lu­dzie na nich otwarci, swobodni. Za długo robię badania i rozma­wiam z Polakami o seksie, żeby uwierzyć, że to cała prawda - śmieje się seksuolog prof. Zbigniew Izdebski po obejrzeniu w intemecie paru odcinków „Seksu w małym mieście” Czterominutowy film powstaje cały dzień. Jego autorki po tygodniach prób wy­pracowały metodologię sondaży. Mają parę zasad: po pierwsze, nigdy nie jeżdżą w nie­dzielę, bo wtedy ludzi można spotkać albo koło kościoła, albo przed monopolowym, gdzie kończą imprezę. - W obu wypadkach rozmowa o seksie jest słaba - śmieją się.
Po drugie, nie mają samochodu, więc wybierają miejscowość, do której moż­na dojechać pociągiem lub autobusem. Po trzecie, miasto musi mieć minimum 10 ty­sięcy mieszkańców, w mniejszych ulice są po prostu puste. - Możemy koczować trzy dni, żeby namówić kogoś, kto zechce nam opowiedzieć o orgazmie albo czy rozmiar członka ma znaczenie - wyliczają. Po czwar­te, trzeba przetrwać falę szyderstw w rodza­ju: „Mam się wypowiedzieć? Daj 50 tysięcy” Od pół roku jeżdżą z kamerą po pod­warszawskich miejscowościach, pro­wadzą badania terenowe. Co czwartek wrzucają sondę do sieci. O francuską mi­łość pytały w Pruszkowie, o masturba­cję w Wołominie, o zdradę w Olecku, o prostytutki w Ełku, a o udawane orgazmy w Skierniewicach. Jadę z nimi. 8.35 rano, pociąg do Siedlec. - Dlaczego Siedlce? By­łyśmy już wszędzie wokół Warszawy - mó­wią dziewczyny. - Zdałyśmy sobie sprawę, że lepiej orientujemy się, jak wygląda życie erotyczne w mitycznym Nowym Jorku niż w "Wyszkowie czy Legionowie.

piątek, 15 sierpnia 2014

Miejsce kultu nienawiści



Mieć na swojej ziemi kapliczkę czy krzyż to skaranie boskie. Łatwo zostać wrogiem publicznym, a obrońcy krzyża z życia zrobią piekło.

MAŁGORZATA ŚWIĘCHOWICZ, RAFAŁ GĘBURA

W Drobinie wojna toczy się na przecięciu ulicy Sierpeckiej z drogą na Koziebrody, pod gli­nianą kapliczką pomalowaną z jednej stro­ny na niebiesko, z drugiej na biało. Za szybką figurka Maryi. Ludzie, jak to na froncie, nieufni. Przyszli pod kapliczkę, długo oglądają legitymację dziennikar­ską, czy aby nie podrobiona, dzwonią na­wet gdzieś, by się upewnić, czy redakcja „Newsweeka” naprawdę mieści się przy Domaniewskiej w Warszawie, jak to wi­dzą w dokumencie. Trzeba być czujnym. Oni tu pilnują kapliczki z pełnym odda­niem. Mówią: Społeczeństwo ją wy remon­towało. Jest oświetlona nawet w nocy, choć to, że jest wbity słup elektryczny i prąd pociągnięty, tamtemu się nie podoba.
Tamten, czyli Krzysztof Sadowski, który wraz z żoną odziedziczył działkę z kaplicz­ką, zarzuca im samowolkę. W ogóle ma żal, że ludzie pod figurką czują się jak u siebie. Oni z kolei mają pretensje do niego, że robi, co chce. Zgłosili policji, że uszkodził kwiaty doniczkowe, które postawili przy kapliczce. Policja nad tym pracuje.
Pracują też kamery, dwie. Jedna omiata kapliczkę swoim okiem z wysokości drze­wa, draga z szopy. Ludzie narzekają: chce nas tymi kamerami od kapliczki odstra­szyć. Mówił, że nie pozwoli, by przy jego posesji stare baby miauczały - skarżą się na Sadowskiego. Zapowiada, że postawi płot, ponoć z furtką. Nie mogą na to pozwolić. Absolutnie. Jeśli ogrodzi Matkę Boską, to czy da komuś klucz do furtki?
Między sobą mówią, że może trzeba bę­dzie worek uszykować, zabić, do Włocław­ka na tamę wywieźć i koniec, ha, ha, ha. Taki żart. Gdyby jednak jakoś ten człowiek zniknął, to można by było odetchnąć, woj­na o kapliczkę by się skończyła.
Sadowski przedstawia własną wersję. Już raz - twierdzi - uciekał z obawy, że go zlinczują. Było groźnie, tłum się zebrał pod kapliczką, coś tam krzyczał. Kiedy wsiadł do samochodu, ktoś stanął przed maską i gdyby się ostatecznie nie usunął, kto wie, czy Sadowski by go nie rozjechał. Jest pe­wien, że każdy sąd by to uznał za działanie w stanie wyższej konieczności.
- Dochodziło już do sytuacji, kiedy figur­kę musiała osłaniać policja - mówi ze smut­kiem Sławomir Wiśniewski, burmistrz Drobina. - Miejsce kultu religijnego stało się miejscem nienawiści, złości, krzyku.
Nie pierwszy to przypadek w Polsce.

czwartek, 14 sierpnia 2014

Powroty i zwroty Zyty



Prezydent Lublina? A może Polski? Gzy to tylko życzeniowe myślenie polityków PiS? Zyta Gilowska pytana, czy wróci, odpowiada po swojemu. Wymijająco.

ANNA GIELEWSKA

W PiS co jakiś czas odżywa nadzieja, że Zyta Gilow­ska, była wicepremier i minister finansów, wróci do polityki. - To jedyna ze znanych mi kobiet, która ma kwalifikacje przywódcze - tak kilka lat temu napisał o Gilowskiej Jarosław Kaczyński.
Co do tego, że jej ambicje, sięgające bar­dzo wysoko, pozostają wciąż niespełnione, wszyscy są zgodni. Dotąd jednak stawały im na drodze problemy zdrowotne.
Kilka miesięcy temu odeszła z Rady Polityki Pieniężnej, właśnie ze względu na zły stan zdrowia. W ubiegłym tygodniu „Dziennik Wschodni” napisał jednak, że Gilowska może wystartować w najbliższych wyborach samorządowych na prezydenta Lublina. Miał ją do tego osobiście namawiać prezes PiS.

środa, 13 sierpnia 2014

Dialog dwóch twierdz



Dialog zastąpiły wrogie monologi. Przysłużyli się temu i politycy, i media, i niekiedy Kościół, gdy angażując się politycznie, polaryzował społeczeństwo - mówi dominikanin Maciej Zięba, filozof i publicysta.

Rozmawia ALEKSANDRA PAWLICKA

NEWSWEEK: Czy polski Kościół poradziłby sobie bez konkordaty?
MACIEJ ZIĘBA: Tak jak radził sobie przez tysiąc lat z okładem. Konkordat jest potrzebny po to, aby w cywili­zowany sposób regulować sytuację dużego Kościoła w dużym państwie. To ogranicza pola konfliktu. Bez kon­kordatu byłoby więcej napięć i preten­sji we wzajemnych relacjach państwo Kościół.

Pojawiają się głosy, że pora wypowiedzieć konkordat.
- To głosy pojedyncze, zacietrzewio­ne i emocjonalne. Większość uważa, że nie warto niczego zmieniać.

A jeśli większość powiedziałaby, żeby zmieniać?
- To wtedy państwo musi podjąć decyzję.

Państwo i Kościół.
- W Kościele nie słychać takich głosów. W historii Europy papiestwo odegrało ważną rolę, a w Polsce ta rola, z wia­domych względów, była w ostatnich dziesięcioleciach szczególna.

To jednak nie powód, aby w XXI wieku przyznawać Kościołowi w świeckim państwie uprzywilejowaną pozycję.           
- Konkordat nie daje uprzywilejowa­nej pozycji katolikom w stosunku do innych Kościołów i związków wyznanio­wych. To media tak tę sprawę przedsta­wiają, podobnie jak utożsamiają Kościół z hierarchami, podczas gdy Kościół to wielomilionowa rzesza ludzi o różnych poglądach: od prawicowych do lewico­wych, wykształconych i niewykształco­nych, w różnym wieku - od przysłowiowej kołyski po grobową deskę.

wtorek, 12 sierpnia 2014

Europejska gra kierownika



Sikorski? Bieńkowska? Bielecki? A może jednak Donald Tusk? Wkrótce rozstrzygnie się, kto będzie reprezentował Polskę w Brukseli I czy będzie to naprawdę ważne stanowisko.

Aleksandra Pawlicka Jacek Pawlicki

Znowu wszystko jest otwarte - mówią ludzie z najbliższego otoczenia premiera.
- Gdy parę tygodni temu pojawiły się spekulacje, że kierownik może wyjechać do Brukseli i Schetyna zgłosił chęć przeję­cia po nim partii, Tusk musiał to przeciąć. Dlatego powiedział, że nigdzie się nie wy­biera - tłumaczy współpracownik Donalda Tuska. - Najgorzej być prawie wybranym. Prawic robi wielką różnicę.
- Czyli wyjazdu do Brukseli wciąż nie 'wyklucza? - pytamy.
- Ostateczna decyzja jest tylko w gło­wie kierownika, ale myślę, że plan na dziś jest taki: jeśli na szczycie wszyscy zgodnie poproszą go o objęcie stanowiska, nie od­mówi. To już nie będzie wzięcie ciepłego fotela i ucieczka, ale budowanie pozycji Polski w Europie.

Scenariusze
Oficjalny scenariusz jest na razie inny: do Brukseli jedzie szef MSZ Radosław Sikorski. Tusk namaścił go na polskiego kandydata na szefa unijnej dyplomacji.
- Scenariusz A jest następujący: Sikor­ski obejmuje stanowisko wysokiego przed­stawiciela ds. polityki zagranicznej UE po Catherine Ashton. Scenariusz B - Tusk zo­staje przewodniczącym Rady Europejskiej, zastępując na tym stanowisku Herma­na Van Rompuya. Scenariusz C wreszcie to wpływowa teka gospodarcza w Komisji Europejskiej, np. ds. energii. Wtedy pol­ski komisarz mógłby równocześnie zostać jednym z wiceprzewodniczących Komisji - mówi nam polski dyplomata zaangażo­wany w proces negocjacji unijnych posad. Według niego Polska została poproszo­na o przedstawienie dwóch-trzech kan­dydatów, w tym kobiety, ale Donald Tusk zdecydował się wystawić tylko Sikorskie­go. „Sikorski wg PiS jest wobec Rosji zbyt miękki, a wg unijnych polityków zbyt twar­dy. Wg wszystkich - kompetentny. Czyli w sam raz” - napisał premier na Twitterze.
Z rozmów, które przeprowadziliśmy w Warszawie i Brukseli, wynika, że pierw­szy scenariusz jest prawdopodobny w 10-20 proc., drugi - mniej niż w 10 proc. Najbar­dziej prawdopodobny jest więc trzeci.
Pierwszy oznacza konieczność zna­lezienia w kraju następcy Sikorskiego i w PO wymienia się dziś nazwisko Jacka Saryusza-Wolskiego, eurodeputowanego trzecią kadencję, a wcześniej szefa komi­tetu ds. integracji z UE. - Nie wiem, czy premier zdecydowałby się na taki ruch, ale po Radku Sikorskim, który wszędzie ma otwarte drzwi, a jak nie ma, to potrafi wsadzić między nie stopę, Saryusz-Wolski to jedyny kandydat, który ma podobny rozmiar kapelusza - mówi polityk PO.
Scenariusz drugi, ten z wyjazdem Tuska do Brukseli, zakłada, że Tusk zacho­wa przywództwo w partii, a fotel premie­ra sceduje na pierwszą wiceszefową PO - Ewę Kopacz. - W roku wyborczym pre­mier kobieta to może być ożywcza zmiana. Ewa, będąc marszałkiem Sejmu, zbudowa­ła w partii silną, własną frakcję - twierdzi nasz rozmówca.
Scenariusz trzeci - ten najbardziej praw­dopodobny - wprawia w ruch ruletkę na­zwisk. Gdzie przyłożyć ucho, tam pojawia się kolejne. Rozstrzygnięcie już wkrótce - na specjalnym szczycie UE 30 sierpnia w Brukseli, o ile przywódcy nie poróżnią się o któryś ze stołków jak na poprzednim szczycie.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Tu nie będzie rewolucji


Nawet idąc po władzę, Kaczyński nie może sobie pozwolić na wskrzeszenie idei IV RP. Bo ta droga prowadzi wprost w objęcia Putina. Jasno pokazał to przykład Viktora Orbana.

RAFAŁ KALUKIN

Ostatnie sondaże zwiastują powrót PiS, po latach jałowej sza­motaniny znów sposobiącego się do zdobycia władzy. W obozie Jaro­sława Kaczyńskiego powracają więc tony triumfalizmu, ale brzmią inaczej niż deka­dę temu - gdy wykuwał się projekt IV RP.
Tamtego Kaczyńskiego już nie ma. Jak­by uleciały z prezesa dawna moc, rozmach, wiara we własne możliwości sprawcze, dzięki którym utopijny przecież program IV RP rysował się tak sugestywnie.
Nie było chyba w wolnej Polsce poli­tyka, który miałby takie ambicje, jak on wówczas. Nie było polityka, który wbrew ograniczeniom ustrojowym i politycz­nym rysowałby tak zuchwały plan. Który miałby odwagę ogłosić, że idzie po wła­dzę po to, aby uchwalić nową konstytucję i otworzyć nowy rozdział polskiej pań­stwowości. I to mając za realnych sojusz­ników jedynie brata bliźniaka i wąską, kadrową partię, cieszącą się w tamtym czasie poparciem mniej więcej 20 pro­cent wyborców.
Dziś Kaczyński - dobijający do 40-pro- centowego poparcia - nadal jest cieniem samego siebie. Tak jakby przeczuwał, że choć władza leży niemal w zasięgu ręki i może dana mu będzie szansa wyrówna­nia politycznych rachunków, to na reali­zację dawnych ambicji nie ma już jednak szans.

niedziela, 10 sierpnia 2014

Kobiety lubią porno


Kobiety zaczynają głośno przyznawać, że lubią my porno. Szukają jednak w nich czegoś więcej niż tylko banalnych scen penetracji.

Agata Jankowska

Oglądam pornosy nawet kilka razy w tygodniu. Po co? Przede wszystkim dla podniety. Ale też z ciekawości, dla zdobycia doświadczenia, odkrycia własnych erotycznych granic. A często po prostu dla śmiechu - opowiada 30-letnia Marta, singielka, mieszkanka Warszawy. Ostatnio rozbawiło ją azjatyckie porno, na którym kobietę trzymały macki wielkiej ośmiornicy. - A ona łechtana tymi mac­kami przeżywa orgazm niemal kosmiczny. Śmieszne było też porno bułgarskie, na którym para kopuluje, jeżdżąc w kółko na quadzie po pustyni. Wyglądali przy tym jak dwa wielkie robaki sczepione odwłokami - chichoce warszawianka.
Z najnowszych badań przeprowadzonych na zlecenie firmy Durex (Durex Global Sex Survey) wynika, że nawet jedna trzecia osób oglądających pornografię w internecie to kobiety. Głównym powodem sięgania przez panie po tego typu produkcję jest ciekawość tego, jak robią to inni. Duża grupa kobiet przyznała też, że filmy pornograficzne oglą­da przed wyjściem na randkę, by odpowied­nio się nastroić. Kobiety najczęściej oglądają pornografię z partnerem, aby wzbogacić swoje seksualne zabawy. Co druga respondentka ogląda sama. Zaledwie 5 proc. pań robi to raz w miesiącu, a 12 proc. kilka razy w roku. Reszta - znacznie częściej.

sobota, 9 sierpnia 2014

Zbiór rasowych psów



W „Pitbullu” niewiele jest sytuacji, które nie są 1:1. Zobaczyłem je wcześniej, robiąc „Prawdziwe psy”. Paradoks polegał na tym, że gdybym pokazał to w dokumencie, wszyscy ci policjanci poszliby siedzieć – mówi reżyser PATRYK VEGA.

Izabela Smolińska

Do wydziału zabójstw Patryk Vega trafił przypadkiem. Chciał zdokumentować element scenariusza do filmu, który zresztą nigdy nie powstał. Koleżanka jego matki była kochanką jednego z policjantów. Umówiła go na spotkanie w komendzie. Przyszedł i od razu stwierdził, że to o tych chłopakach chce zrobić film. Został z nimi kilka lat. Najpierw nakręcił dokumentalne „Prawdziwe psy”, potem, na ich podstawie, serial i film fabularny „Pitbull”. Na komendzie poznał Sławomira Opalę. To właśnie on był pierwowzorem filmowego Despera, czyli komisarza Sławka Desperskiego, i narratorem „Prawdziwych psów” Chociaż kiedy te wchodziły na ekrany, Opala nie pracował już w policji. Wyrzucony za awanturę domową, w której ranna została jego dziewczyna. Ostatecznie, w 2011 r., trafił do więzienia, oskarżony m.in. o powiązania ze światem przestępczym. W nocy z 26 na 27 lipca Sławomir Opala popełnił samobój­stwo. Powiesił się w domu swoich rodziców.

Zaskoczyła cię śmierć Sławka Opali?
Nie. Pamiętam, jak kiedyś wyjął pocisk z portfela i powiedział, że to pamiątka po tym, jak chciał się zabić. Nie wyszło, bo spłonka w pocisku nie odpaliła. Wtedy myślałem, że to taki Sławkowy mit. Teraz myślę, że było inaczej. On o swoim samobójstwie mówił od czasu „Prawdziwych psów”. To więc trochę bardziej było pytanie, „kiedy” a nie „czy” to nastąpi.

Ilu samobójców poznałeś w policji?
Nie liczę. Ale tych historii jest dużo. Pamię­tam kobietę, która strzeliła sobie w głowę w służbowym samochodzie. I ostatnie, co robiła przed śmiercią, to otwarcie bocznej szyby w aucie, żeby wystrzał nie uszkodził służbowego mienia. To wydaje się grote­skowe, ale pokazuje, jak policja jest w nich wdrukowana do samego końca.

Chodzisz na pogrzeby policjantów?
Chodzę.

piątek, 8 sierpnia 2014

Gorączka



O dziennikarzach, którzy odgrywają scenariusz anonimowego przestępcy, o państwie, które przegrywa z fundamentalistami, S o tym, kto jest Frankiem Underwoodem polskiej polityki, opowiada Agnieszka Holland. Wkrótce będzie reżyserować stynny serial polityczny „House of Cards".

NEWSWEEK: Fajnie jest w Polsce, prawda?
AGNIESZKA HOLLAND: No super jest. Po prostu jest super.
Żal wyjeżdżać...
- Jedyną moją pociechą jest to, że istnieją internety, telewizje i że dalej będę mogła ten serial śledzić na bieżąco.

Śledzić z odczuciami jakimi?
- Ten serial śledzę z uczuciem troski o państwo.

To może nadmiar patosu jak na sytuację nagraniowo-kelnerską.
- Ale tak to czasem bywa, że zaczyna się śmiesznie, a kończy się smutno.

A kiedy byt śmieszny początek?
- No śmieszne jest to, jak mówią takie brzydkie wyrazy, prawda? Bo „ch..., dupa kamieni kupa” to śmieszne jest, to wej­dzie do języka.

Już weszło.
- Ale sprawa jest poważna. To, co troszecz­kę mnie martwi jako odbiorcę serialu, mówię teraz z czysto rozrywkowo-drama­turgicznej strony, to że nie wiadomo, czy w ogóle będzie jakieś adekwatne, dobre zakończenie.
                 
A dobre to byłoby jakie? Na przykład efek­towny upadek?
- Nie, bo to jest przewidywalne.

czwartek, 7 sierpnia 2014

Taśma, która ma obalić rząd



Czy akcja służb specjalnych przeciw Janowi Buremu z PSL to pokłosie nagranego spotkania wicepremier Elżbiety Bieńkowskiej z szefem CBA Pawłem Wojtunikiem?

SYLWESTER LATKOWSKI, MICHAŁ MAJEWSKI

Puszczenie moich taśm zamknie tygodniach w warszawskich restauracjach, temat i rząd upadnie - rzucił żartem krótko po wybuchu afery taśmowej szef CBA Paweł Wojtunik. „Wprost” zna szczegóły jego, spotkania z wicepremier Bieńkowską.
Czy zeszłotygodniowa akcja CBA, które głównym bohaterem był Jan Bury, jeden Spotkanie Bieńkowska-Wojtunik było z liderów PSL, jest prewencyjną operacją umawiane przez sekretariaty pani wice - przed ujawnieniem taśmy ze spotkania premier i szefa służby antykorupcyjnej. Bieńkowska-Wojtunik?

SOWA Z MOKOTOWA
Drugi tydzień czerwca. Źródło przekazuje tygodnikowi „Wprost” pierwsze nagrania spotkań z restauracji Sowa i Przyjaciele. To rozmowy szefa MSW Bartłomieja Sienkie­wicza z prezesem NBP Markiem Belką oraz spotkanie Sławomira Nowaka z Andrzejem Parafianowiczem. „Taśmom” towarzyszą dodatkowe informacje: są kolejne nagra­nia, m.in. rozmowy Pawła Grasia z Janem Kulczykiem oraz Bieńkowskiej i Wojtunika. Potwierdziliśmy wtedy, że rzeczywiście takie spotkania odbyły się w ostatnich tygodniach w warszawskich restauracjach.
Udało nam się też ustalić część szczegółów żartem krótko po wybuchu tego drugiego spotkania, które odbyło się afery taśmowej szef CBA Paweł na początku czerwca w restauracji Sowa i Przyjaciele.


RESTAURACJĘ WYBRAŁA WICEPREMIER
Miejsce zaproponowała Bieńkowska, która dobrze zna położoną na Dolnym Mokotowie restaurację Sowa i Przyjaciele. Kilka miesięcy wcześniej Bieńkowska organizowała w niej imprezę urodzinową z udziałem polityków. Dlaczego do rozmowy nie doszło w gabine­cie szefa CBA lub wicepremier? Sekretarki zastępczyni premiera Tuska tłumaczyły koleżankom z biura Wojtunika, że rozmowa w restauracji jest na rękę pani wicepremier, bo „pani Bieńkowska ma wiele spotkań na mieście". Wojtunik, jak wynika z naszych informacji, nigdy wcześniej ani później nie umawiał się na rozmowy w tejże restauracji. Rachunek (822 zł) uregulowało Ministerstwo Infrastruktury.

środa, 6 sierpnia 2014

Ziobro to moja największa pomyłka



Gdybym wiedział, jakie są kwalifikacje Ziobry, w życiu bym się nie porwał na współuczestnictwo w tego rodzaju projekcie. On z kolei nigdy nie powinien przyjmować roli lidera - mówi Jacek Kurski, były europoseł Solidarnej Polski, usunięty z tej partii.

Rozmawia AGNIESZKA BURZYŃSKA

Jacek Kurski wyrzucony z Solidarnej Polski. Zabolało?
Raczej poraziło skalą i nagłością hej tu i agresji Zbigniewa Ziobry wobec mnie. Przez 3 lata byłem podporą tego projektu, a tu lincz pod osłoną nocy, bez powiadomienia zainteresowanego i pod sfingowanymi zarzutami. Ten atak szkodzi prawicy. Psuje radość naszego elektoratu ze zjednoczenia prawicy. Wprowadza element niepotrzebnego hejtu, niesnasek, swarów, połajanek. Takich zachowań jak w latach 90. Proplatformiane media zrobią wszystko, żeby przykryć historyczny sukces zjednoczenia i atak Ziobry się w to wpisuje. Dlatego miałem nań nie odpowiadać pu­blicznie, odmówiłem wszystkim stacjom wywiadu w najlepszym czasie, łudząc się, że Ziobro też nie będzie eskalował. Ten jednak chodził po telewizjach i wylewał ku­bły pomyj. Apeluję do niego, by zaprzestał szkodzenia prawicy.

Politycy Solidarnej Polski mówią: To Kur­ski namówił do odejścia z PiS, a teraz pierwszy stchórzył. Zachował się jak szczur uciekający z tonącego okrętu. Sam wskoczył do szalupy. Nie ma pan poczucia, że pan zdradził?
Nie zdradziłem. Przeciwnie, podjąłem inicjatywę w zakresie konsolidacji prawicy i zmusiłem Zbigniewa Ziobrę do podpisa­nia i skonsumowania tej konsolidacji. Bez mojego pojawienia się na kongresie ta kon­solidacja na pewno nie odbyłaby się przed końcem wakacji i dziesiątki, setki działaczy Solidarnej Polski pozostałyby na lodzie, bo we wrześniu listy muszą być gotowe, a tak wielu z nich ocaleje w samorządach. Działałem w stanie wyższej konieczności, ratowałem ludzi. Zresztą zaproszenie na kongres zjednoczeniowy dostał każdy poseł i europoseł Solidarnej Polski.

Zbigniew Ziobro nie dostał go.
Był zapraszany publicznie przez Jarosława Kaczyńskiego, co było aktem jeszcze wyż­szej rangi. Dostawszy zaproszenie podpisa­ne przez prezesa, dzwoniłem codziennie do Zbigniewa, żeby skonsultować, czy idzie, czy nie idzie, idziemy, czy nie idziemy. Ani razu nie odebrał. Nie chciał tego kontaktu. Miał własny plan, teraz wiem jaki, pomi­jający wszystkich ludzi krytycznych wobec niego w SP. Jak się nie mogłem dodzwonić do Ziobry, to posłuchałem serca. A serce mówiło mi, że spełnia się mój sen o zjed­noczeniu prawicy. Należało te rozmowy finalizować jak najszybciej. Gdyby proces zjednoczeniowy pozostawić Ziobrze i Go- winowi, skończyłoby się tak, jak wielka akcja łączenia Solidarnej Polski i Polski Razem na jedną listę przed wyborami europejskimi. Czyli uroczystym niczym.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Siła rodziny



Gdyby nie katastrofa smoleńska, ród kaczyńskich mógłby odegrać w Polsce taką rolę jak rodzina Kennedych w USA.

CEZARY ŁAZAREWICZ

Choć wokół nich było mnóstwo ludzi, to Jarek miał zaufanie tylko do Lecha, a Lech tylko do Jarka - opowiadał przed laty poseł Porozumienia Centrum Józef Orzeł, opisując niezwykłą relację między braćmi bliźniakami, z których jeden za kilka lat został prezydentem, drugi premierem.
„Twierdzenie, że porozumiewają się bez słów, jest płytkie i banalne. Gdy Lecha boli ząb, trzeba borować Jarka. Gdy Jarek ma kłopoty w rządzie, Lech przerywa istotną wizytę zagraniczną” - tak tę zależność opi­sywał Jacek Merkel, który współpracował z braćmi w kancelarii prezydenta Lecha Wałęsy.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Kwitami w milionera



Zaczęto się od pomysłu, żeby na 25-lecie wolnej Polski jednemu z najbogatszych Polaków przyznać tytuł honorowego obywatela Nowego Sącza. Kończy się oskarżeniem o współpracę z SB i pozwem o 15 min zł odszkodowania.

MAREK RABU

Co do tego, że uhonorowany na zaszczyt zasłużył, w Nowym Są­czu do pewnego czasu panowa­ła zgoda. - W głosowaniu za honorowym obywatelstwem dla pana Pazgana Kazi­mierza byliśmy praktycznie jednogłośni - recytuje do telefonu wiceprzewodniczący rady miasta Grzegorz Dobosz. - Pracowi­ty, uczciwy. No i skromny, choć pół miasta mógłby bez problemu wykupić.
Kazimierz Pazgan. Rocznik 1948. Jeden z najbogatszych Polaków - 800 milionów złotych według rankingu miesięcznika „Forbes”. W zeszłym roku gościł prawie cały Nowy Sącz na pikniku z okazji 30-lecia działalności swego Konspolu, jednej z naj­większych firm drobiarskich w Europie, To z ferm Konspolu pochodzi niemal co drugi drobiowy burger kupowany przez europej­skich klientów McDonald’s i KFC. Dla no­wosądeckiego biznesu Pazgan to człowiek instytucja, współtwórca słynnej nowosą­deckiej Szkoły Biznesu, mentor młodych przedsiębiorców.
Słowem, idealny kandydat na honoro­wego obywatela miasta. Gdyby nie to, że kilkanaście dni temu do listy jego tytu­łów i osiągnięć 20 byłych działaczy sąde­ckiej Solidarności dopisało jeszcze „TW Docent” w liście otwartym przeciw przy­znaniu mu tytułu honorowego obywatela miasta. Kwity na szefa Konspolu dosta­li ponoć w anonimowej przesyłce, podob­ne zarzuty sformułowała kilka miesięcy wcześniej jedna z prawicowych gazet.
„Jeśli prawdą jest to (...), że pan Ka­zimierz Pazgan był tajnym współpra­cownikiem Służby Bezpieczeństwa w latach 1981-1985, to jest to szczególnie szokujące” - piszą nieco asekuracyjnie byli opozycjoniści. A w kolejnym akapicie dodają już stanowczo, że „bez paraso­la ochronnego i poparcia SB i PZPR nikt przyzwoity w PRL nie mógł prowadzić działalności gospodarczej na taką skalę”.
- Setki razy mówiłem, że w latach 80. Służba Bezpieczeństwa kręciła się wokół mnie jak wokół każdego, kto choć próbo­wał wtedy robić interesy. Nigdy nie podpi­sałem jednak zobowiązania do współpracy, na nikogo nie donosiłem i nikomu nie szko­dziłem - mówi Kazimierz Pazgan, pociera­jąc skronie. - Najobrzydliwsze są jednak słowa o jakimś peerelowskim parasolu ochronnym nad moją firmą. Komunie to zawdzięczam trzy zawały.

niedziela, 3 sierpnia 2014

Dzikie dzieci



Zgłosiłem się do filmu o poprawczaku, w którym chłopacy opowiadają swoje historie. Tam jest kawałek mojego życia. Jeździmy z nim po gimnazjach

Piotr Nesterowicz

Artur. Łabędź z kartonowych modułów

Wszystko się skończyło, kiedy wróciliśmy z mamą z przedszkola. W ogródku przed blokiem siedziało dwóch panów i pili piwo. Weszliśmy do domu, mama zaraz zeszła na dół, po chwili wróciła do mieszkania z tym panem. Obaj z bratem przerażeni wyglądaliśmy z pokoju. Był łysy, umięśniony i wytatuowany od stóp do głów. Następnego dnia wrócił. Wtedy po raz pierwszy widziałem mamę pijaną. Miałem sześć lat.

Później przyszła Wigilia. Tata przyjechał autem z prezentami, widziałem, jak wchodzi do domu i staje w przedpokoju, tuż za drzwiami. Kolacja niezrobiona, mama pijana z tamtym. Tato puścił torby, z tymi zakupami i prezentami, powiedział, że to pierdoli, obrócił się i wyszedł. Następnego dnia wrócił, ale mama powiedziała, że go nie kocha, że chce być z tym panem. Ojciec w szoku, my płakaliśmy, a ona była pijana.

Do tego momentu moja rodzina była 2xC, Cała i Cudowna. Tata odnawiał antyki, w domu nie było alkoholu, nie słyszałem kłótni, nie byłem bity, nikt mnie nie wyzywał. Jak ten pan się wprowadził, nawet jedzenia nie było, mama cały czas nachlana, wstawała nachlana, kładła się nachlana, wstawała i znowu, nie pamiętam, żeby była trzeźwa, aż dostała padaczki od tego chlania. Jak była na alkoholu, to nie chciała jeść, ten pan rzucał talerzami po ścianach, raz przywalił jej w nos i cały połamał.

Tata przychodził do nas co tydzień, brał za ręce, szliśmy do McDonalda i na lody. Troszczył się o nas. Wiedział, co się dzieje w domu, my nie chcieliśmy wracać, płakaliśmy, więc trzymał nas po dwa, trzy dni, aż przychodziła mama. Potem z bratem siedzieliśmy w pokoju i marzyliśmy, żeby ojciec przyszedł i nas zabrał już na stałe. Kiedy ten pan odszedł i wrócił tato, myślałem, że będzie jak dawniej, ale on jej nie zapomniał, że go zdradzała. Nawet z moim ojcem chrzestnym, najlepszym kolegą taty: raz dała mu dupy, żeby nas zawiózł na widzenie do taty, który siedział za jazdę na rowerze po pijanemu. Tato nie wybaczył ani jej, ani sobie, i sam zaczął pić.

(Dokumentacja nieletniego, 2012) ...24 czerwca, w sklepie komputerowym kradnie 4395 złotych; 3 lipca wyrywa portfel z 170 złotymi; 5 lipca kradnie telefon komórkowy, potem dwa następne; 13 sierpnia włamuje się i kradnie wkrętarki i piłę ręczną za 500 złotych; 29 września wyrywa kobiecie z ręki torebkę z telefonem, okularami, dokumentami i 260 złotymi, po chwili napada na inną, bije ją po głowie, uderza metalową rurą i zabiera torebkę...

sobota, 2 sierpnia 2014

Katolicyzm polityczny



PiS stało się partią katolickiego fundamentalizmu, a mimo to jest blisko objęcia władzy w kraju, w którym coraz mniej ludzi chodzi do kościoła.

Może to umykać codziennej uwadze, ale PiS jest za cał­kowitym zakazem aborcji, przeciwko edukacji seksual­nej, zwalcza antykoncepcję, żąda kara­nia za zapłodnienie in vitro, nie mówiąc już o całkowitym odrzuceniu związ­ków partnerskich. Partia Kaczyńskiego wspiera najbardziej konserwatywnych hierarchów i ostro piętnuje kościelnych „liberałów”. Najwyżsi przedstawiciele tego ugrupowania uczestniczą w egzorcyzmach stosowanych wobec premiera i biją przy tym brawo. Jeżdżą na piel­grzymki i zloty Radia Maryja, uczestni­czą w pseudonaukowych konferencjach na temat gender, feminizmu, homosek­sualizmu. Ich głos jest obecny w każdym niemal przypadku tzw. obrazy uczuć re­ligijnych, więcej, to działacze PiS często inicjują te protesty.
W parlamencie działa złożony nie­mal wyłącznie z posłów i senatorów PiS
słynny zespół ds. przeciwdziałania ateizacji Polski, którego członkowie reagu­ją na każdą „obrazę”. Założone w 2012 r. gremium zbierało się m.in. w sprawach: „Dyskryminacja Telewizji Trwam”, „Ide­ologia gender - zagrożenie dla cywiliza­cji. Spotkanie z ks. Prof. Dariuszem Oko”, „Przyjęcie uchwały w sprawie obrony krzyża”. Działają jeszcze trzy inne zespo­ły: na rzecz katolickiej nauki społecznej, ochrony życia i rodziny, a także - człon­ków i sympatyków Ruchu Światło-Życie, Akcji Katolickiej oraz Stowarzyszenia Rodzin Katolickich. Poza pojedynczymi przypadkami w każdym z nich zasiada po kilkudziesięciu parlamentarzystów PiS, którzy walczą z „bezczeszczeniem”.
Ostatnio Kaczyński w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” stwierdził, że prezydent warszawy Hanna Gronkie- wicz-Waltz, choć „podkreśla, że jest gor­liwą katoliczką, swoją decyzją (o odwoła­niu ze stanowiska prof. Chazana - red.) sprzeniewierzyła się katolickim war­tościom, stanęła po stronie cywilizacji śmierci, a nie cywilizacji życia”. Prezes PiS dał zatem wyraz przekonaniu, że re­ligijne powinności stoją ponad stanowio­nym prawem.

piątek, 1 sierpnia 2014

Jak ze sobą wytrzymać?



Macie już dość? Ja też. Co z tym zrobić'?

Jacek Żakowski

Ciągle to samo. Jakby jakaś magiczna sprężyna nie­odmiennie ciągnęła nas w tę samą mroczną otchłań nieustannie tych samych „potępieńczych swarów”, ab­surdalnych emocji, bezpłodnych dociekań i idiotycz­nych kłótni, które wciąż próbują przepoczwarzyć się w wojnę domową, ale szczęśliwie jakoś nie są w stanie. Podobnie jak niemieją się zużyć ani wyjaśnić. Wracają więc jakp ory roku, zwykle skoordynowane z cyklami wyborczymi lub gospodar­czymi, i jak tajfuny albo huragany suną z grubsza tymi samymi szlakami. Po latach znamy te szlaki na pamięć. Dość łatwo jest je wskazać.

Szlak pierwszy: paranoiczny
Żywi się głównie przekonaniem, że kluczem do zrozumienia Bardzo Ważnych Spraw są tajne knowania władzy. Zaczęło się od mitu Magdalenki, gdzie - podobno na rozkaz KGB - Wałę­sa z Kiszczakiem tak spiskowali przeciwko Polakom i Polsce, aż doprowadzili do tego, że musieliśmy odzyskać niepodle­głość. Potem na tym szlaku wyrosła przygotowana na wniosek Janusza Korwin-Mikkego (wtedy posła UPR) lista Macierewicza (wówczas szefa MSW) obnażająca straszną prawdę, że niepod­ległą Polską rządzą agenci poprzedniego reżimu.
Z tej samej bajki były późniejsze o dekadę obsesje IV RP - układ, agenci, salon - które zrodziły szaleństwo dzikiej lustracji.
Najsilniejsze wzmożenie paranoiczne wywołała katastrofa smoleńska interpretowana jako zorganizowany przez Putina i Tuska zamach na Lecha Kaczyńskiego. Najnowszym etapem tego szlaku jest afera podsłuchowa. Specyfiką szlaku parano­icznego jest zalewanie opinii publicznej bezlikiem informacji swobodnie mieszających winy z zasługami i układanych w pa­ranoiczne narracje wedle aktualnych politycznych potrzeb bez względu na fakty.