poniedziałek, 14 października 2019

Kosztowne dzieła ojca Rydzyka



Wykruszają się słuchacze Radia Maryja, coraz mniej jest widzów TV Trwam. Ale w czasach rządów PiS ojciec Tadeusz Rydzyk dostał miliony od państwowych instytucji. Nie tylko na geotermię

Małgorzata Święchowicz

Ojciec Rydzyk jeszcze nie za­czął wydobywać gorącej wody z ziemi, a już wydo­był rekordową sumę pienię­dzy z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska.
Gdy toruński redemptorysta ogłaszał swo­je plany związane z geotermią, zapewniał, że będzie to projekt ekologiczny i wydajny.
   - Łapałem się za głowę - mówi dr Michał Wilczyński, niezależny ekspert rynku paliw i energii, były główny geolog kraju. Woda, którą ma z ziemi wyciągać spółka powiąza­na z ojcem Rydzykiem, przypomina nie tyle wodę, ile oleistą ciecz. W każdym litrze jest 150 g soli mineralnych. - Jeżeli ktoś nie po­trafi sobie wyobrazić, jaka to gęstość, niech weźmie litr wody i rozpuści w nim 15 deko soli - podpowiada dr Wilczyński. Oceniał wiele inwestycji w geotermię, ale tej ojca Ry­dzyka nie zaopiniowałby pozytywnie.
   Wcześniej wady inwestycji skrupulatnie wypunktował inż. Piotr Sadowski, specjalista w zakresie inżynierii środowiska. Pierwsze, co go zaniepokoiło, to temperatura. Solan­ka wydobywana w Toruniu będzie mieć nie więcej niż 64 stopnie C. Aby móc ją wyko­rzystać, musi być podgrzana do 130 stopni. A to wymaga zbudowania ciepłowni z trze­ma kotłami gazowymi o tak dużej mocy, że będą emitować do atmosfery 4,5 tony dwu­tlenku węgla na godzinę. To tak, jakby w po­bliżu w ciągu godziny przejechało 45 tysięcy samochodów.
   Ojciec Rydzyk, zbierając pieniądze na geotermię, zapowiadał, że ogrzeje znaczną część mieszkań w Toruniu i szkoły. Tymcza­sem już wiadomo, że ogrzeje przede wszyst­kim Wyższą Szkołę Kultury Społecznej i Medialnej, a to, co przekaże dalej do sie­ci, będzie stanowiło zaledwie 5 proc. tego, co w tej chwili dostarcza mieszkańcom sieć miejska.
   - I to o ile nie będzie awarii - mówią eks­perci. A obawiają się, że mogą być czę­ste. Tak jak było na początku z geotermią w Stargardzie. Choć tam zasolenie wód jest mniejsze, a temperatura wyższa, pierwsze lata były pasmem udręki, awarii, spadków temperatury. Trzeba było wszystko za­mknąć, gruntownie remontować, ponownie uruchamiać.
   - Decyzja poprzedniego rządu, by nie wspierać finansowo geotermii w Toruniu, nie była powodowana niczym innym niż zdrowym rozsądkiem - tłumaczy dr Wil­czyński. Liczono na to, że odmowa, poparta argumentami, jakoś ojca Rydzyka otrzeź­wi i przestanie on forsować inwestycję, któ­ra może okazać się nie tylko nieopłacalna, ale wręcz groźna dla środowiska. Tymcza­sem od kiedy rządzi PiS, już poszło na to 26,5 mln z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska tytułem odszkodowania za to, że poprzedni rząd odmówił dotacji na odwierty geotermalne. Ponadto blisko 19,5 mln zł z NFOŚ na budowę ciepłowni, która, ma podgrzać solankę, do tego ponad 4 mln zł na to, by położyć ciepłociąg, który połą­czy tę inwestycję z miejską siecią, i kolej­ne ponad 4 mln zł na to, by doprowadzić ciepłociąg do Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej. Ponieważ po­trzebny był wkład własny, to NFOŚ dał jeszcze niemal 8,5 mln zł pożyczki.
   To, co tak wielkim kosztem powsta­je w Toruniu, dr. Wilczyńskiemu koja­rzy się z wielkim kranem, przez który ciągle będą wypływać pieniądze: na na­prawy i nowe odwierty. To - jak szacuje - będą kolejne wydatki idące w dziesiąt­ki milionów. Przy czym cała inwestycja nie zmieni radykalnie sposobu ogrze­wania mieszkań w Toruniu. Natomiast zapewni ogrzewanie kolejnych dzieł o. Rydzyka, które wyrastają całkiem nie­daleko odwiertów geotermalnych oraz Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej.
   Cały ten obszar jest zaledwie 5 km od Starego Miasta, między brzegiem Wisły a trasą wylotową na Bydgoszcz. Nie spo­sób nie trafić - z drogi widać i te dzie­ła, które ojciec Rydzyk już postawił, i te, które właśnie powstają.
   - Cokolwiek zaczyna budować, to z za­łożeniem, że buduje swój pomnik i że to będzie przedsięwzięcie na miarę dwóch tysięcy lat chrześcijaństwa - mówi Ja­cek Hołub, współautor „Imperatora”, biografii ojca Rydzyka i historii jego bi­znesów. Pod koniec miesiąca ma wyjść kolejna część - opis tego, co ojciec dy­rektor robił przez ostatnie kilka lat. Lepszego czasu na swoje inwestycje nie miał. Buduje z rozmachem.
   Szacuje się, że w sumie - odkąd rzą­dzi PiS - do fundacji i spółek związa­nych z o. Rydzykiem trafiło z rządowych instytucji od ok. 214 mln zł (to wylicze­nia portalu OKO.press) do 217 mln zł (tak podaje firmowana przez posła PO Sławomira Neumanna strona Dlugwdziecznosci.pl).
   Dla porównania: na zakup karetek w całym kraju rząd przeznaczy 80 mln zł. A 373 najbiedniejsze szpitale dostaną finansowe kroplówki w wysokości od 50 tys. zł do 3,4 mln zł, średnio - po 922 tys. zł na szpital.
   - Nie jestem pewien, czy te 200 mln zł, o których już wiemy, że popłynęły do Torunia, to wszystko. Myślę, że możemy być zaskoczeni, jeżeli kiedyś uda nam się odkryć wszystkie transfery - mówi Jacek Hołub.

poniedziałek, 2 września 2019

Odloty Kuchcińskiego



Od czasu buntu opozycji w Sejmie Marek Kuchciński stał się innym człowiekiem.
W PiS mówią, że sprawia wrażenie, jakby był w innym wymiarze. Ale opozycję jak trzymał pod butem, tak trzyma

Renata Grochal

Posiedzenie Sejmu pod koniec lipca. Posło­wie mają zdecydować, czy skieruj ą do pierw­szego czytania poselski projekt uchwały w sprawie ustawy JUST Act 447 uchwalo­nej przez Kongres Stanów Zjednoczonych. Ustawa dotyczy zwrotu mienia ofiar Holo­kaustu ich prawowitym właścicielom bądź spadkobiercom i od kilku miesięcy jest jednym z głównych te­matów w relacjach polsko-amerykańskich. Prowadzący obrady marszałek Kuchciński sprawia jednak wrażenie, jakby słyszał o niej pierwszy raz. Nie potrafi nawet wymówić nazwy. Wyłą­cza mikrofon i zwraca się o pomoc do pracownika Kancelarii Sejmu. Ten wyjaśnia, że pierwszy człon czyta się „dżast”. Kuchcińskiemu udaje się wymówić poprawnie ten wyraz, ale z dru­gim jest gorzej.
   - A-C-T - literuje w końcu marszałek, ze zdziwioną miną rozkładając ręce.
   - To jest po angielsku - słychać w tle podpowiedź posła Sławomira Nitrasa z PO, który umieścił filmik z nagraniem Kuchcińskiego w internecie.
   - Czytamy po polsku - odpowiada zi­rytowany marszałek.
   Posłowie opozycji nie mogą się nadzi­wić: - Przecież obsługa kancelarii pisze mu dużymi literami wszystko, co ma mó­wić, łącznie z przecinkami czy stwier­dzeniami w stylu „a teraz przechodzimy do punktu drugiego”, ale jego i tak to przerasta.

niedziela, 1 września 2019

Na prawo od Prawa

Prawo i Sprawiedliwość nie jest jedyną prawicą idącą do wyborów. Choć prawicowy plankton wygląda dość egzotycznie, zawsze może odebrać głosy partii Jarosława Kaczyńskiego.

W wyborach europarlamentarnych PiS zdobył ponad 45 proc. głosów, zaskakując niemal wszystkich i deklasując pozostałe prawicowe komitety - Konfederację i Kukiz’15, które znalazły się pod progiem wyborczym. Doszło więc po wyborach w „małej prawicy” do rozmaitych tarć i przegrupowań, ale nie traci ona nadziei na przejście wyborczego progu w październiku. Rola tych małych ugrupowań może nagle okazać się znacząca.
Niewiele wskazuje na to, by zwycięstwu Jarosława Kaczyńskiego miała zagrozić już-nie-zjednoczona opozycja pod wodzą Grzegorza Schetyny. Jak sugerują sondaże, Koalicji Obywatelskiej do zdobycia sejmowej większości raczej nie wystarczyłby też sojusz z bijącą się o dwucyfrowy wynik Lewicą. Zatem, by opozycja miała szansę pokonać PiS, partii rządzącej głosy musiałby odebrać inny komitet, znajdujący się między mieniącym się „racjonalnym centrum” PSL a radykalną prawicą. Politycy Platformy powtarzają, że najlepiej, aby te drobne inicjatywy zdobyły wszystkie po 4,99 proc. głosów i nie weszły do Sejmu, ale uszczknęły poparcia PiS-owi.
   A w niepisowskim prawicowym światku dużo się ostatnio dzieje. Najważniejszą wiadomością z tamtej strony było w ostatnim czasie ogłoszenie porozumienia między Kukiz’15 a ludowcami. Politycy ruchu Pawła Kukiza wejdą na listy PSL, a część z nich otworzą. „Nie mam ani czasu, ani środków, by zebrać 130 tysięcy podpisów, by stworzyć własne” - napisał Kukiz na Facebooku, komentując swoje (nieoficjalne jeszcze wtedy) plany.
   Jego deklaracja zdaje się oddawać sytuację w ruchu. Klub Poselski Kukiz’15 ma obecnie 16 członków. To o 26 mniej niż na początku kadencji i tylko o dwóch od degradacji do statusu koła. Podawanie dokładnych liczb jest zresztą nieco ryzykowne, bo tempo odpływu posłów jest ostatnio tak duże, że kolejni mogli odejść już po oddaniu tego numeru POLITYKI do druku. 9 sierpnia, dzień po ogłoszeniu sojuszu z PSL, klub Kukiza opuściło czworo parlamentarzystów, którzy stworzyli koło Unii Polityki Realnej. Tego samego dnia inni dawni posłowie Kukiz’15, na czele z Piotrem Liroyem-Marcem, stworzyli koło Przywrócić Prawo. Wcześniej odejście ogłosili: Jerzy Kozłowski i Andrzej Maciejewski (7 sierpnia), Tomasz Rzymkowski i Jerzy Jachnik (31 lipca), Norbert Kaczmarczyk (25 lipca). Jak komentuje dawny działacz Kukiz’15, „erozja klubu to tylko wierzchołek góry lodowej. Ludzi w regionach jest dziś nie więcej niż 10 proc. w porównaniu z 2015 r.”. - Nie każdy jest w stanie znieść 4-5 lat działania bez wsparcia medialnego, a właściwie obijania przez media bejsbolami. Nie jest dla mnie zaskoczeniem, że ta liczba jest mniejsza i entuzjazm też jest mniejszy - mówi natomiast wiceszef klubu Kukiza Grzegorz Długi.

sobota, 31 sierpnia 2019

Szambo oblepiło Polskę,Ciemny lud wciąż to kupuje,To nic osobistego,Państwo równoległe,Wzrost zaufania,Nie śmiejcie się z Gosiewskiej,Bóg tylko wie,W służbie złej sprawy i Pożar w burdelu



Szambo oblepiło Polskę

Dobrych sędziów, uczciwych i przyzwoitych, zastąpiły najgorsze szumowiny. Coś takiego polskiemu wymiarowi sprawiedliwości nie wydarzyło się od niepamiętnych czasów.
Sędzia chciał sypać, ale nagle zamilkł i zniknął z bytomskiej lecznicy. Ciarki przechodzą, kiedy czytam w „Gazecie Wyborczej” słowa ojca sędziego Cichockiego: „Ze względów bezpieczeństwa nie mogę zdradzić, w jakim jest mieście”.

Arkadiusz Cichocki był bardzo pomocny hejterce Emilii, razem z nią szczuł na sędziów, teraz chyba chciał przejść na jasną stronę Mocy, ale w nocy pojawiła się u niego policja. Gdzie my jesteśmy, gdzie my żyjemy!?

Co na to premier? W wywiadzie dla TVN 24 mówi, że rozmawiał z ministrem Ziobrą i ten o niczym nie wiedział.

Nie wiedział, kto jest jego prawą ręką? Nie wiedział, że Łukasz Piebiak stoi na czele grupy szczującej na sędziów przeciwstawiających się dziwnej reformie sądownictwa? Tę prawą rękę Ziobry „Gazeta Polska” nazwała „zepsutym i niezbyt rozgarniętym człowiekiem”.
Tenże Zbigniew Ziobro jeszcze kilka lat temu domagał się dymisji ministra sprawiedliwości Ćwiąkalskiego: „Jeżeli ma pan honor, proszę się podać do dymisji”. A gdzie jest pana honor, panie Ziobro? Za kim pan się kryje? Za Jarosławem Kaczyńskim, który boi się podjąć decyzję?

Nagle się okazało, że dobrych sędziów, uczciwych i przyzwoitych, zamieniono na najgorsze szumowiny. Coś takiego polskiemu wymiarowi sprawiedliwości nie wydarzyło się od niepamiętnych czasów.

Sędzia izby dyscyplinarnej SN Konrad Wytrykowski pisał do „Małej Emi”: „Super robota, pracujesz ciężko, uważam, że MS ma politykę medialną do dupy. Ty robisz więcej”. A ona na to: „MS nie może pozwolić sobie na pewne teksty, ja mogę, najwyżej mnie wsadzą”. Sędzia Wytrykowski i jego koledzy, chcąc zamknąć usta dziennikarzom, grożą im sądem, a jak cytuje „Gazeta Wyborcza”, „Emi” nie boi się pana sędziego i pisze do niego: „Uda mi się załatwić parę wywiadów tv, prasie, dogadać się z ambasadorem w Brukseli”. Pan ambasador Andrzej Sadoś, tzw. złota rączka, własnoręcznie odkręcił w Brukseli tablicę, na której widniało m.in. nazwisko Tuska. Ciekawe, czy rozmawiał z hejterką.

Pani „Emi” dostała z MSZ listę sędziów, którzy jeździli do Brukseli i walczyli o uczciwy wymiar sprawiedliwości w Polsce.

piątek, 30 sierpnia 2019

Superminister

Mariusz Kamiński, kiedy odbierał z rąk Andrzeja Dudy powołanie na ministra spraw wewnętrznych i administracji, bez mrugnięcia okiem wypowiedział formułkę: „Tak mi dopomóż Bóg”.

Ksiądz Kazimierz Sowa skomentował: „Wzruszają mnie ludzie niewierzący kończący swoje przysięgi słowami »tak mi dopomóż Bóg«. Czego się nie robi dla kariery i dobrego samopoczucia kolegów”. - A może się nawrócił?! - wyraził nadzieję inny ksiądz.
Nawrócenie w przypadku Kamińskiego jest możliwe. Mało kto pamięta, że w 1985 r. pikietował sklepy monopolowe z transparentem „Solidarni w trzeźwości”. Akcję organizowało Bractwo Otrzeźwienia działające przy kościele św. Stanisława Kostki. Miał wtedy 20 lat i być może wierzył, że tylko trzeźwość daje wolność. Wydaje się, że dzisiaj już w tej kwestii nie jest ortodoksyjny.

czwartek, 29 sierpnia 2019

Jak można tak kłamać

Nie wybije się na wielkość naród, którego jedna część jest deprecjonowana przez inną. Jak możemy stać się wielcy na miarę naszych oczekiwań, jeśli sami kopiemy się po kostkach? - mówi prof. Cezary Orracht-Prondzyński

Rozmawia Aleksandra Pawlicka

NEWSWEEK: Prawo i Sprawiedliwość ogłosiło wojnę Gdańska z Polską.
PROF. CEZARY OBRACHT-PRONDZYŃSKI: Raczej ją sobie uro­iło, bo w Gdańsku nastroju wojny nie ma. Natomiast to, że A myśli coś o B, nie świadczy o B, tylko o A.
Co świadczy?
- Mamy do czynienia z wielkim uprosz­czeniem: najpierw sformatowaniem wi­zerunku miasta, stworzeniem hipostazy wyimaginowanego, wrogiego bytu, a na­stępnie podjęcie z nim walki. U Cervantesa też był taki, co walczył z wiatrakami.
Gdańsk znalazł się właśnie w roli takie­go wiatraka. Na szczęście wielu ludzi, jak Sancho Pansa, dostrzega, że złowrogich wiatraków wcale nie ma, nie ma zniemczo­nego Gdańska, który trzeba nawrócić na polskość.
Po co więc ta zabawa?
- Jak to zwykle w PiS - jeden musi być zły, żeby drugi mógł być dobry. Cała opowieść jest o tym, że gdańszczanie są wredni, a ci, którzy z nimi walczą, szlachetni. A prze­cież wystarczy przespacerować się ulica­mi Gdańska, żeby zrozumieć, że nie ma tu żadnej wrogiej inwazji. To w gruncie rze­czy jest śmieszne i można by potraktować działania PiS jak marny żart, gdyby nie słu­żyły za cep w politycznej nawalance.
Jakie mogą być jej skutki?
- Gdańsk to złożone w swej politycznej i społecznej historii miasto. Nie da się tu robić prostych cięć. Dla prawicy świadectwem niemieckości jest to, że na dawnym budynku poczty jest niemiecka na Postamt. No rzeczywiście – zgroza. W ta­kim razie ostrzegam wszystkich, których to oburza, żeby nie szli do gdańskich koś­ciołów, zwłaszcza starych, bo tam ogromna większość epitafiów jest napisana po niemiecku. I co z tym zro­bić? Przemalować, przekuć?
Przeczekać.
- Możemy zacząć opowiadanie dziejów Gdańska od grodu pia­stowskiego. Ale zaraz pojawią się dziwne rzeczy, które sła­bo pasują do stereotypowej historii Polski: książęta gdańscy, Krzyżacy, po których tyle jest śladów w mieście, Rzeczpospo­lita, w której Gdańsk był niepokorną republiką niekiedy wal­czącą z polskimi królami, a niekiedy ich broniącą. Tymczasem w rozumieniu historii, jakie reprezentuje PiS, można albo se­lekcjonować, wyrzucając niektóre rzeczy z pamięci, albo prze­poczwarzać. Tylko wtedy to, co było niemieckie, przekształca się w jakby niemieckie, trochę niemieckie albo w ogóle nienie- mieckie. Jeśli jednak tak postąpimy, to zrobimy dokładnie to, co robili Niemcy, gdy chcieli, aby polskie nie było całkiem polskie,
a w końcu przerabiali wszystko na swoje kopyto. Bardzo się nam to nie podobało, więc dlaczego chcemy robić to samo?

środa, 28 sierpnia 2019

System kastowy

Afera Piebiaka ujawniła istnienie systemu tajnej w istocie władzy, która nie podlega żadnej publicznej kontroli.

Zorganizowana grupa sędziów hejterów, pod wodzą wiceministra sprawiedliwości, rozpowszechniała pomówienia wobec sędziów niepokornych, przeciwstawiających się „dobrej zmianie” w sądach, czyli tzw. wymianie kadr, dyscyplinowaniu, podporządkowaniu ministrowi Ziobrze. Korzystali z informacji z teczek personalnych sędziów w ministerstwie, u rzecznika dyscyplinarnego, w sądach, gdzie prezesami są ludzie ministra Ziobry. Tak wynika z doniesień Onetu, „Gazety Wyborczej”, OKO.press i innych mediów.
   Na aktywne współdziałanie z tą grupą ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry nie ma dowodów, choć są poszlaki. Niemniej odpowiedzialność polityczna szefa resortu wydaje się niewątpliwa - to on stworzył system i kryteria doboru kadr, w wyniku których na wysokie stanowiska trafili uczestnicy ostatniej afery, oni wydawali się Ziobrze najlepszymi wykonawcami jego koncepcji. Urzędnicy MS czy sędziowie z KRS najwidoczniej tak postrzegali zadania i wymagania, jakie stawiał przed nimi Zbigniew Ziobro - wszelkimi metodami doprowadzić do przełamania oporu wobec tzw. reformy sądownictwa. Działania „hejterów” wprost zatem wynikały z systemu i atmosfery w kierownictwie resortu sprawiedliwości, a nie były wypadkiem przy pracy.
   Strategia była taka, by sędziów wykończyć rękami sędziów. Łukasz Piebiak, sędzia, były członek zarządu stowarzyszenia Iustitia, zostając wiceministrem, dostał zadanie, by przeciągnąć sędziów na stronę „dobrej zmiany” i by z tymi, co nie zechcą, nie było problemów. Z zadania gorliwie się wywiązywał. Stąd narracja, jaką władza nadała aferze „farmy trolli w ministerstwie”: że to wewnątrzkorporacyjne spory.
   A więc wygląda na to, że oprócz jawnych prześladowań sędziów - m.in. postępowaniami dyscyplinarnymi - państwo użyło też podziemnej partyzantki, łamiąc prawo. W grę wchodzi stalking, pomocnictwo i podżeganie do stalkingu, zniesławienie, a także nadużycie władzy przez złamanie ustawy o ochronie danych osobowych, które do hejterów wyciekły z ministerstwa, sądu dyscyplinarnego i sądów. I naruszenie tajemnicy służbowej. A może i nieprawidłowości w wydatkowaniu środków publicznych, jeśli hejterka była opłacana z resortowych pieniędzy.

wtorek, 27 sierpnia 2019

Pętla hojności

PiS to mistrz w rozdawaniu prezentów, których koszty pokrywają obdarowani.
Tak będzie też zapewne z obniżkami PIT, na czym miliony Polaków skorzystają jako podatnicy, ale stracą jako mieszkańcy

Miłosz Waglewski

Zmniejszenie podstawowej stawki podatku dochodowego z 18 do 17 proc., zerowy PIT dla pracujących do 26. roku życia, ponaddwukrotny wzrost kwoty wolnej od po­datku. Tymi ulgami PiS chce kupić głosy wyborców, ale jednocześnie kręci bicz na samorządy, zwłaszcza dużych miast, będą­cych bastionem oporu wobec jego władzy. Bo wpływy z PIT to podstawa ich budżetów.

SPONSORZY OBIETNIC PiS
Pierwsza z ulg podatkowych, zapowiedzianych zimą w ra­mach „piątki Kaczyńskiego”, wejdzie w życie 1 sierpnia. To zwolnienie z PIT dla tych, którzy nie ukończyli 26 lat, pracują na etacie bądź na umowie-zleceniu, a ich zarobki nie przekra­czają drugiego progu podatkowego, czyli 85,5 tys. zł w skali roku. Jeśli od razu złożą u pracodawcy wniosek o niepobieranie zaliczek i do końca tego roku nie zarobią więcej niż 36,6 tys. zł, ich wynagrodzenie brutto zmieni się w netto już od najbliższego miesiąca.
   To niebagatelne korzyści dla ponad 2 mln młodych pra­cowników. Zarabiający w granicach płacy minimalnej zyska­ją na tym ok. 130 zł miesięcznie, ci z wynagrodzeniem rzędu 7 tys. zł - prawie 600 zł.
   Koszty tej wspaniałomyślności szacuje się na ok. 2,4 mld zł rocznie. Tyle że nie będzie to tylko ubytek w budżecie pań­stwa, bo 39,34 proc. dochodów z PIT inkasują gminy, które go pobierają, 10,25 proc. trafia do powiatów, a symboliczne 1,6 proc. do kas wojewódzkich.
   Zerowy PIT dla młodych najbardziej uderzy w duże miasta. Warszawa może stracić ok. 130 mln zł rocznie, inne aglome­racje po kilkadziesiąt milionów. Ale pogorszeniem ich sytua­cji partia Kaczyńskiego zupełnie się nie przejmuje. W końcu z 66 miast na prawach powiatu swego prezydenta ma tylko w Chełmie i Zamościu, a w ostatnich wyborach kilka miast „utraciła”, choćby Łomżę, Siedlce czy Nowy Sącz.
   Sam ubytek w dochodach z tytułu zniesienia PIT dla młodych samorządowcy mogliby jakoś przeboleć. Tyle że wyrwa będzie o wiele większa, kiedy w styczniu wejdą w życie dwie pozostałe obietnice Kaczyńskiego.
   Pierwsza to obniżenie podstawowej stawki podatku dochodo­wego od osób fizycznych z 18 do 17 proc., druga - bezpreceden­sowe zwiększenie kosztów uzyskania przychodu dla wszystkich pracujących. Oznacza to radykalny wzrost kwoty wolnej, a tym samym obniżkę samego podatku, zwłaszcza u najmniej zarabia­jących. Z mniejszymi wpływami muszą się też liczyć samorządy, dla których wpływy z PIT to zwykle 25-30 proc. dochodów.
   Zmiany objąć mają w sumie około 25 mln po­datników. Według wyliczeń Aleksandra Łaszka z balcerowiczowskiego Forum Obywatelskiego Rozwoju po obniżce PIT z 18 do 17 proc. w kie­szeni otrzymujących pensję minimalną (2450 zł od przyszłego roku) zostanie dodatkowe 41 zł miesięcznie. W przypadku wynagrodzeń na poziomie GUS-owskiej średniej w gospodarce (ok. 5200 zł brutto) korzyść wzrośnie do 65 zł.
Dodatkowe kilkadziesiąt złotych można będzie zaoszczędzić dzięki radykalnemu wzrosto­wi kwoty wolnej od podatku: koszty uzyskania przychodów wzrosną bowiem z obecnych 111 zł do 250 zł miesięcznie, a w wypadku dojeżdża­jących do pracy - ze 139 zł do 300 zł. Najwięcej skorzystają najmniej zarabiający: ich roczne dochody netto mogą wzrosnąć o 800-1000 zł.
Nie w kij dmuchał.

poniedziałek, 26 sierpnia 2019

PiS ma wroga na każde wybory



Białystok nie był wypadkiem przy pracy, ale konsekwencją przyjętej na zimno strategii. PiS chce uzyskać w wyborach samodzielną większość dzięki atakom na Marsze Równości, tak jak w wyborach 2015 roku zdobyło ją dzięki atakom na imigrantów

Przemoc w Białymstoku nie wzięła się znikąd. Obec­ność białostockich działa­czy PiS wśród narodowców i kiboli przygotowujących się do „bicia dewiantów” czy naklejka o „strefach wolnych od ideologii LGBT” kolportowana przez „Gazetę Polską Co­dziennie” nie były wypadkiem przy pra­cy ale konsekwencją przyjętej na zimno politycznej strategii. PiS chce uzyskać w wyborach 2019 roku samodziel­ną większość dzięki atakom na Marsze Równości, tak jak w wyborach 2015 roku zdobyło ją dzięki atakom na imigrantów.

ZNISZCZYĆ POLITYCZNE CENTRUM
Jarosław Kaczyński jest przeko­nany, że najlepszym narzędziem do utrzymania władzy i jej konsolidacji jest rozkręcenie w Polsce kulturowej i reli­gijnej wojny domowej. W tym przeko­naniu umocniły go najpierw wybory 2015 roku, kiedy PiS udało się wygrać i uzyskać samodzielną większość dzię­ki obietnicom transferów socjalnych, ale także dzięki wprowadzeniu przez same­go prezesa do centrum kampanii wybor­czej lęku przed imigrantami. Podobnej histerii nie udało się rozkręcić przed wyborami samorządowymi, dlatego ich wyniki - szczególnie w miastach - były dla Prawa i Sprawiedliwości fatalne. Przed wyborami do Parlamentu Euro­pejskiego Kaczyński bardzo świadomie wystąpił zatem jako obrońca „zdrowej większości Polaków” przed „patologia­mi ideologii LGBT”. A także jako obroń­ca Kościoła przed antyklerykalizmem. W obu wypadkach przedstawiając jako politycznych reprezentantów „ideologii LGBT” i wojującego antyklerykalizmu najbardziej niebezpieczną dla swojej władzy formację, czyli Platformę Oby­watelską i Koalicję Europejską, które w rzeczywistości reprezentowały umiar­kowane liberalne centrum.
   Także kampanię przed jesiennymi wy­borami do polskiego parlamentu Ka­czyński bardzo świadomie zdefiniował w języku kulturowej wojny Jako walkę sił dobra (Zjednoczona Prawica i Kościół Rydzyka) z siłami zła (wrogami Kościoła, zwolennikami ideologii LGBT, których najważniejszą polityczną reprezentacją ma być Koalicja Obywatelska).

niedziela, 25 sierpnia 2019

Rozwiedziona opozycja



Oficjalnie deklarowanym celem Koalicji Obywatelskiej pozostaje zwycięstwo nad PiS. W scenariuszu bardziej realistycznym chodzi o to, żeby uniknąć Budapesztu w Warszawie

Kampania przed jesiennymi wyborami do Sejmu rozpoczyna się w układzie, który wydaje się marzeniem Jarosława Kaczyń­skiego i koszmarem Grzegorza Schetyny. Kaczyński swoich koalicjantów dawno już strawił, rusza więc do boju na czele zwarte­go stada drapieżników, którym obiecał ko­lejne cztery lata bezkarnego żerowania na instytucjach państwa i coraz bardziej zetatyzowanej gospodarce. Tymczasem Schetyna nie miał narzędzi, aby utrzymać przy sobie PSL wystawione na szantaż i korupcyjne ofer­ty PiS. Nie przyjął też warunków Włodzimierza Czarzastego, który żądał kilkudziesięciu pro­cent miejsc na listach i kilkudziesięcio procentowego udziału w budżecie kampanii w zamian za kilka procent poparcia, które resztki SLD mogły koalicji dać w zamian.
   Wspólne listy całej opozycji partyjnej dawa­ły szansę na zwycięstwo nad PiS, ale niosły też ze sobą ogromne ryzyko. Wybrani z nich dzia­łacze PSL, którzy - tak jak Waldemar Pawlak,
Marek Sawicki czy Eugeniusz Kłopotek - fak­tycznie zostali już przejęci przez PiS, po dosta­niu się do Sejmu z list opozycji mogli przejść do swego faktycznego patrona, co zmieniłoby zwycięstwo opozycji w kompromitującą poraż­kę. Tymczasem Koalicja Obywatelska Schety­ny chce ulokować w Sejmie klub, który będzie odporny na szantaż i korupcyjne propozy­cje PiS. To, co szef Platformy nazwał „koalicją niepartyjną”, to po raz pierwszy od roku 2015 zjednoczona polityczna reprezentacja całego dawnego elektoratu Platformy Obywatelskiej.
Wsparta przez samorządowców i prezydentów miast z silnym i świeżym mandatem wyborczym, a także wzmocniona przez działaczy „wolnych sądów” i innych ruchów społecznych, któ­re przez ostatnie cztery lata walczyły z PiS na ulicach, a teraz do obrony polskiej demokracji mogą użyć kartki wyborczej.

sobota, 24 sierpnia 2019

Nazywam się Mateusz Morawiecki i powiem, cokolwiek chcecie, Ziobro, koszmar Kaczyńskiego,Trąd w Pałacu Sprawiedliwości,Za dobro nie wsadzają,Sierpień i młotek,Powrót D’Hondta ,Jak nagłośnić gejmczendżera,Paszport „New Yorkera”



Nazywam się Mateusz Morawiecki i powiem, cokolwiek chcecie

Populistyczne tricki premiera Trzy zasady bycia Morawieckim: Mów to, co sądzisz, że ludzie w danej chwili chcą usłyszeć. Nie przejmuj się, że to są rzeczy wzajemnie sprzeczne. O trzeciej zasadzie już za chwilę...

Święto Wojska Polskiego, Katowice. Jesteś na Górnym Śląsku, więc mówisz, że wypełniasz „dziedzictwo i testament Wojciecha Korfantego, wielkiego Polaka, wielkiego Ślązaka”.

Nie zawracasz sobie głowy tym, że kilka miesięcy wcześniej z okazji zakończenia prac budowlanych w muzeum w Sulejówku twierdziłeś, że rozwijasz dziedzictwo Józefa Piłsudskiego, który „dał Polsce wolność, granice, moc i szacunek”.

Rzeczywiście, miał w tym wszystkim ogromny udział, ale przecież też prześladował Korfantego.
W 1922 r. storpedował jego kandydaturę na premiera, a po przewrocie majowym przy pomocy lojalnego wojewody Michała Grażyńskiego wycinał jego wpływy na Śląsku, by w końcu kazać go uwięzić w twierdzy brzeskiej, gdzie żandarmi pastwili się nad nim, przesłuchiwali w środku nocy, a nawet symulowali jego rozstrzelanie.

Nie ma dla ciebie znaczenia też fakt, że w obawie przed człowiekiem, który „dał Polsce wolność, granice, moc i szacunek”, „wielki Polak i wielki Ślązak” musiał uciekać z kraju.

Czcisz więc równocześnie lidera śląskiej chadecji i jego prześladowcę, który wprowadził w Polsce rządy autorytarne, a jednocześnie lewicę, bo niedawno w Siemianowicach Śląskich zapewniałeś, że PiS jest również spadkobiercą PPS oraz „myśli socjalistycznej i robotniczej”. Gdy spotykasz się z byłymi członkami Solidarności Walczącej, dziękujesz im za to, że bez nich „nie byłoby dzisiejszej Polski”, i za to, że możesz tę Polskę naprawiać „w dużo szczęśliwszych politycznie, geopolitycznie czasach”.

Znowu nie zważasz na to, że Solidarność Walcząca nie uznawała pertraktacji z władzami PRL, a jej założyciel, a twój ojciec, Kornel, chciał z nimi walczyć zbrojnie. Pisał przecież w latach 80., że wystarczyłoby mu 700800 tys. dyspozycyjnych ludzi (dwie Armie Krajowe), aby obalić reżim gen. Wojciecha Jaruzelskiego.

piątek, 23 sierpnia 2019

Tajemnice spod celi



Głośne samobójstwa świadków w ważnych sprawach popełniane w więzieniach zwróciły uwagę na bezpieczeństwo więźniów. Wzbudziły niepokój, czy zakłady karne nie stają się miejscem, gdzie dochodzi do różnych przestępstw, a nawet zbrodni.

To nie jest sprawa obyczajowa, to jest sprawa bezpieczeństwa państwa - mówią posłowie PO o śmierci w więziennej celi Dawida Kosteckiego, boksera i kryminalisty, który ujawnił tzw. aferę podkarpacką. I żądają zwołania posiedzenia sejmowej komisji sprawiedliwości i praw człowieka. W tle jest sprawa nagrań z podkarpackich agencji towarzyskich, na których mają być znani politycy, z byłym marszałkiem Sejmu korzystającym z usług nieletniej Ukrainki zmuszanej do prostytucji przez braci R., właścicieli agencji.
   Prokuratura Krajowa zdementowała doniesienia, że Kostecki zamierzał zeznawać coś na temat korzystania z usług podkarpackich agencji towarzyskich przez znanych polityków i funkcjonariuszy państwa. I rzeczywiście: o tym mówił nie on, a były agent CBA Wojciech Janik (sprawę nagłośniły wiosną tygodnik „Nie” i Radio ZET). Kostecki mówił zaś o skorumpowanych funkcjonariuszach CBŚ, którzy ochraniali podkarpackie agencje towarzyskie i handel kobietami.
   Czy Kostecki zabił się sam, czy ktoś mu „pomógł”? Może to porachunki więziennej podkultury? Może chodziło o uciszenie świadka? Prokuratura i więziennictwo intensywnie to wyjaśniają. Ale do czegokolwiek dojdą, opinia publiczna będzie miała prawo temu nie ufać - po tym, jak organy państwa kłamały w sprawie lotów marszałka Kuchcińskiego. I dlatego, że organy, które to wyjaśniają, są podległe politycznie. I to temu samemu politykowi: ministrowi i prokuratorowi generalnemu Zbigniewowi Ziobrze.

czwartek, 22 sierpnia 2019

Stolica pedofilii



Obraz narodu polskiego, czyli jak tęczowa zaraza dotarła do licheńskiej stajenki.

   Lichen. Największa w Polsce świą­tynia. Cudowny obraz Matki Boskiej. Golgota. O wiosce aspirującej do mia­na duchowej stolicy ostatnio zrobiło się głośno z dwóch powodów:
   a) Daniel Martyniuk, syn słynne­go pieśniarza disco polo, przybył do Lichenia z małżonką i błagał Zawsze Dziewicę, aby pomogła mu wytrwać w trzeźwości i wierności, choć kilka tygodni wcześniej ogłosił, że się roz­wodzi, gdyż żona nie potrafi używać środków antykoncepcyjnych i zaciążyła;
   b) po emisji filmu „Tylko nie mów nikomu” sterczący u wrót licheńskiej bazyliki pomnik Jana Pawła II i klę­czącego mężczyzny w sutannie nakry­to białą płachtą, bo przypuszczano, że mężczyzna w sutannie to ks. Eu­geniusz Makulski, marianin, twórca lichenskiego sanktuarium i do 2004 r. proboszcz tamtejszej parafii, przez bo­hatera dzieła Sekielskich oskarżony o pedofilię. Co się działo pod przeście­radłem - nie wiadomo. Wiadomo, że księdza usunięto i odtąd wejścia do przybytku strzeże osierocony papież i tylko nienaturalnie położona papie­ska prawica świadczy, że przed aborcją spoczywała na księżej główce.
   Przerobiony pomnik autorstwa Ma­riana Koniecznego, w III RP specja­lizującego się w rzeźbieniu papieży, a w czasach PRL Leninów, doczekał się egzegez.

środa, 21 sierpnia 2019

Ludzcy panowie



Mało jest tak demoralizujących politykę haseł jak to, które robi ostatnio karierę: „może kradną, ale przynajmniej się dzielą”. W mniej dosłownej wersji zaczyna używać jej także jako argumentu sam obóz władzy, zwłaszcza po tzw. aferze samolotowej.

Przez wielomiliardowe transfery socjalne stosowane po równo wobec uboższych i bogatych PiS otoczył się grubą warstwą teflonu. Program 500 plus polega na przekonaniu społeczeństwa, że władza „daje”, a nie „mniej zabiera” albo „zwraca”. Choć poza najmniej zarabiającymi i niepracującymi chodzi w gruncie rzeczy o zwrot części podatków, to w istocie podatkowa ulga na dziecko w wysokości 6 tys. rocznie lub zasiłek dla tych, którzy podatków nie płacą. Tak by zapewne nazwała to Platforma, gdyby chciała wydać dokładnie te same pieniądze.
   Partia Jarosława Kaczyńskiego była sprytniejsza i zdobyła w ten sposób władzę, której zakres i umocowanie wykraczają daleko poza zwyczajowe demokratyczne standardy. Może sobie przez to pozwolić na znacznie więcej niż poprzednie rządy. Wiele afer i dowodów nieudolności obozu rządzącego, które w normalnej sytuacji powinny wpływać na partyjne rankingi, przechodzi bez echa. Zdarzenia, które w czasach rządów poprzednich ekip demolowały scenę polityczną, w przypadku PiS praktycznie nie mają znaczenia. Charakterystyczne, że komentator „Rzeczpospolitej” Michał Szułdrzyński uważa aferę samolotową byłego marszałka Kuchcińskiego za „najgorsze dwa tygodnie dla PiS od 2015 r.”. Pisze to po rozprawie z Trybunałem Konstytucyjnym w 2016 r., walce o Sąd Najwyższy w 2017 r., po przejęciu mediów publicznych i innych ekscesach obecnej władzy. Jednocześnie wielu speców od politycznego PR od razu po ostatniej aferze (jak i po wielu poprzednich, jak np. „wieże Kaczyńskiego”) stwierdziło, że to na pewno nie wpłynie na notowania PiS. Że poparcie dla ugrupowania Kaczyńskiego jest z innego porządku, nietykalne.
   Przypadek marszałka Marka Kuchcińskiego potwierdza obserwację o kompletnym rozejściu się prawdziwej hierarchii spraw państwa i punktów wyczulenia opinii publicznej. Loty Kuchcińskiego do domu na Podkarpaciu w porównaniu z tym, co PiS zrobił z systemem państwa prawa, są drugo- albo trzeciorzędne. Ale PiS nie obawia się tego, co zrobił z praworządnością, prokuraturą, państwowymi spółkami, edukacją, służbą zdrowia itd. Partia obawia się tylko „przypadków Kuchcińskiego”. Publicysta tygodnika „Sieci” Stanisław Janecki pisze wręcz o konieczności stworzenia programu zapobiegawczego. Zauważa: „Żadna partia nie jest w stanie wyeliminować wszystkich patologii związanych z pokusami wynikającymi z dostępu do różnych konfitur, beneficjów i przywilejów. Dlatego od chwili przyjęcia rządów powinien działać jakiś wewnętrzny partyjny kontrwywiad”.

wtorek, 20 sierpnia 2019

Układ zamknięty



PKN Orlen i Grupa PZU ogłosiły plan stworzenia wspólnego domu mediowego, który zajmie się kampaniami reklamowymi obu wspólników. Autorzy ubezpieczeniowo-naftowej agencji reklamowej liczą na zyski, eksperci widzą w tym kolejny skok na państwową kasę.

Informacja o tym, że Orlen i PZU złożyły do prezesa UOKiK wniosek o zgodę na stworzenie wspólnego domu mediowego, wywołała w branży reklamowej konsternację. - Czemu ten pomysł ma służyć? To kosztowne posunięcie i przyniesie więcej strat niż korzyści. Z całym szacunkiem dla Orlenu i PZU, ale ich budżety reklamowe nie porażają wielkością - zastanawia się jeden z szefów agencji reklamowych. I prosi o anonimowość, bo nie wiadomo, czy państwowe spółki doprowadzą swój projekt do finału. Przecież Orlen właśnie zawarł nowy kontrakt z domem mediowym Starcom, a Grupa PZU ogłosiła przetarg, szukając na rynku najlepszej oferty.
   Dom mediowy to produkt specjalizacji branży reklamowej, która, by przekonać konsumentów, musi sięgać po coraz bardziej wyrafinowane metody. Dlatego dziś na rynku rządzą wielkie międzynarodowe grupy reklamowe, w skład których wchodzą firmy zajmujące się opracowaniem strategii reklamowych, projektowaniem kampanii, wymyślaniem reklam, ich realizacją itd. Jednak wszystko kręci się zwykle wokół domu mediowego. To od jego decyzji zależy, w jakich mediach umieszczone zostaną reklamy firmy zlecającej kampanię.
   Specjaliści domu mediowego znają najskuteczniejsze sposoby dotarcia przekazu marketingowego do tych grup konsumentów, na których klientowi szczególnie zależy. To oni w praktyce decydują, jaka część budżetu pójdzie na reklamę w mediach ogólnopolskich, a jaka w lokalnych, jaki będzie miała w tym udział telewizja, a jaki internet, ile reklam zostanie nadanych w radiu, ile trafi do prasy, na billboardy, do kin itd. Co, gdzie, kiedy, o jakiej porze, przy jakim programie telewizyjnym, w której gazecie lub magazynie, a nawet na której stronie. Potrafią to szczegółowo analizować, badać, a potem ocenić, jaka była skuteczność dotarcia przekazów reklamowych.
   Tego oczekują reklamodawcy, którzy chcą widzieć, jak każda złotówka wydana na kampanię jest pomnażana dzięki klientom skuszonym reklamami i jak rośnie im sprzedaż. W ubiegłym roku, jak oszacowała firma Kantar, na polskim rynku na reklamę w mediach firmy wydały grubo ponad 30 mld zł. Najwięcej pabianicka spółka Aflofarm Farmacja Polska (1,8 mld zł). W pierwszej dziesiątce dominują firmy farmaceutyczne, sieci handlowe, producenci produktów pierwszej potrzeby. Nie ma wśród nich PZU i Orlenu ani też innej wielkiej spółki kontrolowanej przez Skarb Państwa. Choć państwo ma ogromny i rosnący udział w gospodarce, to jego udział w rynku reklamowym jest nieproporcjonalnie mały.

poniedziałek, 19 sierpnia 2019

Złoty deszcz Glińskiego



Kościół, znajomi królika, faszyś­ci, propagatorzy naturalnej an­tykoncepcji. Komu PiS rozdaje miliony z naszych podatków?

   Narodowy Instytut Wolności (NIW) został utworzony przez rząd Beaty Szydło w 2017 r. Do zadań NIW należy rozdzielanie pieniędzy dla organizacji pozarządowych. Dys­ponuje budżetem (rozłożonym na lata 2017-2026) prawie 400 mln zł.
   Ogólnopolska Federacja Organiza­cji Pozarządowych (OFOP) zaapelo­wała do prezydenta Andrzeja Dudy, aby zawetował ustawę o utworzeniu NIW. „Stwarza zagrożenie dla nie­zależności społeczeństwa obywa­telskiego, niszcząc dotychczasowy system współpracy administracji publicznej z organizacjami poza­rządowymi, czyniąc go zarówno nieprzejrzystym, jak i obarczonym ryzykiem silnego upolitycznienia” - alarmowała OFOP.
   Główny zarzut wobec tworzonej in­stytucji był taki, że władza będzie fi­nansować jedynie słuszne organizacje politycznie. W preambule do ustawy zapisano bowiem wizję społeczeństwa obywatelskiego jaką ma PiS: „Pań­stwo polskie wspiera wolnościowe i chrześcijańskie ideały obywateli i społeczności lokalnych, obejmu­jące tradycję polskiej inteligencji, tradycję niepodległościową, naro­dową, religijną, socjalistyczną oraz tradycję ruchu ludowego, dostrzega­jąc w nich kontynuację wielowieko­wych tradycji Rzeczypospolitej Pol­skiej i tym samym chroniąc bogate dziedzictwo wspólnoty jej wolnych obywateli”.
   Nadzór nad NIW sprawuje wicepre­mier, minister kultury i dziedzictwa narodowego Piotr Gliński. Dyrekto­rem instytutu jest zaufany człowiek Glińskiego - Wojciech Kaczmarczyk, były pełnomocnik rządu ds. równego traktowania.
   W 11-osobowej radzie NIW zasiada m.in. Tymoteusz Zych, przedstawiciel fundamentalistycznego katolickiego Instytutu Ordo Iuris, który przygo­tował „czarną listę” kilkudziesięciu organizacji pozarządowych zagrażają­cych dzieciom. Znalazły się na niej te zajmujące się działalnością antydyskryminacyjną, proobywatelską, profi­laktyką prozdrowotną, w obronie praw człowieka, m.in. Amnesty Internatio­nal, Dajemy Dzieciom Siłę, Ponton.
   Obce ideowo organizacje nie mają szans na dotacje. Za to władza hojnie wspiera swoich.

niedziela, 18 sierpnia 2019

Lubię go szarpać za uszy



Dostałem od prezesa książkę z dedykacją: „Dla pana Sławomira za pomoc w kampanii, Jarosław Kaczyński”

Ze Sławomirem Nitrasem, posłem Platformy Obywatelskiej, rozmawia Donata Subbotko

DONATA SUBBOTKO: Pan samolotem?
SŁAWOMIR NITRAS: Tak, wczoraj przyleciałem, wracam dziś po południu. Żona i córki czekają w Dubrowniku, bo tam jest lotnisko, ale urlop spędzamy w Bośni. W tym roku odkryłem jezioro w malutkiej wsi Jablanica, w której urodził się Hasan Salihamidžić - zna pani? Kiedyś był piłkarzem m.in. Bayernu, a dzisiaj jest dyrektorem sportowym klubu. No, ale dziewczyny nie są szczęśliwe, te nasze wymarzone wakacje trwają w tym roku ledwie siedem dni, a na dwa dni zostawiłem je same i przyjechałem na debatę sejmową. Starsza córka, Natalia, interesuje się polityką, ale młodsza, Kora, nie lubi, żona też nie. Nie wszyscy żyją Kuchcińskim.

Na to liczy prezes.
- Ale my ciągle czekamy na dokumenty o jego lotach w poprzednich latach.

Mówią, że wyfrunęły.
- Ci, którzy je zniszczyli, będą musieli za to kiedyś odpowiedzieć. Dokumenty dotyczące np. wydatków na moje biuro poselskie - czy kupowałem herbatę, książkę, czy jechałem taksówką - są trzymane osiem lat. A loty pana marszałka niszczy się po roku?

Śni się panu Kuchciński po nocach?
- Nie no, bez przesady. Mnie się śni, że jestem piłkarzem i wygrywam Ligę Mistrzów.

Z którym klubem?
- Z Pogonią Szczecin. Nie ma innego klubu. „Jedno miasto, jeden klub”, jak mawia Grzegorz Schetyna.

Ma pan papiery na granie?
- Grałem amatorsko, ale wielkiego talentu Bozia nie dała. Dzisiaj jestem po trzech rekonstrukcjach więzadeł krzyżowych i futbol już nie dla mnie, ale biegam, jestem wysportowany. Chociaż nie tak jak mój ojciec, kiedy był w moim wieku. On po czterdziestce potrafił zrobić poziomkę. Wie pani, co to? Pompki z uniesionymi nogami w poziomie, człowiek opiera się tylko na rękach. Dzisiaj ma 72 lata i ciągle jest w świetnej formie.

Gratulował odpalenia marszałka?
- Zadzwonił po debacie i powiedział, że podobno mówiłem nie na temat. Tak twierdzi TVP. On ciągle ciężko pracuje, ma sporą firmę i nie ogląda telewizji, ale był już po rozmowie z kilkoma moimi wujkami. Oni wszyscy mają inne poglądy niż ja, więc przeżywają dramat, że członek rodziny jest po drugiej stronie barykady. Jak to - ich krew?!

I co pan na to?
- Tata jest dla mnie bardzo ważny, ale o politykę się sprzeczamy. Jest religijnym człowiekiem. Ale nie głosuje na nich, tylko na mnie - to jedyny pisowiec, który na mnie głosuje.
Pochodzi z biednej, wielodzietnej chłopskiej rodziny, rozkułaczonej. Zabrano im wszystko po wojnie. Urodził się w mazowieckiej wsi pod Wyszkowem, gdzie chyba wszyscy nazywają się Nitras i głosują na PiS. Tata zawsze mówi: „Szumin za PiS-em, ale całe Nadkole za tobą”. Bo z Nadkola, sąsiedniej wsi, była moja babcia. Ojciec jest tworem niepokornej Polski, która w komunie trzymała się wiary. Pryncypialny. Paradoks polega na tym, że ja jestem taki jak on, tylko żyję w innym czasie. Mając 15 lat, uciekłem z domu, do szkoły z internatem. Rodzice do mnie, że przecież w Połczynie jest liceum, a ja, że wolę technikum - byleby wyjechać. W Połczynie było tylko ogrodnicze, do takiego przecież nie pójdę.

Dlaczego? Jak udowodnił marszałek Kuchciński, po technikum ogrodniczym można sięgnąć nieba.
- Wolałem samochodowe, najlepsze technikum w Koszalińskiem. Lubię auta, ale męczyłem się, z natury jestem humanistą. Teoretycznie rozumiałem, jak działa silnik, ale nie bardzo wierzyłem, żeby mógł działać w praktyce. Poza tym żadnej dziewczyny w klasie. Wysoka cena wyrwania się z Połczyna, chociaż to cudowne miejsce.

sobota, 17 sierpnia 2019

PiS tysięcy Kuchcińskich,Zła dobrem nie zwyciężysz,Smętne żarty,Świst kosy,Wyszarpywanie wyborcze i Życie na kredyt



PiS tysięcy Kuchcińskich

Wyciągając poniekąd racjonalne wnioski ze swoich doświadczeń, w tym potknięć, Jarosław Kaczyński konsekwentnie zbudował system jednowładztwa. Na krótką metę skuteczny, ale do cna zepsuty.
   - To nie socjalizm, ale wypaczenia socjalizmu - broniła się w momentach kryzysowych władza PRL. Aż okazało się, że wypaczenia są tego socjalizmu istotą. Podobnie jest z pań­stwem PiS. To państwo zdegenerowane i źle zorganizowane, nietransparentne i nieudolne. Charakteryzująca arywistów pazerność jest w nim normą, a uznawanie przez funkcjona­riuszy władzy publicznego za prywatne jest standardem. Ka­czyński dla swej władzy i wygody stworzył system, którego efektem musiała być moralna degrengolada. Kuchciński, jego loty i kłamstwa nie są więc żadnym ekscesem ani występkiem. Są nieuchronnym skutkiem. Takiego właśnie państwa chciał Kaczyński. Takie też, unikając dawnych błędów, zbudował.
   W swojej pierwszej partii. Porozumieniu Centrum - jak sam przyznał - miał wielu ludzi „niezupełnie zdrowych na umyśle”. PC de facto mu potem ukradziono. „Niezupełnie zdrowych na umyśle” na kolejnym okrążeniu też nie unikał, ale wniosek wyciągnął inny. By partii mu już nigdy nie ukra­dziono, tworząc PiS, napisał statut partii prywatnej, która bę­dzie jego własnością do śmierci.
   Partii nikt mu już zabrać nie mógł, ale Kaczyński zoriento­wał się, że zbyt inteligentni lub niezależni, a szczególnie wy­posażeni w obie te cechy, często go zdradzają. Marcinkiewicz, Dorn czy Ujazdowski mogli mu ulegać, ale nigdy całkowicie. Na następnym okrążeniu zdecydował więc, że musi mieć wyłącz­nie miernych i niesamodzielnych, dyspozycyjnych absolutnie - Dudów, Morawieckich, Kuchcińskich czy Suskich. Od myśle­nia jest on. Reszta jest od nieprzeszkadzania i popierania.
   Po latach 2005-2007 Kaczyński wiedział także, że libera­lizm nie działa. Nikt nie docenił obcięcia przez niego podat­ków. Zrozumiał więc, że wybory wygrywa się socjalizmem, a nie liberalizmem, i zamiast ciąć podatki, dał ludziom gotów­kę. Proste. Do tego dał im poczucie, że mogą się zemścić na eli­cie. 500 plus zemsta okazało się formułą genialną.
W czasie rządów PO Kaczyński pojął, że elektorat nie ma żadnego apetytu na reformy. Co z tego, że podwyższenie wie­ku emerytalnego było dla państwa niezbędne, skoro prowa­dziło do utraty władzy. Żadnych reform - stało się jego credo.

piątek, 16 sierpnia 2019

Władza patrzy na ręce



Niektórzy mieszkańcy zaczęli zadawać prezydentowi Stalowej Woli pytania o to, jak wydaje publiczne pieniądze. Dziś mają na głowie policję, prokuraturę i skarbówkę.

Policjanci przyszli do mieszkania Andrzeja Bareły, skarbnika stowarzyszenia Nasze Miasto w Stalowej Woli (woj. podkarpackie). Blok z lat 70., czwarte piętro bez windy. - Policjanci spytali, czy to siedziba stowarzyszenia. Powiedziałem, że tak i zaprosiłem do środka - opowiada Bareła. Nasze Miasto założyła w grudniu 2017 r. paczka przyjaciół. Uzyskali wsparcie merytoryczne od sieci obywatelskiej watchdog - „Kontrolujemy rządzących” i ruszyli do akcji. W ciągu półtora roku zadali prezydentowi miasta Lucjuszowi Nadbereżnemu (PiS) i prezesom spółek miejskich ok. 70 pytań. Głównie w sprawie wydatkowania publicznych pieniędzy.
   W środku policjanci natknęli się od razu na duży kosz zabawek (córka była w przedszkolu) i kręcące się dwa wielkie kocury. - Powiedzieli, że są z wydziału przestępczości gospodarczej i dostali zlecenie, żeby sprawdzić, czym się zajmuje Nasze Miasto - relacjonuje wizytę Bareła. Poprosili o dokumenty stowarzyszenia. Powiedział, że ma je prezes Łukasz Banasik. Pytali, czyje to mieszkanie i na jakiej zasadzie jest udostępniane stowarzyszeniu. „Na zasadzie użyczenia. Nie stać nas na wynajem osobnego biura” - odpowiadał coraz bardziej skonfundowany Bareła. - Trochę mnie zaskoczyli tymi pytaniami, no bo nasza działalność nie wiązała się z niczym takim, żeby nas aż w taki sposób kontrolować - mówi zaskoczony przebiegiem rozmowy. „To gdzie się spotykacie?” - padło kolejne pytanie. „No, różnie” - odpowiedział ostrożnie.

czwartek, 15 sierpnia 2019

Co wolno wojewodzie



Po kilku latach wytężonej pracy dla partii i rządu wojewodowie wychodzą z cienia i idą po więcej władzy.

Kajowa uroczystość wręczenia dyplomów dla samorządów walczących z „ideologią LGBT” w Lubelskim Urzędzie Wojewódzkim była może skromna, ale wojewoda Przemysław Czarnek zgrabnie nadał jej właściwy wymiar i uprzytomnił zgromadzonym, z jak groźnym przeciwnikiem przyszło im się mierzyć. „Od dłuższego czasu w Polsce dochodzi do próby rozbicia jedności narodu. To szatan. Nazywajmy rzeczy po imieniu. Jeśli szatan chce uderzyć w tę wspólnotę, to uderza w rodzinę. Jeśli zniszczy rodzinę, zniszczy naród” - oznajmił tuż przed rozdaniem pamiątkowych medali i dyplomów przedstawicielom najodważniejszych samorządów z Lubelszczyzny. „Za podjęte działania w celu ochrony instytucji rodziny przed zagrożeniami ze strony destrukcyjnych ideologii, poprzez włączenie się w akcję Samorząd wolny od ideologii LGBT” - głosi uzasadnienie zaszczytnego wyróżnienia.
   Warto zaznaczyć, że wojewoda Czarnek pierwszy medal powinien wręczyć samemu sobie, bo w walce z szatanem LGBT należy do pionierów. Świat nie jest jednak sprawiedliwy i zamiast medalu wojewoda miał proces za zniesławienie, tylko dlatego, że uznał Paradę Równości w Lublinie za promocję „zboczeń, dewiacji i wynaturzeń”. W toku postępowania wystosował coś w rodzaju przeprosin, ale na wszelki wypadek jego rzecznik doprecyzował, że Czarnek za nic nie przeprasza: „Wobec stosunkowo licznych, nierzetelnych komentarzy, w tym również prasowych, po wczorajszej ugodzie sądowej wojewoda lubelski podkreśla, że w myśl treści ugody NIKOGO NIE PRZEPRASZA ZA ANI JEDNO SŁOWO WYPOWIEDZIANE NA TEMAT MARSZU RÓWNOŚCI [pisownia oryginalna]. Z żadnego słowa się nie wycofuje. Zgodnie z zawartą ugodą wyraża jedynie ubolewanie, że jego intencje zostały źle zrozumiane przez niektórych odbiorców i przeprasza, że z tego powodu poczuli się urażeni”.
   Wojewoda - z wykształcenia prawnik - lubi wskazywać związki między homoseksualizmem a pedofilią. Boi się o kraj: „Jeżeli weźmiemy pod uwagę najgorszy problem, z jakim się mierzymy w Polsce, czyli zapaść demograficzną, to promowanie jednopłciowych związków, które nie są zdolne do wykonywania funkcji prokreacyjnej, jest sprzeczne z interesem społeczeństwa”. Lęka się nawet o siebie - podkreśla, że marsze równości wpływają nie tylko demoralizująco na dzieci, lecz i na rozwój psychiczny wojewody.
   Czarnek - poglądami bliski narodowcom - to postać reprezentatywna dla drugiego garnituru PiS ulokowanego w urzędach wojewódzkich. Nieoficjalnie słychać, że w jesiennych wyborach dostanie szansę, by wypłynąć na wody polityki krajowej; ma wszelkie dane po temu, by w polskim parlamencie zastąpić Krystynę Pawłowicz i Dominika Tarczyńskiego.
   Obecnych wojewodów na listach wyborczych PiS będzie więcej. Większość z tej szesnastki (14 mężczyzn i dwie kobiety, głównie z pokolenia 40- i 50-latków) tkwiła do tej pory na marginesie dużej polityki. W ich biogramach powtarza się „przegrał wybory do Sejmu”, „przegrał wybory do Parlamentu Europejskiego”, „przegrał wybory na burmistrza”; zanim zostali reprezentantami rządu w terenie, przeważnie byli radnymi. Dziś trochę o nich głośniej - opozycyjne środowiska samorządowe zgłaszają postulat likwidacji tego urzędu, a PiS odpowiada, że pozycję ustrojową wojewody należy wzmocnić.
   Wojewodowie reprezentują rząd na terenie województw, ale w tej kadencji wydaje się, że ich celem nadrzędnym jest przypodobanie się Jarosławowi Kaczyńskiemu. Wiadomo, że choć formalnie powołuje ich premier, to wskazuje prezes. Od ponad trzech lat wojewodowie wykazują aktywność w zawłaszczaniu kompetencji samorządów, ścigają się na symboliczne, czasami groteskowe gesty, jak upamiętnianie katastrofy smoleńskiej, brata prezesa, dekomunizację czy przeciwdziałanie szerzeniu ideologii, z którymi walczy partia.

środa, 14 sierpnia 2019

Kościół w czasach zarazy



Aby zdjąć odium z Kościoła po wydarzeniach w Białymstoku i po homilii abp. Marka Jędraszewskiego o „tęczowej zarazie”, prawica ogłosiła, że w Polsce trwa wojna religijna.

Opowieść o tej wojnie zupełnie pomija sedno konfliktu. Spór o miejsce Kościoła i religii w państwie, społeczeństwie oraz w polityce rzeczywiście się toczy, ale wywołała go i napędza prawica kościelna i polityczna, nie zaś osoby LGBT, środowiska polityczne czy ruchy obywatelskie wspierające ich wołanie o równe prawa. To Kościół i prawica wybrali pole starcia, rozpętując kampanię przeciwko rzekomej „ideologii LGBT” i domniemanym „potężnym ataku na Kościół” z inspiracji wewnętrznych i zewnętrznych wrogów chrześcijaństwa. Kierunek natarcia wyznaczył sam Jarosław Kaczyński, czyli lider polityczny, a nie religijny. To celowe upolitycznienie sprawy LGBT pod kątem zbliżających się wyborów - ale też tej części Kościoła, która współpracuje z obecną władzą na tym polu.
   W roku wyborów parlamentarnych prezes PiS wziął udział w konferencji zorganizowanej przez diecezjalną Akcję Katolicką 25 kwietnia we Włocławku pod hasłem „Być Polakiem - duma i powinność”. To tam, w diecezjalnym muzeum, w ramach wywodów na temat patriotyzmu Jarosław Kaczyński wypowiedział słowa, które można odbierać jako wezwanie bojowe: „Następuje atak na Kościół, jakiego nie było w latach 90. Mam na myśli m.in. film »Kler« - i mamy do czynienia z bezpośrednim atakiem na rodzinę i dzieci: seksualizacja dzieci, ten cały ruch LGBT, gender. (…) To jest importowane, ale one dzisiaj rzeczywiście zagrażają naszej tożsamości, naszemu narodowi, jego dalszemu trwaniu i wobec tego polskiemu państwu”.
   Lider PiS postawił diagnozę i wskazał wroga. Reszta należy do propagandowego pasa transmisyjnego jego partii. I pas ruszył, a po Białymstoku i kazaniu abp. Jędraszewskiego - przyspieszył. Włączyła się część biskupów i księży. Przecież wybory już 13 października, trzeba zrobić, co się da, aby „zjednoczona prawica” utrzymała władzę. Dwa prawicowe tygodniki: „Do Rzeczy” i „Sieci” w czasie rozpoczynających się sierpniowych pielgrzymek jasnogórskich przypuściły histeryczny atak na wrogów Kościoła, zwłaszcza „lewicę”, która milczy o prześladowaniach księży i wiernych (Ludwik Dorn na s. 8 pisze, że konflikt na tle religijnym będzie dla lewicy wygodnym wątkiem kampanii wyborczej, bo jego zdaniem antyklerykalizm i antykatolicyzm to główne spoiwo powstałej niedawno koalicji).
   Ton ustawił Krystian Kratiuk w „Do Rzeczy”: obecna wojna z Kościołem w Polsce to fragment „wielkiej światowej rozgrywki, ostatecznej rozprawy z cywilizacją chrześcijańską”. Autor wylicza incydenty wymierzone w symbole religijne, duchownych rzymskokatolickich i wiernych. Do jednego worka wrzuca godne potępienia i kary przypadki agresji słownej, fizycznej, z napadami rabunkowymi i działaniami osób psychicznie niezrównoważonych.

wtorek, 13 sierpnia 2019

Wykipiało



Był postacią wyjątkowo ponurą nawet jak na standardy „dobrej zmiany”. Mimo to trudno uznać odejście Marka Kuchcińskiego za wydarzenie nadzwyczaj istotne. Natura systemu władzy, któremu gorliwie służył, pozostaje bowiem niezmienna.

Niedawny spektakl z marszałkiem Kuchcińskim w roli głównej to w sumie typowa historia dygnitarza, który nadużył przywilejów władzy, wpakował swój obóz w wizerunkowe tarapaty i w efekcie został zmuszony do odejścia. Wiele takich miało już miejsce w przeszłości, niejedna przed nami. Nic zresztą nie wskazuje, aby afera samolotowa miała w istotny sposób wpłynąć na słupki sondażowe. Dokonując wymiany w fotelu marszałkowskim, PiS raczej dmuchało na zimne, niż ratowało swoją skórę w perspektywie wyborów. Zresztą tego typu ekscesy same w sobie nie zmieniają dynamiki politycznej, choć odkładając się, mogą w bliżej nieokreślonej przyszłości osiągnąć masę krytyczną i stać się źródłem prawdziwych problemów.
   Sam Kuchciński jest zresztą figurą równie pospolitą jak postępki, za które poleciał. Posłusznie wykonuje rozkazy. Bez szemrania realizuje partyjne wytyczne na powierzanych mu odcinkach. Nie widać po nim szczególnych ambicji, podobnie jak śladów wewnętrznej rozterki. O takich jak on potocznie mówi się „bierny, mierny, ale wierny”. Pełno ich od niepamiętnych czasów kręci się po politycznych gabinetach. Są na tyle przezroczyści, że można ich używać do wszystkiego. Równie dobrze mogą odgrywać role pozytywne, jak i negatywne. Choć sami mieliby pewnie problem z wytyczeniem etycznej granicy.
   I tak też było z Markiem Kuchcińskim. Odwołany marszałek na swój sposób uosabiał banalność zła, które „dobra zmiana” wyrządziła polskiej demokracji. Jego odejście niczego więc nie zmieni, skoro zły system trwa w najlepsze.

niedziela, 11 sierpnia 2019

Szpiony i piony



Zagadkowa seria zatrzymań w Rosji oskarżanych o szpiegostwo - Polaka i trójki Rosjan - obniża i tak już niską reputację naszych służb. Mamy kryzys o skali nienotowanej od lat.

Najmocniej przebił się news o skazaniu za szpiegostwo przez moskiewski sąd Mariana Radzajewskiego, Polaka z Białegostoku. Za sprawą kryje się dramat człowieka, ojca siódemki dzieci, którego czeka 14-letnia odsiadka w łagrze o zaostrzonym rygorze. Jak twierdzą ci, którzy znają realia rosyjskiego systemu penitencjarnego, jeśli nie uda się go wyciągnąć, czeka go tam walka o życie. - Jako szpion będzie stał najniżej w hierarchii łagrowej, co z kolei znaczy, że znajdzie się na łasce i niełasce strażników oraz współwięźniów - mówi były oficer kontrwywiadu, który specjalizował się w akcjach przeciwko rosyjskim służbom. Niepokojące jest również to, że choć przypadek Radzajewskiego nie jest odosobniony, polskie władze najwyraźniej nie mają pomysłu, jak rozwiązać kryzys.

sobota, 10 sierpnia 2019

Sąd sądem...,Ośmiornica w samolocie,Pętla,Zło,Zdjęcia tygodnia,Moment zero,Niewysłany list,Brexit Borysa,Głową w system i Pogrom - słowo zakazane



Sąd sądem...

Oczywiście wyrok NSA to żaden dramat. Funkcjonariusze PiS nie wykonują wyroków, z którymi się nie zgadzają

Właściwie to skandal, że są jeszcze jakieś niezależne sądy i niezawiśli sędziowie. Nie dość, że wydają wyroki, to jeszcze takie, które nie podobają się władzy. W idealnym państwie PiS, do którego dziarskim krokiem od czterech lat zmierzamy, wszystkie wyroki sądów zgodne będą z oczekiwaniami władzy.

Oczywiście wyrok NSA to żaden dramat. Funkcjonariusze PiS nie wykonują wyroków, z którymi się nie zgadzają. To byłoby niesprawiedliwe. Ale przyznajcie, że sama taka sytuacja jest najzupełniej zbędna.
Władzy do niczego zmuszać nie wolno i takich wyroków być nie powinno. Chodzi o to, by słuszna wola prezesa i elity władzy spływała do mas bezboleśnie, miękko, wręcz jedwabiście, tak by nie wzbudzać niepotrzebnych emocji i by pismaki nie miały niezdrowej pożywki.

Oczywiście suweren wszystko rozumie. Suwerena to nic nie obchodzi i nie bulwersuje. A hałas, medialny hałas, jest niepotrzebny. Prezes hałasu nie lubi, hałas go męczy, zwłaszcza latem, gdy gorąco i okna na oścież pootwierane.

W sumie nic strasznego się nie stało. W państwie PiS oddani ludzie partii zawsze trwają na posterunku. Należy do nich skromny, dotąd szerzej nieznany szef Urzędu Ochrony Danych Osobowych Jan Nowak.
Jan Nowak to człowiek wolny od obciążającego umysł wykształcenia prawniczego i w ogóle (nie) „wyróżniający się wybitną wiedzą prawniczą”, polityk i były radny PiS dzielnicy Warszawa Wola, namaszczony przez Nowogrodzką i samego prezesa. Dodawać nie trzeba, że Nowak jest - jak każe ustawa - całkowicie apolityczny.

piątek, 9 sierpnia 2019

Wszystkie stłuczki Kamila D.

Kiedy jest źle, rusza na Śląsk, do domu, do rodziców, po spokój. To tam kieruje się swoim BMW, mknie autostradą, mając 2,6 promila alkoholu we krwi.

Życie mija od wkłucia do wkłucia, marnego posiłku zwracanego po chwili, ale też na spotkaniach, rozmowach: wyjdziemy z tego wszyscy, będzie dobrze, w ręce coś strzyka, pewnie są już przerzuty. Na głowie nie ma włosów, w głowie jest świadomość: jak nie teraz, to może nigdy”. Piotrowi Mucharskiemu w książce „Wygrać życie” powie: „Choroba to moment, w którym można pokochać życie”. Książka, łamiąca społeczne tabu, irracjonalny lęk przed rakiem, szybko staje się bestsellerem. Z Kamila Durczoka, telewizyjnej gwiazdy, czyni kogoś bliskiego tysiącom chorych, intymnego doradcę, przewodnika. Ale tamto doświadczenie obudziło w nim - napisze później - „zachłanność na życie, której wcześniej się po sobie nawet nie spodziewałem”. Bo jeśli gdzieś szukać powodów tego, co się z nim dzieje - twierdzą ci, którzy jeszcze chcą o nim mówić - to ciepły maj w Gliwicach, oddział onkologii, mała, jasna sala, łóżko i godz. 5.12, kiedy pielęgniarka wyciąga z jego ręki wenflon po ostatniej w życiu chemii.

czwartek, 8 sierpnia 2019

Oskarżeni prokuratorzy



Za poprzednich rządów PiS prokuratury używano do ścigania politycznych przeciwników. Teraz - do ochrony politycznych mocodawców.

Prokuratura nie zajmie się z urzędu wyjaśnieniem, czy politycy PiS działali w zmowie z Markiem Falentą w sprawie nagrywania rozmów w restauracjach. Prokuratorzy uznali, że skoro sam nie składa doniesienia - to nie ma po co go przesłuchiwać. Prokuratura nie zajmuje od pół roku stanowiska w sprawie wszczęcia sprawy z doniesienia austriackiego dewelopera Geralda Birgfellnera o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez Jarosława Kaczyńskiego i spółkę Srebrna. Nie zajęła się wątkiem ew. wyłudzenia przez Jarosława Kaczyńskiego od Birgfellnera 50 tys. zł. Nie bada roli prezesa NBP Adama Glapińskiego w tzw. aferze KNF (bank za złotówkę). Wcześniej umorzyła sprawę o „głosowanie kolumnowe” w Sejmie, niepublikowanie wyroków Trybunału Konstytucyjnego przez premier Szydło itd., itp.
   Prokuratorzy zostali sprowadzeni do roli wykonawców poleceń. Działa metoda kija i marchewki: nieposłuszni są szykanowani, posłuszni korumpowani stanowiskami, nagrodami, dodatkowo płatnymi funkcjami. Właśnie ukazał się drugi już raport opozycyjnego Stowarzyszenia Prokuratorów Lex Super Omnia (LSO) o sytuacji w ich resorcie. Opisuje represje i ofiary, a z drugiej strony - wymienia nazwiska, funkcje, zarobki i awanse beneficjentów systemu, nazwanych w raporcie „królami życia”. Prokuratorzy starszej daty mówią, że młode pokolenie prokuratorów, urodzonych w latach 80., jest już na wejściu nastawione na karierę osiąganą posłuszeństwem. Albo: czują się zbrojnym ramieniem partii rządzącej, i są z tego dumni.
   Prokuratura, która - według ustawy - „stoi na straży praworządności”, jest chorym organem wymiaru sprawiedliwości. Obecna władza oddała rządy nad nią ministrowi sprawiedliwości, czyli sobie. Zniosła konkursy na stanowiska funkcyjne i wymieniła kadry kierownicze. Każdy przełożony, łącznie z prok. generalnym Zbigniewem Ziobrą, może dowolnie sterować każdym śledztwem. Dla prokuratorów przywiązanych do praworządności i zasady prokuratorskiej niezależności - to upokorzenie i zawodowa degradacja.
   Niektórzy mają tego dość. W maju Zgromadzenie Prokuratorów Prokuratury Regionalnej w Krakowie przyjęło uchwałę: protestują w niej m.in. przeciwko ograniczeniu ich niezależności, „wpływaniu na decyzje procesowe, z pominięciem obowiązującej drogi służbowej”. To wydarzenie bez precedensu: oficjalny organ samorządu prokuratorskiego skrytykował zwierzchników i ujawnił mechanizm manipulowania śledztwami.
   Mariusz Krasoń, jeden z krakowskich prokuratorów, który głosował za uchwałą, wyjaśnia, że chodzi o telefony, rzadziej pisma, z Prokuratury Krajowej czy Regionalnej do szefów prokuratur niższych szczebli, w których prokuratorska góra przekazuje swoje życzenia na temat śledztw. Pomija przy tym prokuratora nadzorującego śledztwo. - W ten sposób godzi w jego niezależność. A góra unika odpowiedzialności - mówi prokurator Krasoń.

środa, 7 sierpnia 2019

PiSancjum



Afera z „latającym marszałkiem” Markiem Kuchcińskim zwróciła uwagę na to, że ekipa PiS cieszy się władzą i przywilejami jak żadna inna w III RP.

Dygnitarze „dobrej zmiany” uwielbiają latać luksusowymi samolotami, rozbijać się (czasem dosłownie) drogimi limuzynami, przecinać wstęgi, wkopywać kamienie węgielne i pokazywać ludowi splendor władzy. Jak to jest, że ekipa, która miała być bliżej ludu i kierować się narzuconą przez Jarosława Kaczyńskiego skromnością, nie może się powstrzymać przed ostentacyjnym konsumowaniem przywilejów?

Odloty Kuchcińskiego
Afera wybuchła, gdy pod koniec lipca okazało się, że marszałek Sejmu zabierał na pokład luksusowego gulfstreama, którym latał z Warszawy na Podkarpacie, żonę, synów i córkę. Zaczęło się od ujawnienia jednego lotu, potem mowa była o kilku, na koniec marszałek przyznał się do 23 podróży.
   Na początku władza szła w zaparte, Kancelaria Sejmu zarzekała się, że rodzinne wycieczki Air Kuchciński nie zwiększały kosztów, a wiceszef PiS Ryszard Terlecki mówił, że „nie dzieje się nic nadzwyczajnego”. Zajęcie się sprawą wymusiła podobno interwencja Kaczyńskiego. Kuchciński wpłacił na cele charytatywne koszty 23 podróży żony i dzieci (dziwnym trafem wyszło 15 tys. zł, dokładnie tyle, ile Kuchciński zadeklarował oszczędności w oświadczeniu majątkowym). PiS obiecał zaś nowe przepisy, które umożliwią oficjelom podróże z rodzinami na podstawie rynkowych stawek. W poniedziałek przyciskany przez partyjnych kolegów Kuchciński przeprosił. Przyznał się też do jednego lotu powrotnego, którym z Rzeszowa do Warszawy leciała żona bez marszałka, i obiecał pokryć jego koszt w całości - 28 tys. zł.
   To miało zamknąć sprawę, ale nie zamknęło. Po pierwsze dlatego, że nowe reguły, zamiast przywrócić normalność, legalizują patologię. W oficjalnych lotach o statusie HEAD mogą latać tylko osoby wchodzące w skład delegacji, czyli oficjele i obsługujący ich personel. Podczas wizyty zagranicznej marszałka w delegacji może być jego żona, ale powrót z marszałkiem do domu już nie wchodzi w grę (na marginesie: co z ubezpieczeniem „prywatnych” pasażerów?). Po drugie, podróż o statusie HEAD to dużo droższa sprawa niż zwykły lot rejsowy: samolot zapasowy, załoga, obsługa lotniska, próbne loty, testy sprawności, korytarz bezpieczeństwa w powietrzu. Po trzecie, na jaw codziennie wychodzą nowe, bulwersujące szczegóły. Kuchciński leciał też z synem wojskowym śmigłowcem Sokół. Marszałek łącznie odbył około 100 powietrznych podróży w ciągu 16 miesięcy. W piątek 9 sierpnia późnym wieczorem sprawą ma się zająć Sejm, już w weekend dymisja Kuchcińskiego wisiała w powietrzu.
   Gdyby marszałek tylko sam wracał do domu, pewnie dużej sprawy by nie było, bo na podobne podróże pozwalały sobie poprzednie ekipy (choć raczej premierzy niż marszałkowie). Do domu latała Beata Szydło, Donaldowi Tuskowi przez pięć lat wyliczono 175 lotów między Gdańskiem a Warszawą. Ale z podróży marszałka regularnie korzystała rodzina, a nie jest to jedyny przejaw skłonności nowej władzy do przepychu.
   To PiS zresztą przeciął nierozwiązaną od lat sprawę samolotów dla VIP. Poprzednie rządy bały się oskarżeń o szastanie publicznymi pieniędzmi, PiS nie miał takich oporów. Kierowane przez Antoniego Macierewicza Ministerstwo Obrony dwa lata temu zdecydowało o zakupie dwóch gulfstreamów i trzech boeingów 737-800 za łącznie 2,5 mld zł, nie licząc VAT. To prawie o miliard więcej, niż przewidywał rządowy program. Boeingi rząd kupił bez przetargu, co oprotestowała opozycja i konkurencja.
Nie tylko samoloty ściągały problemy na polityków PiS. Dużo więcej było słychać o samochodach, ze względu na serię wypadków rządowych limuzyn, na czele z niewyjaśnioną kolizją kolumny Beaty Szydło z lutego 2017 r., w której premier została ranna. W kolizjach uczestniczyły auta z kolumn Andrzeja Dudy, Kuchcińskiego czy Macierewicza. Tylko od grudnia ub.r. do kwietnia 2019 r. ujawniono 11 uszkodzeń rządowych aut, których naprawa kosztowała 133 tys. zł. Za samą naprawę - jak pisała Szydło - po „drobnej stłuczce” z nią na pokładzie z jesieni minionego roku trzeba było zapłacić 135 tys. zł.
   Koszty generują przede wszystkim zakupy nowych samochodów. Dygnitarze PiS nie zadowolą się byle czym. W 2017 r. dla ośmiu ministerstw, urzędów wojewódzkich i innych jednostek administracji w przetargu zakupiono 258 aut za 30 mln zł.
   Nie powinno nikogo oburzać, że władza używa służbowych samochodów. Dobrze by jednak było, gdyby kupowała nieco skromniej. Na dniach Służba Ochrony Państwa rozstrzygnie przetarg na 25 nowych aut. Osiem limuzyn to szczyt marzeń motoryzacyjnych maniaków: 340 koni, fotele skórzane, wentylowane i podgrzewane, z regulacją odcinka lędźwiowego, i lodówka na pokładzie. Kryteria okazały się tak wygórowane, że do przetargu stanęły tylko BMW i Mercedes. Za jedną rząd chce zapłacić 600 tys. zł (!).
   Kancelaria Sejmu ma w swojej flocie 75 samochodów, z czego sześć dokupiła dwa lata temu. Dla posła Edwarda Siarki z PiS to wciąż mało. Na komisji regulaminowej postulował: „Już dość ograniczeń. Trzeba przestać się bać tabloidowych komentarzy, że kupujemy nowe samochody dla Sejmu”, według Siarki „praca posłów jest w praktyce paraliżowana” przez brak aut.
   Łatwiej mają ministrowie i ich zastępcy, którzy limuzyny mają do dyspozycji. Ostatnio „Super Express” przyłapał wiceministra cyfryzacji Adama Andruszkiewicza, byłego prezesa Młodzieży Wszechpolskiej, jak wsiadał do limuzyny z narzeczoną, innym razem podrzucił ją na dworzec. Korzystanie z rządowej limuzyny nie wyklucza zresztą rozliczania sejmowej kilometrówki. Zastępca koordynatora służb specjalnych Maciej Wąsik, choć ma do dyspozycji służbowe auto, to w zeszłym roku pobrał z Kancelarii Sejmu 25 tys. zł. Jak policzyli dziennikarze, musiałby pokonywać 7 tys. km miesięcznie, by wyjeździć taką kwotę.

wtorek, 6 sierpnia 2019

Opozycjo, przestań zrzędzić

Na konserwatywnej kotwicy Koalicja Europejska nigdy nie popłynie do zwycięstwa nad obozem władzy

Jeśli chcemy, by wszystko po­zostało tak, jak jest, wszyst­ko musi się zmienić” - ten słynny cytat z „Lampar­ta” Giuseppe Tomasiego di Lampedusy powinni wytatuować so­bie wszyscy ci, którzy pragną przerwać dryf Polski z kręgu krajów cywilizacji zachodniej w kierunku mentalnej i po­litycznej czarnej dziury
   Media opozycyjne są oskarżane o to, że często w niezbyt wyrafinowa­ny sposób straszą PiS-em. To strasze­nie jest głęboko uzasadnione. Nie było w najnowszej historii Polski partii, któ­ra traktowałaby III Rzeczpospolitą jak ziemie okupowane. Problem w tym, że media i politycy opozycji straszą nie­właściwą część elektoratu.
   W opozycyjnym mainstreamie panu­je magiczne myślenie, że pomimo libe­ralnych deklaracji światopoglądowych ponad połowy społeczeństwa można wciąż politykę prowadzić w taki sposób, jak 15 lat temu. To gorzej niż zbrodnia, to błąd. Na konserwatywnej kotwicy Koalicja Europejska nigdy nie popłynie do zwycięstwa nad obozem władzy.
   Dopóki Platforma była w stanie wy­grywać z PiS, dopóty grzechy były jej wybaczane. Większość wyborców po­pierała ją nie dlatego, że znajdowała w niej coś szczególnie atrakcyjnego, ale w obawie przed tym, co może nadejść zamiast niej. Kolejne wyborcze klęski ten atut wytrąciły z ręki. PO nie zapew­nia już swoim wyborcom tego, że Ka­czyński nie będzie rządził. Przeciwnie, dziś gwarantuje rządy PiS na całe lata.
   Platforma Obywatelska musi wyciszać kwestie światopoglądowe, żeby zacho­wać wewnętrzną spójność. Maksimum tego, na co było ją stać pod koniec rzą­dów, to wprowadzenie dofinansowania in vitro. Rozmydloną ustawę o związ­kach partnerskich Sejm odrzucił m.in. głosami 41 posłów Platformy. Liberalizm PO na poziomie polityki krajowej okazał się całkowicie bezobjawowy.
   Dla rówieśników Schetyny niewyrazistość programowa i lawirowanie są być może do zaakceptowania. Łatwo im przychodzi snucie paraleli między obecną sytuacją a PRL. Dla „młodych”, którzy poprzedniego ustroju nie znają, emocje rodziców są anachronizmem, zrzędzeniem „starych”. To, czy mają ra­cję, czy nie, jest drugorzędne, po prostu nie da się ich słuchać.
   W przedziale wiekowym 30-39 lat Koalicja Europejska wygrała z PiS 39 do 34 proc., w przedziale 40-49 lat - 45 do 37 proc., we wszystkich innych grupach wiekowych KE przegrała. To cieka­we, bo pokazuje, że 500+, które przede wszystkim dotyczy właśnie tej grupy, wcale nie jest decydującym czynnikiem w kwestii politycznych wyborów. Po-
działy kulturowe są istotniejsze niż interes własny. W USA republikanie od lat zgarniają głosy working class odwołaniami do patriotyzmu i religii, mimo że ta realnie traci na serwowanych przez nich ulgach podatkowych dla najbogatszych.
   Młodzi rodzice mogą pobierać 500+, ale zagłosują zgodnie ze swoim sumie­niem. Problem polega na tym, że wielu z nich nie widzi formacji, która operu­je ich wartościami i ich językiem. Część z nich dokona zimnej kalkulacji i z zatka­nym nosem poprze kandydatów Koalicji, wielu zostanie w domach, mając poczu­cie, że nie można wiecznie ulegać moral­nemu szantażowi.
   Głosowało tylko 27 proc. dwudziesto­latków. Bo też ile można popierać tych, którzy sygnalizują, że mają cię kom­pletnie gdzieś? Średnia wieku polskich europosłów, jak policzyło OKO.press, wynosi 56 lat, to najstarsza krajowa re­prezentacja w europarlamencie. Dla po­kolenia najmłodszych wyborców obłuda, którą przesycone jest nasze życie poli­tyczne, jest najtrudniejsza do zaakcep­towania. Chcą jednoznaczności, wręcz radykalizmu.
   Wybory coraz częściej wygrywa się w sieci - także na wsi, nie tylko w metro­poliach - bo dostęp do taniego internetu w telefonie stał się dobrem powszech­nym. Żeby zaistnieć w sieci, nie wystar­czy mieć konta na Twitterze, jak pokazał przykład Bronisława Komorowskiego. Tu trzeba być „jakimś”, nawet kontro­wersyjnym. Sobą czy raczej jakąś wersją siebie. Nie starać się zadowolić wszyst­kich, bo wtedy nie zadowoli się nikogo.

poniedziałek, 5 sierpnia 2019

Modlitwa za seks



Unikanie kobiet, umartwianie i sport - tymi metodami młodzi klerycy mają walczyć z popędem. Seksualność to w polskich seminariach temat tabu. Jednak pod wpływem pedofilskich skandali wokół tematu robi się coraz głośniej.

A jak te sprawy? - usłyszał Kamil podczas pierwszej rozmowy z kierownikiem du­chownym. W pierwszym momencie nie zrozumiał, o co chodzi. - Jakie sprawy? - zapytał. - No „te” - zrozumiał, że kierow­nik duchowny pyta o seks, ale ma kłopoty z głośnym wypowiedzeniem tego słowa. Odpowiedział, że w porządku. Przez pięć lat seminarium to była właściwie jedyna rozmowa na temat seksualności.
   W programie seminarium nie ma czegoś takiego jak edukacja seksualna. Od przełożonych zależy czy prowadzone są jakie­kolwiek zajęcia na ten temat. Najczęściej rzecz sprowadza się do indywidualnych rozmów z kierownikami duchownymi.
   - Dwie rozmowy rocznie. On jeden, nas siedemdziesięciu - wspomina Andrzej, absolwent seminarium zakonnego.
   - Zdanie wytrych brzmiało, że każdy jest odpowiedzialny za własną formację. Czyli ma radzić sobie sam.
   Seweryn Mosz, były zakonnik, karmelita bosy, twierdzi, że w większości przypadków kierownicy duchowni nawet gdyby chcieli, nie potrafiliby pomóc podopiecznym, bo byli do tego kompletnie nieprzygotowani. - Miałem wrażenie, że dla nich to najbardziej niewdzięczna praca, do której kierowani są jak za karę; kiedy do niczego innego się nie nadają.
   I są produktem feudalnego, seminaryjnego systemu, w którym o relacjach partnerskich nie ma mowy, a tym, co liczy się naj­bardziej, są dyscyplina i zachowanie regulaminu. W stosunku do alumnów powtarzają schematy, które znają ze swoich lat semina­ryjnych - zamiast zrozumienia i integracji popędu, tłumienie i wy­parcie. Niedawno ks. prof. Walerian Słomka wyrokiem sądu mu­siał przeprosić swoją ofiarę - mężczyznę, który jako 13-latek został przez niego dwukrotnie zgwałcony (czyn uległ przedawnieniu).
Ks. Słomka był współtwórcą i wieloletnim wykładowcą Instytutu Teologii Duchowości na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, gdzie kształci się przyszłych opiekunów duchownych.
   Idąc do seminarium, młodzi chłopcy nie do końca są świadomi, co odrzucają. Często pochodzą z konserwatywnych, wiejskich, religijnych rodzin, gdzie seksualność dziecka jest tabu. Otacza ją wstyd i milczenie. Potem katecheza. Wreszcie seminarium - sześć lat życia pod kloszem i wychowania w przekonaniu, że zostali wybrani przez Boga, mają misję do spełnienia. Pod warunkiem że zrezygnują z własnej seksualności. Nie są uczeni, jak radzić sobie z pragnieniami i popędami. W teorii celibat nie powinien być ucieczką od seksualności, ale jej sublimacją. Uczuć nie wol­no tłumić, bo to prowadzi do ich deformacji. W praktyce rada ojców duchowych brzmi najczęściej: módl się do Matki Bożej i wytrzymaj.
   Jak pisze Eugen Drewermann, ksiądz, psycholog i wieloletni te­rapeuta księży i zakonnic mających zaburzenia osobowości zwią­zane z celibatem, autor głośnej książki „Kler. Psychogram ideału”: „Kościół, gdziekolwiek może sobie na to pozwolić, zaszczepia już ludziom dorastającym swój wielowiekowy strach przed ciałem, przed popędem płciowym, przed osobistymi odczuciami. Kościel­na recepta pedagogiczna jest doprawdy odkrywcza: Odwrócenie uwagi! Odwrócenie uwagi od samego siebie? Ucieczka od innych ludzi - kontrola ze strony grupy jako ochrona!”.

niedziela, 4 sierpnia 2019

Co powie PiS



Od blisko dwóch dekad polska polityka kręci się wokół partii Jarosława Kaczyńskiego, czego skutki dla innych ugrupowań i życia publicznego są coraz bardziej dewastujące. Czy ta logika jest do odwrócenia?

To przede wszystkim PiS określa horyzont pol­skich spraw. Jarosław Kaczyński wyznacza gra­nice, poza które inne partie obawiają się wyjść - w sprawach ekonomicznych, socjalnych, obyczajowych, prawnych, historycznych, reli­gijnych. Poglądy PiS i elektoratu tego ugrupo­wania decydują o wizjach, programach, a nawet o zawieranych przez opozycję sojuszach, czego przykładem ostatnio rejterada PSL z koalicji i lęk Platformy, aby Kaczyński nie uznał jej za lewicę. Bo metki w Polsce rozdaje tylko lider PiS.
   Zjawisko to dotyczy niezliczonych kwestii. PiS nie pozwala nawet zacząć rozmowy na temat waluty euro. Jeżeli Zbigniew Ziobro zaostrza po swojemu Kodeks karny, to nie wolno się temu jasno sprzeciwić, bo widocznie suweren tak chce, a obecnie rzą­dzący mają z ludem specjalny układ. Jeśli PiS gromi za LGBT, to należy przestać o tym mówić, aby nie drażnić. Nie wolno używać terminu „związek partnerski”, bo PiS się zirytuje, trzeba szukać nowej nazwy (w końcu nie znaleziono, choć podobno usilnie w Platformie szukano).
   Jeżeli Kaczyński broni Kościoła, trzeba zaprzestać walki z pa­tologiami tej instytucji, bo to niewydajne. Jeśli Kaczyński zaczął czcić żołnierzy wyklętych, to nie wolno mu się w tym opierać  i lepiej głosować za stosownymi uchwałami Sejmu albo się po cichu wstrzymywać. Jeżeli PiS uznaje, że obrona praworządno­ści w Polsce przez Unię Europejską to wynik knowań opozycji i zdrady, wypada zrobić wszystko, aby zatrzeć takie wrażenie, np. przez ukaranie niewłaściwie głosujących opozycyjnych europosłów. Lepiej unikać tematu węgla, bo górnicy zaraz poskarżą się PiS-owi. Niewskazane jest ruszanie w jakimkolwiek względzie sfery wsi i rolnictwa, ponieważ rolnicy ostatecznie już opuszczą PSL i przeniosą się do PiS. Chce Kaczyński przekopać Mierzeję Wiślaną, to lepiej mu odpuścić, bo tu chodzi o „Ruskich”, a wia­domo, że PiS ma na nich wyłączność, cała zaś reszta jest (także w wielu innych sprawach) „niewiarygodna”. Kryteria wiarygod­ności opozycji określa rzecz jasna Kaczyński.
   Nie wolno drążyć kwestii aborcji, gdyż PiS się rozjuszy i wezwie swój elektorat z „pasa biblijnego”. Trzeba chwalić 500 plus bar­dziej niż Kaczyński i Morawiecki, bo jeszcze ktoś pomyśli, że ma się tu jakieś wątpliwości. Wypada się pokajać za podwyższenie wieku emerytalnego, ponieważ Kaczyński będzie wmawiał, że Platforma znowu ten limit podwyższy. Opozycja krytykuje roz­maite rozwiązania proponowane przez władzę, ale potem gło­suje za nimi w Sejmie, „bo inaczej PiS nas zatłucze”. Nie jedzie się na demonstrację przeciw przemocy, bo „nie chcemy dawać PiS-owi pretekstu do wojny światopoglądowej”. Nie ma choć jednej koncepcji sięgającej poza utarte od lat koleiny, ponie­waż PiS najpewniej to skrytykuje, wyśmieje, wyszydzi i napuści swoją propagandę. Każdy dobry pomysł opozycji PiS ukradnie. Bez sensu jest licytacja z rządzącymi, bo Kaczyński tę licytację wygra. Opozycja nie ma liderów, programu, charyzmy - bo tak twierdzi PiS.

sobota, 3 sierpnia 2019

Odział zamknięty



Znikają łóżka i oddziały. Pacjent w niepewności, gdzie go położą. Lekarz się zastanawia, czy mu zapłacą, a dyrektor szpitala - czy mu inny dyrektor tego lekarza nie podkupi

Małgorzata Święchowicz

Atmosfera fatalna. Na od­działach powszechne na­rzekanie, że pracy za dużo, pieniędzy za mało. I rozmowy o tym, czy szu­kać sobie pracy gdzie indziej - mówi Dariusz Skłodowski, prezes Szpita­la Miejskiego w Sosnowcu. Jest już po spotkaniu ze związkowcami i po nara­dzie z ordynatorami. W szpitalu nerwo­wo, bo wypłaty dostali tylko etatowcy, dla tych na kontraktach - lekarzy, po­łożnych i pielęgniarek - zabrakło.
   To nie jest mały szpital, rocznie 19 tysięcy przyjęć. Gdy niedawno odda­wano blok operacyjny z sześcioma sa­lami i świetnym sprzętem, mówiło się, że jest najnowocześniejszy w regionie. Później było głośno już tylko o tym, że 39-latekz siną nogą czekał tu na przyję­cie dziewięć godzin, aż zmarł. Podobne dramaty zdarzają się w tym samym cza­sie w innych szpitalach: na izbę przyjęć w Wodzisławiu trafia 35-latek z zawa­łem, przez 11 godzin zastanawiają się, gdzie go położyć, umiera. W Zawierciu 21-letnia kobieta z podejrzeniem uda­ru czeka, czyją przyjmą, a gdy w koń­cu przyjmują, już nie ma z nią kontaktu, nie odzyskuje przytomności.
   Prezes Skłodowski mówi, że przy ta­kich niedoborach w szpitalach rośnie ryzyko błędów, tragedii. Nie ma kim ob­sadzać dyżurów, często wystarczy, że je­den lekarz nie przyjdzie i wszystko się sypie. Brakuje też pielęgniarek, położ­nych - szpital w Sosnowcu potrzebo­wałby około 60. Tylko gdzie je znaleźć? A gdyby się udało, to skąd wziąć pienią­dze na płace? Szpital stracił płynność fi­nansową. Jest niepewność. Liczenie na kredyt, żeby tylko odsunąć od szpitala widmo komorników.
   - To, co teraz dostajemy z NFZ, nie wystarcza nawet na wynagrodzenia, nie mówiąc o zakupie leków, niezbędnego sprzętu - mówi prezes Skłodowski. I wy­licza: leczenie jednego pacjenta kosztuje tu średnio 4,2 tys. zł, a NFZ płaci 2,8 tys. Automatycznie na koniec roku mają za­dłużenie w wysokości 26 mln zł.
Na to, że z tego, co daje NFZ, nie spo­sób się utrzymać, narzeka większość dyrektorów szpitali powiatowych, o których często mówi się: szpitale pierwszej linii, frontowe. Gdy jesienią 2017 roku w wyniku rządowej reformy powstawała sieć, dla tych frontowych to była nadzieja - spośród 957 szpitali działających w kraju w sieci znalazły się 594, w tym wszystkie powiatowe.
- Sieć wydawała się gwarancją bezpie­czeństwa. Padały rządowe zapewnienia o pełnym finansowaniu - mówi Włady­sław Perchaluk, który kieruje Centrum Zdrowia w Mikołowie i jest prezesem Związku Szpitali Powiatowych Woje­wództwa Śląskiego.
   Miało być tak dobrze. A jak jest? Po­kazuje arkusz: przyjęcie kobiety na oddział patologii ciąży, pięć dni na ob­serwacji, diagnostyka, w sumie koszt ponad 2,3 tys. zł, NFZ daje 1567. Od­dział chorób wewnętrznych - pacjent leży tydzień, koszt pobytu i diagnosty­ki to ponad 2,5 tys. zł, a NFZ daje o po­nad tysiąc mniej. Albo ciężki przypadek z neurologii: pacjent leży prawie mie­siąc, koszt szpitala rośnie do ponad 13,5 tys. zł, NFZ daje tyle, że są dziewięć ty­sięcy na minusie.
   Żałują, że wyceny nie rosną w takim tempie jak wszystko wokół: rachunki za prąd, usługi outsourcingowe - przy­gotowanie posiłków, pranie, sprzątanie, transport, ochrona - za to w ostatnim czasie trzeba już płacić od 20 do nawet 50 proc. więcej.
   - Dopóki nie byliśmy w sieci, nie mieli­śmy długów, a w ubiegłym roku już 3 min zł - mówi Leszek Kubiak, prezes szpita­la w Pyskowicach koło Gliwic. Zdarza się, że brakuje mu, żeby zapłacić za dyżury. A każdy poślizg w wypłatach to oczy­wiście pogorszenie nastrojów, które są już i tak złe, bo choć rząd przyznał pod­wyżki pielęgniarkom i lekarzom, to nie zagwarantował na to tyle środków, ile potrzeba. Z kolei inne grupy, wiedząc, że tamtym przyznano, też chcą, a dla nich to już w ogóle nie wiadomo, skąd wziąć. Podwyżek domagają się fizjoterapeuci, technicy radiologii, laboranci.
   - Z kimkolwiek teraz rozmawiam, mówi: chyba odejdę ze szpitala. Jest nerwowo, niepewnie - opowiada dr Radosław Matusz, laryngolog. Pra­cował w szpitalu w Złotoryi, ale 1 kwiet­nia zamknięto oddział laryngologii. Później kartki z napisem „Oddział za­mknięty” trzeba było powiesić jeszcze na drzwiach pediatrii, neonatologii, po­łożnictwa. Niedawno dwa z nich udało się znów otworzyć, ale już nie laryngo­logię. Branżowe portale wciąż donoszą o nerwowych ruchach w szpitalach: od­działy się na chwilę zawiesza, odwiesza albo w końcu zamyka na głucho. Z braku pieniędzy albo rąk do pracy.
   - Najpierw są tylko pogłoski, że chyba zamkną, że są jakieś narady z NFZ - opo­wiada dr Matusz. Pracownicy nie wie­dząc na czym stoją, odchodzą. - U nas na oddziale było pięciu laryngologów, nagle zostało dwóch - szef i ja. A zabiegów tyle samo co wtedy, gdy był cały zespół. Dyżu­ry udawało się obstawiać tylko dlatego, że szef nie brał urlopu, a mnie wypychał, jak widział, że już ledwo żyję.
   Gdy w końcu zapada decyzja o za­mknięciu oddziału, trzeba to powiedzieć zespołowi, pacjentom, wstrzymać przy­jęcia, obdzwonić tych, którzy byli zapi­sani na zabiegi. - A u nas w regionie na zabiegi laryngologiczne czeka się rok, na­wet i dwa lata, więc pacjenci byli wściekli. Jedni zagryzali zęby, innym jednak pusz­czały nerwy, krzyczeli - mówi dr Matusz.