niedziela, 30 września 2018

Baby-face killer



Tomasz Poręba mówi, że prawie wszystko zawdzięcza Jarosławowi Kaczyńskiemu. Teraz ma poprowadzić PiS do wyborczego zwycięstwa.

Anna Dąbrowska

Jestem w stałym kontakcie z Jarosławem Kaczyńskim, uzgadniamy wszystkie działania, jakie będziemy podejmować w tej kampanii. Wiemy, że nie wygramy tych wyborów bez prezesa Kaczyńskiego, i cieszę się, że jego aktywność będzie tak duża” - zapewniał czytelników tygodnika „Sieci” Tomasz Poręba, szef sztabu wyborczego PiS. Dodał, że oprócz prezesa naturalną twarzą tej kampanii będzie oczywi­ście premier Mateusz Morawiecki. - Mateusz i Tomek są do siebie podobni, i to nie tylko fizycznie, myślą podobnie, obaj orientują się na prezesa, bo to jemu zawdzięczają wszystko i od niego zależy ich polityczna przyszłość. Ich siłą jest też to, że nie budują swoich frakcji - mówi osoba dobrze zorientowana w partyjnej sytuacji.
I trzeba dodać, że obaj na liście faworytów prezesa trzymają się wysoko. Ostatnio Poręba zapunktował też potajemnymi negocja­cjami z Izraelem, które pomogły odwrócić fatalne skutki ustawy o IPN. Publicznie zaprzecza, że przysłużył się sprawie.
   Poręba wygląda na dobrze ułożonego, w porządnym garnitu­rze, z kulturą osobistą. Żona jednego z europosłów PiS mówiła, że to typ wymarzonego kandydata na zięcia. - Ale to tylko pozory - zwraca uwagę jego polityczny znajomy. - Tomek to baby-face killer - „zabójca” o twarzy dziecka - którego Jarosław Kaczyński sprawdził w partyjnych bojach i którego rękami wycinał nielojal­nych. Ma dostęp do tajemnic.

sobota, 29 września 2018

Szczyt,Kampania brudna od kłamstw: żadnego poczucia obciachu i dyshonoru, żadnego zawstydzenia,Użytek wewnętrzny,Zaczęły się schody,Słoik z karaluchem,W celu stymulowania,Wojna na języki,Dobrze, że nie siedział,O choroba! i Premier przychodzi o świcie



Szczyt

Po występie Andrzeja Dudy w Białym Domu trudno się gorzko nie uśmiechnąć na myśl, że Bronisława Komorowskiego wygłosowano z Pałacu Prezyden­ckiego, „bo był obciachowy”.
   Przy pewnej niekompatybilności potencjałów Polski i Ame­ryki oraz kompetencji prezydentów obu krajów, w Waszyng­tonie spotkali się politycy, którzy teoretycznie powinni być sobie bliscy. Każdy w swoim kraju może być symbolem tego, jak nisko upadła prezydentura i jak dramatyczna jest sytuacja kraju, w którym to nastąpiło.
Donald Trump miał prawo w dniu spotkania być rozkojarzony. Chwilę wcześniej do mediów przedostały się fragmen­ty książki pewnej damy, z której usług seksualnych korzystał, co ta wykorzystała do opisania w swoim dziele jego genitaliów. Jednak gdyby tylko się na moment skoncentrował, znalazłby z Andrzejem Dudą wiele wspólnych tematów i podobieństw w poglądach. Obaj panowie kompletnie nie rozumieją, czym jest trójpodział władzy. Obaj nie lubią Unii Europejskiej. Obaj muszą też, chyba nawet regularnie, poświęcić chwilę reflek­sji odpowiedzialności za swe czyny, jeden w postaci impeachmentu, drugi w postaci randki z Trybunałem Stanu.
   Jeśli ta wspólnota losów i poglądów się nie zawiązała - a nic na jej zaistnienie nie wskazuje - to z dwóch względów. Trump nie lubi słuchać. A Duda sprawiał wrażenie, że w Białym Domu zamienił się w słuch i rozanielonym wzrokiem spoglą­dał na ten polityczny Disneyland, o wizycie w którym marzył ponad trzy lata. Drugi powód braku więzi między prezydenta­mi jest banalny. Trump lubi rozmawiać tylko z przywódcami silnymi, z którymi może coś załatwić, a przynajmniej przete­stować przy nich swoją męską siłę. Andrzej Duda przyjechał do Waszyngtonu jako petent i każdą miną oraz gestem tylko to podkreślał.
   Duda i jego otoczenie chyba wzięli jakieś podstawowe ko­repetycje z charakteru Trumpa, ale wyciągnęli z tego wnioski na pułapie polskiego prezydenta. Zaproponowali Trumpowi deal i masaż jego ego. Deal to kilka miliardów dolarów (może więcej niż dwa) na amerykańską bazę w Polsce. Masaż to po­mysł Fort Trump.
   Deal - niestety - jest nieatrakcyjny z punktu widzenia Ame­ryki i niemądry z punktu widzenia Polski. Dwa miliardy dolarów to mniej więcej dzienne wydatki USA na obronę, suma, która ni­kogo w Waszyngtonie nie oszołomi. Do tego deal, który może Trumpowi zaoferować Duda, ma małe szanse w porównaniu z tym, który może mu zaoferować Putin. Oczywiście przyjmu­jąc, że Putin deale Trumpowi proponuje, a nie nakazuje.

Karzące ramię partii



Od miesięcy pisaliśmy o zapowiedziach PiS rozprawy z nieposłusznymi sędziami. No i się zaczęło. Sędziowie są wzywani na przesłuchania dyscyplinarne, innym „trałuje się” orzecznictwo, by znaleźć formalne haki. Do akcji wkroczyła też prokuratura.

Dyscyplinuje się za wyro­ki i postanowienia wbrew oczekiwaniom władzy. Za krytyczne wobec wła­dzy wypowiedzi. Za udział w protestach w obronie sądów. Za za­dawanie pytań prawnych Trybunałowi Sprawiedliwości UE... W czasach PRL tylko w stanie wojennym władza zrobiła porównywalną akcję czyszczenia i za­straszania, pozbawiając kilkudziesięciu sędziów urzędu na podstawie przepisu, że Rada Państwa może usunąć sędziego, jeśli „nie daje rękojmi należytego spra­wowania urzędu”.
   Sędziów, którzy otwarcie przeciw­stawiają się odbieraniu sądownictwu niezależności, jest w Polsce niewielu. Jednak to oni nadają ton, tworzą stan­dardy postępowania, które mają zna­czenie dla pozostałych sędziów - widać to było np. po bojkocie wyborów do no­wej Krajowej Rady Sądownictwa. Usu­nięcie ich z zawodu może doprowadzić do osłabienia sędziowskiego „ruchu oporu” i zniechęcić do orzekania wbrew woli władzy. Sądownictwo stałoby się ta­kie jak prokuratura: posłuszne.

piątek, 28 września 2018

Rosyjski ślad cd.



Kolejne informacje, do których dotarła POLITYKA, potwierdzają bliskie relacje Marka Falenty z Rosją i ludźmi związanymi z PiS.

Nowe tropy łączące głównego bo­hatera afery podsłuchowej z Rosją można znaleźć w zeznaniach jego najbliższego współpracownika w podsłu­chowej działalności, kelnera z restauracji Sowa i Przyjaciele Łukasza N. Wkrótce po wybuchu afery, podczas przesłuchania, opowiedział policjantom z Centralnego Biura Śledczego Policji o swym spotka­niu z Falentą między 30 maja a 1 czerwca 2014 r., czyli dwa tygodnie przed publikacją we„Wprost" pierwszych podsłuchanych rozmów. Falenta powiedział mu, że właśnie wrócił z Syberii, gdzie spotkał się „z tymi ludźmi od węgla” oraz z „jakimś oligarchą”, o którym myślał, że „jest bogatszy”. O kogo może chodzić? W artykule „Rosyjski ślad na taśmach” (POLITYKA 36) ujawniliśmy, że Falenta kilka miesięcy wcześniej nawiązał kontakt z firmą KTK, potentatem węglowym z sybe­ryjskiego Kemerowa, od której miał dostać wart około 20 mln dol. węgiel z odroczonym terminem płatności. W nawiązaniu tej relacji miał mu pomóc Robert Szustkowski, rezydujący na co dzień w Szwajcarii biznesmen z gambijskim obywatelstwem, powiązany z rosyjskimi miliarderami bliskimi Kremlowi i jego służbom. Oligar­chą, o którym wspominał Falenta Łukaszowi N., mógł być Igor Prokudin, prezes firmy KTK i jej główny udziałowiec, lub Wadim Daniłow, szef rady dyrektorów. Nie jest jasne, po co Falenta odwiedził w maju Kemerowo? Czy zapadły wtedy decyzje o „odpaleniu” taśm, co mogło być elementem „zapłaty” za nieuregulowany dług węglowy?

Prognoza niepogody



Nie wszystko, co robi obecny obóz władzy (PiS, rząd i prezydent), zasługuje na jednoznaczne odrzucenie. Jednak odsunięcie tego obozu od władzy powinno stanowić priorytet dla ugrupowań i środowisk demokratycznych.

W minionych trzech latach zrealizowanych zo­stało - pod hasłem reform - szereg zmian ewi­dentnie podważających demokratyczny ład. Jakkolwiek system ukształtowany w toku transformacji po 1990 r. trudno uznać za ide­alny, a animatorzy tych przemian niejednokrotnie lekce­ważyli wolę większości, to demokratyczny mechanizm nie został drastycznie zniekształcony. Wyborcy nie utracili pozycji arbitra.
   Do ich ubezwłasnowolnienia (chyba świadomie) zmie­rza PiS. Chociaż nieraz, pod presją protestów, rezygnuje z niektórych działań, to szereg kluczowych zmian zo­stało zrealizowanych lub jest realizowane. Pod par­tyjny but wzięty został szeroko rozumiany wymiar sprawiedliwości. Media publiczne przekształcone zostały w instrument prymitywnej propagandy.
Polityka kadrowa w administracji i gospodar­czych podmiotach państwowych podporządko­wana została interesom „krewnych i znajomych partyjnego królika”. Rozbudowywane są szero­ko rozumiane przywileje ludzi obozu władzy.
Co równie ważne, postępuje brutalizacja życia publicznego i ograniczane są prawa opozycji.
   Prawdopodobne są dalsze kroki władz zmierzające do utrwalenia pozycji obecnie rządzących i jakkolwiek nie ma podstaw, by do oceny tego używać wielkich kwantyfikatorów (faszyzacja), to uzasad­niona jest ostrzegawcza prognoza postępującego autorytaryzmu.

czwartek, 27 września 2018

Bitwa o wieś



Walka o głosy na polskiej wsi między PiS a PSL to najgorętsze starcie tej kampanii. Ono zdecyduje, czy opozycja utrzyma sejmiki, czy też przejmie je władza. Brutalne ataki partii rządzącej pomogły ludowcom po raz pierwszy od dawna wyjść z cienia.

Od wyniku PSL w sejmikach wojewódzkich za­leży w tych wyborach najwięcej. Jeśli ludowcy zawiodą, PiS zdobędzie większość urzędów marszałkowskich i ostatecznie zmonopolizu­je system dystrybucji publicznych zasobów. A wtedy droga do oligarchicznego modelu władzy, jak na Węgrzech, będzie otwarta.
   Jeśli jednak PSL zdobędzie dość mandatów, aby wspólnie z Koalicją Obywatelską utrzy­mać kontrolę nad jak największą liczbą sejmików, skutki będą nie mniej donośne. Zwycięski marsz PiS po raz pierwszy zo­stanie zahamowany. Podupadnie wtedy mit niezwyciężone­go hegemona.
   Ale te wybory to również „być albo nie być” dla samych ludowców. Czy formacja wydziedziczona przez własny tradycyjny elektorat w ogóle ma szansę się utrzymać? Wbrew pozorom tak.

Ile waży Biedroń



Najpierw w Polsce powstała Zjednoczona Prawica, teraz jednoczy się centrum (Koalicja Obywatelska PO i Nowoczesnej), czy jutro zjednoczy się lewica i czy pomoże w tym Robert Biedroń?

Pytanie jest ważne dla całej sceny politycznej, bo staje się coraz bardziej oczywiste, że bez lewi­cy Platforma i Nowoczesna będą zbyt słabe, żeby odebrać władzę Jarosławowi Kaczyńskiemu. Przy czym wciąż nie jest jasne, czy właściwa droga prowadzi przez skupienie wszystkich w jednym bloku opozycji, czy potrzebne są dwie formacje, bo jedna nie zbierze wszystkich potrzebnych głosów. Odpowiedź byłaby prostsza, gdyby lewica potrafiła się zjednoczyć.
   Sprzeczne wybory jeszcze niedawno planujących wspólną przyszłość polityczną Barbary Nowackiej i Roberta Biedronia świadczą o tym, że możliwość zbudowania jednej silnej formacji lewicowej jest co najmniej dyskusyjna. Do rywalizacji SLD i Ra­zem dołącza jako trzeci ruch polityczny Roberta Biedronia, Barbara Nowacka odchodzi zaś do Koalicji Obywatelskiej, przy­najmniej na wybory samorządowe. Zdarzenia te łatwo ze sobą powiązać jeszcze tak, że Nowacka ma zabezpieczyć Platformę Obywatelską i Nowoczesną przed odejściem wyborców do Ro­berta Biedronia. Choć ten ostatni budzi większe nadzieje, jednak poważnym atutem Nowackiej jest fakt, że to kwestia kobieca jest jedyną lewicową sprawą, z którą liczą się wszyscy w polityce, a jej symbolem jest właśnie Nowacka.
   Tymczasem widać wyraźnie, że to nie zasoby ludzkie czy finansowe decydują dziś o koniunkturze politycznej.
   Platforma Obywatelska ma ich wystarczająco dużo. Bata­lia rozgrywa się w sferze symboli, w czym najbardziej biegły jest Jarosław Kaczyński. Dlatego dziennikarze i publicyści często gubią się, rozliczając PiS z podejmowanych decyzji i wyśmiewając te krzycząco irracjonalne, nie dostrzegając, że to właśnie te drugie stanowią o sile PiS przez swój wymiar symboliczny i ideologiczny. Kaczyński i jego drużyna jawią się demokratycznej opozycji jako banda szaleńców, która opętała naród, tylko nie wiedzieć czemu niemal wszystko w oczach wielkiej części opinii publicznej uchodzi jej na sucho. Jest tak, ponieważ nie mamy do czynienia z chaosem i brakiem logi­ki, jest to jednak inna logika niż ekonomiczna, geopolitycz­na czy administracyjna, które stale stosuje się do PiS. A PiS na to gwiżdże i wie, co robi.

środa, 26 września 2018

Drogie drogi



Jako poseł opozycyjnego PiS Andrzej Adamczyk grzmiał: „Budujemy drogi powoli, za astronomiczne kwoty”. Dziś, gdy stoi na czele resortu infrastruktury, przetargi stanęły, a ceny niemiłosiernie wzrosły

Radosław Omachel

Pamiętacie, jak nasi poprzednicy mówili: bu­dujmy nie politykę, tylko drogi i mosty? Nie było ani dróg, ani mostów - wypalił na spot­kaniu z mieszkańcami Świebodzina premier Mateusz Morawiecki. Poirytowany szef PO Grzegorz Schetyna pozwał premiera w try­bie wyborczym za łgarstwo, a nawet obecni na wiecu świebodzinianie kręcili z niedowierzaniem głowami. W końcu niecałe 2 km od rynku, na którym wiec się odbywał, biegnie oddana w 2013 r. droga ekspresowa S3. A ciut dalej na północ owa S3 krzyżuje się z autostradą A2 oddaną do użytku dwa lata wcześniej.

Cuda dla ludu



Kiełbasa wyborcza czy jarmuż? Bitwa o Warszawę Rafała Trzaskowskiego z Patrykiem Jakim zdążyła obrosnąć gęstwiną politycznych i kulturowych odniesień. W kampanii wyborczej zagubił się jednak elementarny sens samych wyborów.

Już za chwilę Patryk Jaki kolejny raz stanie pod blokiem. Ulotki gotowe, skrzynka z jabłkami stoi na chod­niku. Partyjny aktyw od dobrego kwadransa już w gotowości. Drep­cze kilkoro oddanych fanów, stale towarzy­szących kandydatowi w jego wędrówkach po mieście. I jeszcze młodzi ludzie z telefonami na wysięgnikach, którzy zarejestrują wydarzenie i wrzucą do sieci.
   Podjeżdża na rowerze „Obywatel RP”. Bez cienia emocji wyjmuje tekturkę z na­pisem „Jaki kłamca” i staje sobie z boku. Aktyw i fani trochę się z „panem Arkiem” będą przekomarzać. Towarzyszy im stale, więc zdążyła wytworzyć się między nimi swoista komitywa. Choć nie ma oczywiście mowy o zbliżaniu stanowisk.
   Z blokiem jest tym razem problem. Bo jak okiem sięgnąć, wokół same wy­pasione kamienice. Jesteśmy na Filtro­wej, w sercu warszawskiej Ochoty. Tutaj ceny lokali zaczynają się od miliona. Ktoś w sztabie PiS najwyraźniej jednak uznał, że nawet wyższej klasie średniej należy się w tej kampanii kawałek Patryka. Ale jak można było się spodziewać, elektorat za bardzo nie dopisał. Nie dość, że wątły, to jeszcze gderliwy i wrogo do kandydata nastawiony. Aktyw profilaktycznie zbił się więc w gęsty tłumek, aby w razie czego nie dopuszczać malkontentów.
   Całe szczęście zjawili się jednak stosow­niejsi wyborcy. Pan na wózku inwalidzkim pytał w imieniu całej społeczności nie­pełnosprawnych. To świetna okazja, aby przypomnieć historyczne zasługi rządu na tym polu. I rzecz jasna szczerze się zatroskać, że sporo jeszcze do zrobienia. Potem kolej na pana z plikiem dokumen­tów. Nieco chaotycznie opowiedział histo­rię przegranej sprawy o prawo do lokalu. Kandydat czujnie dopytał, czy chodzi o re­prywatyzację. Niestety, nie. Poprosił więc petenta, aby zajrzał kiedyś do Minister­stwa Sprawiedliwości. Może coś uda się zrobić. A potem orszak ruszył na dalszy podbój Ochoty.

wtorek, 25 września 2018

Polityczny kameleon



Znajomi Morawieckiego z biznesu mówią, że kłamstwo jest dla niego poza sferą moralności. Jako prezes banku do perfekcji opanował sprzedawanie korporacyjnej ściemy i przeniósł te metody do polityki


Niedzielna konwencja PiS w Szczecinie. Na sali sły­chać gromki śmiech. To reakcja działaczy na dow­cip opowiedziany przez Mateusza Morawieckiego. - Znacie pew­nie tę anegdotę, jak do tego premiera, któ­ry rządził siedem lat chudych, niedawno dzwoni kuzyn i pyta: „Co robisz?”. „Nic. Jestem w pracy”. O, właśnie tak rządzi­li. To była ta gnuśność, ta pasywność, ta inercja, to nicnierobienie - mówi, zapew­niając, że rządy PiS są zupełnie inne niż rządy Donalda Tuska.
   Dzień wcześniej w Świebodzinie pre­mier zarzucił koalicji PO-PSL, że nie bu­dowała dróg. Lider Platformy Grzegorz Schetyna oskarżył go o kłamstwo i wy­liczył, że za czasów poprzedniego rządu sieć autostrad wydłużyła się o 800 km, a dróg ekspresowych o około 1,2 tys. km.

Druga strona policzka



Na placu Piłsudskiego w Warszawie, w Dniu Weterana, urzędniczka państwowa uderzyła w twarz protestującą kobietę. I tak zderzyły się dwie ludzkie historie.

Martyna Bunda

Urzędniczka, która zeszła z try­buny i uderzyła protestują­cą nieznajomą, nazywa się Dominika Arendt-Wittchen. Była pełnomocniczką woje­wody do spraw organizacji obchodów, ale do Warszawy przyjechała prywatnie, jako opiekunka kombatantów. Brzmienie na­zwisk - tego po dziadku i tego po rodzinie męża - od lat wypomina się jej po jej stro­nie, gdy robi coś nie po myśli, na przykład prosi o usunięcie transparentu „Śmierć wrogom ojczyzny” z rekonstrukcji wojen­nych, które organizuje.
   Ta, która krzyczała słowo „konstytu­cja”, nazywa się Magdalena Klim i jest o 10 lat starsza. Zawodowo zajmuje się przygotowywaniem imprez i konferen­cji. Nie jest związana z żadną organiza­cją. Chodzi tam, gdzie bywa prezydent. Naraża się - na opluwanie, pomawianie o przeszłość w SB, agresję, a w końcu tak­że policzek - bo dziadek ją tego nauczył. Gdy skandowała proste hasło, też w ja­kimś sensie myślała nim.
   Dziadek urzędniczki, Jerzy Arendt, był żołnierzem AK. W 1944 r. przypadkowo uratowanym od śmierci na kartoflisku, gdzie po bitwie leżało już ze 400 trupów. Pradziadka Bronisława Arendta rozstrze­lano w pierwszych dniach wojny.
   Protestująca myślała o dziadku Stani­sławie. Był lekarzem, poetą, z pasji histo­rykiem sztuki. Też był w AK. Wcześniej uciekł z transportu do Katynia. Pozostał w Polsce, choć koledzy udający się do Ru­munii tworzyć rząd prosili, aby pojechał z nimi. Wierzył, że chroni go konwencja genewska i że jest w kraju potrzebny jako lekarz. Aresztowany i skazany na śmierć spędził resztę wojny w Gross-Rosen, przedtem w Oświęcimiu. Ociągano się z wykonaniem wyroku, bo ciągle było coś do roboty dla doktora. A po wojnie Rakowiecka, przeszukania w domu - jak wobec wszystkich z AK. I książka, którą napisał: „Tańczący niewolnik”. O tym, że w najstraszniejszych czasach trzeba mieć odwagę stać po stronie życia takie­go, jak je rozumiał.

poniedziałek, 24 września 2018

Minister nie do obrony

  

Na posadę słabego i zmęczonego resortem Mariusza Błaszczaka ostrzy sobie zęby ambitny Michał Dworczyk. Przygotowanie do zmiany władzy w MON już się zaczęło.

Paweł Reszka

Minister Błaszczak nie radzi sobie w resorcie. Potwierdzają to źród­ła zbliżone do Ministerstwa Obro­ny Narodowej. - Jego samego i jego ekipę traktuje się jako coś przej­ściowego. Widać, że nie polubił wojska. Nie ma w nim żadnego za­pału - słyszę.
   Urzędnik w pałacu prezydenckim: - Błaszczak rozważał na­wet dymisję, ale prezydent i BBN namawiali go, żeby się nie śpieszył. Dla nas to dobry, niekonfliktowy minister.
   Polityk PiS: - Michał Dworczyk na pewno nie odmówiłby fo­tela szefa MON. Jest niezwykle ambitny. Wojsko to jego konik, był zastępcą Antoniego Macierewicza. Mierzy wyżej niż stano­wisko szefa Kancelarii Premiera, które dziś zajmuje.

niedziela, 23 września 2018

Kasting do kasty



Do Sądu Najwyższego wybrano „ludzi Ziobry”. Jedni się oburzają. A drudzy mówią: zawsze wybierano ludzi bliskich aktualnie rządzącym. Albo „układowi” sędziowskiemu.

Nie zawsze tak było. Nie wyłącznie. A bliskich nie zna­czyło posłusznych. Ale prawdą jest, że w Polsce mamy od lat duży kłopot z transparentnością i bezstronno­ścią wyborów do najwyższych instancji sądowych - polskich i zagranicznych. A więc i z demokracją, która polega na społecznej kontroli poczynań władzy. Publiczna debata na temat kandydatów na stanowiska sędziowskie - i to nie­zbyt intensywna - dotyczyła do tej pory tylko wyborów do Trybu­nału Konstytucyjnego. I dzięki niej udało się uniknąć wybrania do Trybunału np. człowieka ściganego listem gończym, czynnego alkoholika karanego dyscyplinarnie czy profesora, który przegrał proces o plagiat. Natomiast konkursy do Sądu Najwyższego, Na­czelnego Sądu Administracyjnego, do Trybunału w Strasburgu, w Luksemburgu, do Europejskiego Trybunału Obrachunkowego odbywały się przy opuszczonej kurtynie. Nikt nad kandydatami publicznie nie debatował, nie badał publicznie ich dotychczaso­wej aktywności. Nie mówiąc już o światopoglądzie i poglądach prawnych. Dopiero w końcówce działania rozwiązanej przez PiS Krajowej Rady Sądownictwa wprowadzono transmisję obrad. Ale nowa KRS przesłuchuje i debatuje nad kandydatami na zamknię­tych posiedzeniach.
   Kwestia przejrzystości procedury wyborów - nie tylko sędziów i nie tylko do sądów najwyższych, ale i na inne wysokie stano­wiska związane z władzą i wpływem na sprawy publiczne - jest kluczowa dla zaufania obywateli do państwa i dla jakości spra­wowania władzy.
   Po upadku pierwszych rządów PiS w 2007 r. Platforma Obywa­telska, w reakcji na głębokie patologie tamtego stylu rządzenia, postawiła na transparentność i bezstronność obsadzania urzędów. Za pierwszych rządów PiS dwie instytucje były dla rządzenia klu­czowe. IPN, który kierował lustracyjne oskarżenia wobec ważnych dla opozycji postaci, a także wobec tych sędziów TK, którzy nie zasiadali tam z poręczenia prawicy (żadne z oskarżeń nie zna­lazło potwierdzenia). I prokuratura, która z użyciem prowokacji i podsłuchów tropiła „układ” w opozycji. PO po dojściu do władzy zniosła polityczną podległość obu tych organów. Zorganizowano, po raz pierwszy w III RP apolityczne, wręcz obywatelskie wybory na prokuratora generalnego i do IPN. Członków Rady IPN, któ­rzy wybrali prezesa (po tym jak dotychczasowy, Janusz Kurtyka, zginął w katastrofie smoleńskiej), wybierało kolegium elektorskie złożone z naukowców wskazanych przez uniwersyteckie wydzia­ły historii. Kandydaci na pierwszego niezależnego prokuratora generalnego mogli zgłaszać się sami, a dwóch do przedstawienia prezydentowi wybrała Krajowa Rada Sądownictwa. Ostateczny wybór był w ręku polityka, tyle że partii opozycyjnej: prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
   Przesłuchania zarówno kandydatów do Rady IPN, jak i na prokuratora generalnego były publiczne i otwarte dla każdego. Po­dobnie ich biogramy.

sobota, 22 września 2018

W krainie wyimaginowaniej,Gdzie Rzym, gdzie Krym,Wiatr historii,Adrian w stanie spoczynku,Jak wyszedł sędzia Zabłocki,Jak nasz hołubią,Jest okazja, Kortez!,Pozostali nam wyborcy i Deja vu



W krainie wyimaginowanej

Niemal każdego dnia widzimy, że choć geograficzne położenie kraju pozostaje niezmienne, jego poło­żenie może się zmieniać dramatycznie. Niby stoi­my w miejscu, a konsekwentnie zmierzamy na Wschód.
   Kilka dni temu mój kolega leciał samolotem LOT-u do Pa­ryża. Na pokładzie znajomy zapytał go o jakieś niezidentyfiko­wane malunki na samolocie. „To z okazji stulecia odzyskania niepodległości, które obchodzimy w tym roku”, wyjaśnił ko­lega. Znajomy Francuz pokiwał głową, po czym zapytał: „Ale właściwie dlaczego tę niepodległość straciliście”? Ciekawe, że przy okazji rocznicy akurat to pytanie u nas nie pada, choć po­winno. Szczególnie teraz, gdy sytuacja, naprawdę bez nacią­gania podobieństw i nadużywania metafor, skłania do zadania sobie kilku pytań: jak można przegrać świetną koniunkturę, zszargać sobie świetną reputację, zaprzepaścić skutki reform, iść na rękę - da Bóg, że tylko z głupoty - Moskwie oraz jak so­jusz kołtunerii, kruchty, antyliberalizmu i wrogości wobec Zachodu kreuje Targowicę.
   Dość irytujące jest pytanie, czy PiS wyprowadzi nas z Eu­ropy, zadawane w momencie, gdy w dużym stopniu już nas z niej wyprowadziło. I robi to dalej. Każdego dnia - gdy po­licja ściga ludzi zakładających postaciom na pomnikach ko­szulki z napisem „konstytucja”. Gdy prokuratura stwierdza, że można bezkarnie kopać i lżyć uczestniczące w demonstra­cjach kobiety. Gdy z Sądu Najwyższego wyrzucani są wybit­ni prawnicy, a wchodzą do niego karierowicze i miernoty. Gdy dystyngowany kiedyś wicepremier zapowiada, że pań­stwo zignoruje ewentualne niekorzystne dla niego orzeczenie unijnego trybunału sprawiedliwości w sprawie tego sądu. Gdy na ekranie pojawia się pani Przyłębska, a profesor Gersdorf musi zapewniać, że prezesem Sądu Najwyższego wciąż jest i jakiś czas jeszcze będzie. Gdy rozbrajana jest armia i nisz­czona edukacja. Jesteśmy coraz dalej od Europy wraz z każdą manipulacją „Wiadomości” TVP, z każdym kłamstwem Morawieckiego, krętactwem Kaczyńskiego i błazeństwem Dudy.

Moja racja to nacja



Narodowcy wszelkiej maści poczuli wiatr historii i rozpoczęli swój długi marsz. Po co idą? Po władzę.

Warszawa, środa 15 sierpnia. Na Wisło­stradzie defilada wojskowa z okazji Święta Wojska Polskiego. Czołgi, sa­moloty i paradny krok. Sprzed Mu­zeum Wojska Polskiego rusza marsz Młodzieży Wszechpolskiej i Obozu Narodowo-Radykalnego. Czczą Bitwę Warszawską 1920 r. Czarne ubrania, zielone flagi i paradny krok.
   Na Nowym Świecie na jezdni siadają kontrmanifestanci. Na banerach „Nacjonalizm to nie patriotyzm”. Skandują „Warszawa wolna od faszyzmu”. Z tamtej strony słyszą, że Polska ma być wolna od lewactwa i że są czerwoną zarazą.
Student z warszawskiego uniwerku: - Nie jestem faszystą. Nie jestem nazistą. Jestem nacjonalistą i się tego nie wstydzę.

piątek, 21 września 2018

Twarde lądowanie



Ekstradycja Dariusza Przywieczerskiego odgrzała zainteresowanie aferą FOZZ. Był jej mózgiem i ma do odsiedzenia zaległy wyrok 2,5 roku więzienia. Ale raczej nie powie nic, co mogłoby skompromitować obecną władzę i pogorszyłoby jego sytuację.

Joanna Solska

Uciekł z Polski 13 lat temu, jesz­cze przed ogłoszeniem wy­roku. Najpierw na Białoruś, potem do Stanów Zjednoczo­nych. Czuł, że zostanie skaza­ny. Sąd uznał go za winnego zagarnięcia 1,5 mln dol. z Funduszu Obsługi Zadłuże­nia Zagranicznego (FOZZ). Pierwszy raz o ekstradycji Przywieczerskiego usłysze­liśmy w 2007 r., kiedy odkryto, że mieszka w stanie New Jersey, 20 km od Nowego Jorku. Trudno uznać, że się ukrywał - jego firma zajmowała się hurtowym handlem gwoździami i drewnianymi paletami, a wśród jego klientów większość stanowi­ Polacy. W New Jersey mieszka ich wielu. Był też właścicielem okazałej willi na Flo­rydzie, której wartość szacowano na mi­lion dolarów. Wtedy jednak do ekstradycji nie doszło. Najpierw dlatego, że wniosek o nią Amerykanie uznali za niekomplet­ny, potem z przecieków od służb wnio­skowano, że Przywieczerski zdecydował się na współpracę z CIA. Od minionej so­boty Przywieczerski jest jednak w Polsce. Do kraju przywieziono go wprost z aresztu ekstradycyjnego w Chicago.

Czas próby



Zaczyna się cykl wyborczy i 21-miesięczna kampania, od której będzie zależeć polityczna przyszłość Polski. Pierwsze w kolejności wybory samorządowe zadecydują o losie polskich miast i gmin na wiele dekad.

Polacy lubią swoje miejscowości. Zadowolonych ze swojego mia­sta, miasteczka, wsi jest ponad 90 proc. badanych w lipcu br. przez CBOS. Większość też do­strzega i docenia zachodzące zmiany. Cieszy nowa infrastruktura, to że jest coraz ładniej i czyściej, że poprawia się oferta instytucji kultury i sytuacja na rynku pracy. Martwi z kolei słaby do­stęp do usług zdrowotnych, zanieczysz­czenie powietrza i ciągłe jeszcze braki w infrastrukturze.
   Nic więc dziwnego, że władze lokalne cieszą się uznaniem Polaków - w sierp­niu aż 71 proc. pytanych przez CBOS dobrze oceniło pracę władz samorzą­dowych, podczas gdy Sejm zebrał tylko 31 proc. pozytywnych not i aż 53 proc. negatywnych. Trudno się dziwić, skoro 60 proc. badanych (tym razem źródłem jest raport Fundacji Batorego) twierdzi, że ma wpływ na sprawy gminy, a tylko 40 proc., że może wpływać na sprawy kraju. Zatem jasne się staje, dlaczego tylko 8 proc. Polaków chciałoby więk­szej centralizacji, a zdecydowana więk­szość opowiada się za obecnym ustrojem kraju opartym na zasadzie decentrali­zacji (blisko połowa chciałaby nawet pogłębienia samorządowej autonomii). Istotne, że poglądy zwolenników i prze­ciwników obecnego rządu w tej kwestii niewiele się różnią.

Warczący samorząd. Prezes PiS Jaro­sław Kaczyński nie miał więc wyjścia i na konwencji samorządowej swojej partii 2 września nie zaatakował fron­talnie samorządu jako źródła patologii, co miał w zwyczaju czynić wcześniej. Pochwalił osiągnięcia i zapowiedział, że PiS będzie się srożyć tylko tam, gdzie doszło do największych uchybień i zbrodni. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie pogroził tym wszystkim w Polsce lokalnej, którzy „warczą na rząd”, bo nie od tego jest samorząd, by warczał, tylko ma zgodnie z rządem współpracować w twórczej synergii.
   Myśl prezesa Kaczyńskiego twórczo rozwinął premier Mateusz Morawiecki endecką frazą z Romana Dmowskiego, że „samorząd jest polski i ma obowiąz­ki polskie”, oraz niedwuznacznie za­sugerował, że finansowanie projektów lokalnych z kasy centralnej zależeć bę­dzie od tego, kto stanie na czele miasta lub gminy.
   Na reakcję nie trzeba było długo cze­kać. Zygmunt Frankiewicz, od 25 lat kie­rujący Gliwicami, odparł w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, że „prezydent nie musi jeść władzy z ręki, żeby miasto kwitło”, oskarżył Kaczyńskiego o próbę politycznej korupcji i zarzucił pogar­dę dla samorządowego ludu. Podob­nie w duchu samorządowej autonomii wypowiedział się w TOK FM Krzysztof Kosiński, od czterech lat prezydent Cie­chanowa. Przypomniał, że źródła finan­sowania samorządu są jasno ustawowo określone, znaczna część dodatkowych środków pochodzi z Unii Europejskiej i obwarowana jest ścisłymi reguła­mi dystrybucji.

czwartek, 20 września 2018

Ich troje



Dołączenie Barbary Nowackiej do Koalicji Obywatelskiej wywołało efekt motyla. Choć jej Inicjatywa Polska ma niewielkie struktury i nie jest notowana w sondażach, wyraźnie wzmocniła sojusz Lubnauer i Schetyny. A przy okazji stworzyła jednak nową jakość na politycznej scenie.

Na podłokietniku czarnej skórzanej kanapy w gabinecie szefa PO leży mała, różowa za­palniczka. Niby nic takiego, przypadek, ale może i symbol. Kiedy na początku 2016 r. Grzegorz Schetyna przejmował władzę w partii, na stoliku w jego słynnej „piecza­rze”, w której wówczas podejmował gości, stał granat - imitacja M26, zapalniczka gadżet, którą ktoś aku­rat mu podarował. Oddawało to klimat tamtych dni. Z jednej strony napierającego PiS, z drugiej - zaogniającej się wojny podjazdowej z Nowoczesną. Ryszard Petru obwołał się właśnie „liderem opozycji”, jego ugrupowanie dobijało w sondażach do 30 proc. poparcia, a poturbowani niedawnymi wyborami platformersi wciąż lizali rany, przegrupowywali szeregi i szu­kali sposobu, aby odbić się od tych kilkunastu procent, które przynosiły wyniki kolejnych badań opinii. Dziś sytuacja jest zgoła inna. Petru - jak wyzłośliwiają się na Wiejskiej - spadł do ligi podwórkowej, Platforma zawarła sojusz z Nowoczesną, podbudowała morale, rozdzieliła zadania i wszystkie siły prze­rzuciła na front walki z PiS. W nowy polityczny sezon wchodzi w wyjątkowej, nie tylko na polskiej scenie, konfiguracji.
   Pierwszy raz wyborczą koalicję budują bowiem trzy środowi­ska, z których tylko na czele jednego stoi mężczyzna. Zarówno Nowoczesną, jak i dokooptowaną właśnie do Koalicji Obywatel­skiej Inicjatywą Polską rządzą kobiety - i to nie z politycznego nadania. To odwrócenie proporcji jest o tyle symptomatyczne, że polska polityka jest silnie zmaskulinizowana, to mężczyźni nadają jej ton, decydują o miejscach na listach i politycznych awansach. Katarzyna Lubnauer i Barbara Nowacka, na różny sposób, pokazują, że ten sufit można przebić. Pierwsza ciężką pracą, ale i sprytem, zdetronizowała założyciela partii, którego nazwisko było wpisane w oficjalną nazwę ugrupowania. Dru­ga postawiła na siebie; na mały, ale własny polityczny projekt. Bez wielkich struktur, za to z zaangażowanymi, energicznymi ludźmi wokoło. - Choć to małe środowisko, to jednak dołączenie Barbary i jej Inicjatywy stworzyło pewną masę krytyczną. Coś zaskoczyło. Powstała nowa jakość, która ma szansę być również fundamentem pod projekt na przyszłoroczne wybory parlamen­tarne - mówi szefowa Nowoczesnej.

środa, 19 września 2018

Wyłaź, bo cię zabiję



Policjanci biją, torturują i poniżają. Dlaczego? Bo rozładowują frustracje, bo nie potrafią zapanować nad nerwami. I wreszcie, bo sprawia im to przyjemność.
A potem idą w zaparte - to nie my.

Marcin Reznerowicz, 40-latek z Włocławka, został zatrzymany przez policję 31 lip­ca 2018 r., a następnego dnia już nie żył. Żona twierdzi, że w trakcie transportu został brutalnie pobity. Wersja policji jest inna - doznał ataku padaczki i sam się poturbował. Na śmierć.
   Maciej Gorski, 76-letni emeryt, obywatel Polski i Francji, gdzie spędził wiele lat, został zabrany przez policję o godz. 22 z domu na warszawskim Mokotowie. Wrócił po 48 godzinach z kilkunastoma siniakami, zadrapaniami, uszkodzoną dłonią i śladami uderzeń na głowie. Wersja policji: był pijany i pewnie sam sobie to wszystko zrobił.
   Na 70-letniego Zygmunta z Ryk natknęli się podczas kontroli w komendzie pracownicy zespołu monitorującego przypad­ki tortur z Biura Rzecznika Praw Obywatelskich. Był pobity, twierdził, że przez policjanta. Ten zaprzeczył.
   To wydarzenia z ostatnich tygodni. Policja jak świat świa­tem ukrywała niewygodne prawdy albo fakty przedstawiała odmiennie niż osoby poszkodowane. Tak było w słynnej spra­wie Igora Stachowiaka z Wrocławia, którego wielokrotnie i bez potrzeby rażono paralizatorem. Nie przeżył.

wtorek, 18 września 2018

Ratownik PO



W 2016 r. był oczywistym liderem partii, od której po klęsce odwrócili się celebryci i symetryści - zdruzgotanej przez PiS, zagrożonej przez Nowoczesną. Dziś jest oczywistym liderem demokratycznej opozycji

Kiedy wszyscy szukali pol­skiego Macrona, Grze­gorz Schetyna uprawiał tradycyjną politykę. Tę, o której Bismarck ma­wiał, że „jest jak kiełbasa, wszyscy lubi­my ją jeść, ale żeby móc spać spokojnie, lepiej nie wiedzieć, jak się ją robi”. Dziś - na początku maratonu wyborczego, który przesądzi o przyszłości Polski - ża­den polski Macron się nie objawił (Bie­droń wciąż obiecuje wystąpić w tej roli), a Schetyna wyrasta na lidera jedynego obozu, który może odebrać władzę par­tii Kaczyńskiego.

WALKA O PRZEŻYCIE
Jeden z PR-owców Platformy tak opisuje polityczną strategię, która po­zwoliła Schetynie przeżyć lata porażek i dekoniunktury: „On jest jak bokser, który nie wyprowadza błyskawicznych kontr, nawet nie robi dynamicznych uni­ków, ale stoi pośrodku ringu, pod gradem ciosów, które każdego innego posłały­by na deski. A on nawet się nie zachwie­je, tylko czasami lekko pokręci głową. W końcu to Muhammad Ali i George Fo­reman zostają wyniesieni z ringu, a on ciągle stoi na nogach”. Autor tego porów­nania puentuje ze śmiechem: „Ktoś, kto przez sześć lat wytrzymał wszystkie haki Donalda Tuska, przeżyje też Kaczyń­skiego, bo to jednak słabszy bokser”.

poniedziałek, 17 września 2018

Wolta lewicowej feministki



Odkąd przystąpiła do Koalicji Obywatelskiej, politycy lewicy zaczęli mówić, że będzie paprotką Schetyny. Ale Barbara Nowacka nigdy nie dala się obsadzić w tej roli


Poniedziałek. Rodzina 6.20. Barbara Nowacka wspólnie z Rafałem Trzaskowskim, kandydatem Koalicji Obywatelskiej na prezydenta stolicy, rozdaje ulotki przy stacji metra War­szawa Centrum. Dwa dni wcześniej Nowacka razem ze twoim stowarzyszeniem Inicjaty­wa Polska przystąpiła do KO. Nowacka chce kandydować do Sejmu w 2019 r. Ma dostać miejsce w pierwszej trójce na listach koalicji w Warszawie.
   - O. zdradziła lewicę! - krzyczy sześćdziesięciokilkuletni męż­czyzna przechodzący obok. Na wyborcę lewicy nie wygląda, to raczej sympatyk Pis, bo nie chce nawet wziąć ulotki Trzaskow­skiego. Ale zaraz podchodzi czterdziestokilkuletnia kobieta, nie­wiele starsza od Nowackiej, obejmuje ją i mówi. że to wspaniale widzieć ją razem z Trzaskowskim. Gdy kilka godzin później No­wacka czeka na przystanku na autobus, przejeżdżający autem mężczyzna otwiera okno i wyciąga uniesiony do góry kciuk.

niedziela, 16 września 2018

Nie dać się zamknąć w klatce



Gra toczy się dziś o to, aby to, co w Europie najgorsze, nie zwyciężyło z tym, co najlepsze - Agnieszka Holland i Róża Thun opowiadają o manipulacjach PiS, rozwalaniu wspólnoty i szansach na wygraną

Rozmawia Aleksandra Pawlicka

Spotykamy się w Parlamen­cie Europejskim w Bruk­seli na kilka godzin przed debatą „How Poles defend democracy” („Jak Polacy bronią demokracji”), której towarzyszy wystawa fotografii Chrisa Niedenthala z protestów w polskich miastach. Pomy­słodawczynią debaty jest europosłanka Róża Thun, która po powrocie z waka­cji usłyszała od zagranicznych kolegów: „Witamy ostatnią Europejkę z Polski”. „Jak to? - odparła oburzona. - Wielu Po­laków czuje się Europejczykami i broni demokracji”.
   Jednym z gości debaty jest reżyser­ka Agnieszka Holland. Gdy rozmawia­my we trzy w biurze poselskim, ktoś z polskich eurodeputowanych zdziera plakaty informujące o debacie. Nawet w budynku Parlamentu Europejskiego wojna polsko-polska trwa w najlepsze.

NEWSWEEK: Nie jesteście zmęczone ciągłym staniem na barykadzie? Macie swoje lata i dorobek, powinnyście odcinać od życia kupony, a nie ciągle udowadniać, kim jesteście.
AGNIESZKA HOLLAND: Albo kim nie jesteśmy. Parę miesięcy temu pojawił się w Telewizji Republika obrzydliwy tekst sugerujący, że Wajda był ubekiem o pseudonimie Luminarz, ja ubeczką o pseudonimie Czeszka i dzięki tym kon­taktom załatwiliśmy Pawłowi Pawlikow­skiemu nagrodę w Cannes.
RÓŻA THUN: Napomknę tylko, że moja babka była z domu Pawlikowska. A mnie ubecy nadali pseudonim Wróżka, taki skrót od Woźniakowska Róża.
A.H.: Ubecja nadawała pseudonimy nie tylko tajnym współpracownikom, ale i prześladowanym. Tymczasem oni wprost sugerują, że byliśmy konfidenta­mi. Parszywa manipulacja.
Wzięłam adwokata. Był przekonany, że sprawa skończy się na przeprosinach, a oni brną w kłamliwe oszczerstwa, któ­re są nie do utrzymania przed sądem. Tyle że zanim proces się odbędzie, upły­nie wiele wody w Wiśle, a oni będą w tym czasie w nas walić i doskonalić takty­kę pójścia na rympał w przeinaczaniu historii. A właściwie - przepraszam za sformułowanie, ale rzeczy trzeba nazy­wać po imieniu - w oblewaniu przyzwoi­tych ludzi gównem.
R.T.: Hamulce puściły kompletnie. To prawda.

sobota, 15 września 2018

U Donalda,Ostrożnie: kampania,Poranek komsomolca,Pomyłka obsadowa,Nadzwyczajna kasta sędziów PiS,Szable i pistolety i Historyczne wizje premiera



U Donalda

Już za kilka dni rozpocznie się festiwal pt. „Pan Duda jedzie do Waszyngtonu”. Niestety, znaczące w tej wizycie będzie tylko to, jak bardzo jest nieznacząca i jak wielkie wydarzenie próbuje się zrobić z czegoś, co przez dziesięciolecia było rutyną.
   Oczywiście, to postęp, że prezydent RP nie będzie już go­nił za prezydentem USA po korytarzach i wyczekiwał na niego przed windami. Nie skryje to jednak oczywistości. W tysiąc dni udało się PiS-owi zniszczyć niemal cały doro­bek ćwierćwiecza polskiej polityki zagranicznej. Doszło do katastrofalnego pogorszenia pozycji Polski, degrengolady naszej dyplomacji i zapaści w relacjach z najważniejszymi sojusznikami.
   Degradacji państwa towarzyszy dramatyczna degrada­cja prezydentury. Tak nieznaczącej prezydentury Polska nie miała od 30 lat. Prezydenta, który tak mało znaczyłby w międzynarodowej polityce - też nie.
   W Ameryce byliśmy jeszcze kilka lat temu cenionym so­jusznikiem, którego sukcesy nadawały sens kilku dekadom amerykańskiej polityki zagranicznej. Dziś jesteśmy tylko petentem, któremu - po długim, upokarzającym czekaniu - można zaoferować fotkę z prezydentem. PiS-owskiej wła­dzy udało się więc popsuć nawet relacje z Waszyngtonem, choć nacjonalizm ma się dziś w nim tak dobrze jak w Pol­sce. Nie mogło być inaczej, skoro na delikatnych dyploma­tycznych instrumentach, gdy chodzi na przykład o relacje z Izraelem, pozwala się grać marnemu grajkowi, jakim jest wiceminister Jaki. To zresztą jakaś ogólniejsza tendencja. Czasem można odnieść wrażenie, że politykę zagraniczną robią u nas nie profesjonalni dyplomaci, ale gorliwi natur­szczycy - za odcinek niemiecki odpowiada poseł Mular­czyk, za francuski - poseł Kownacki, za izraelski - minister Jaki, za rosyjski - Kornel Morawiecki, a za ukraiński poseł Jakubiak. I wszyscy osiągają podobne sukcesy.

piątek, 14 września 2018

Gospodyni dobrej zmiany



Iwona Mularczyk, kandydatka na prezydenta Nowego Sącza, czuje się kompetentna. Także dlatego, że jest żoną posła.

Na pierwszym briefingu przed­stawiona omyłkowo przez To­masza Porębę, szefa sztabu, jako Iwona Wieczorek. Europoseł zapewne przejęzyczył się, gdyż - w przeciwieństwie do zaginio­nej nad morzem kobiety, o której słysza­ła cała Polska - kandydatka pozostawała dotychczas anonimowa. Poprawiwszy się, nie mógł się nachwalić zalet.

czwartek, 13 września 2018

Bojownik o prawo i sprawiedliwość



Adam Tomczyński sądził w procesach, które rujnowały ludziom życie. I milczał, przyzwalając na jawne bezprawie. Ostatnio objawił się jako bojownik pisowskiej naprawy sądownictwa i ma szansę zostać sędzią Sądu Najwyższego.

Violetta Krasnowska

Gdy zobaczyłem go w telewizji, gdzie z zapałem popierał re­formę sądownictwa przygoto­wywaną przez rządzący obóz, od razu go poznałem. Mimo że upłynęło tyle lat - mówi w rozmowie z POLITYKĄ Dariusz Baran, właściciel fir­my CLiF, czyli Centrum Leasingu i Finan­sów. - Są pewne zdarzenia w życiu, które się pamięta, a ogłoszenie upadłości to była dla mnie trauma. Trochę więc mnie zdzi­wiło, że ten człowiek bierze udział w pró­bie reformy wymiaru sprawiedliwości. Akurat on.
   Firma CLiF była prymusem na rodzą­cym się w latach 90. wolnym rynku. Od­niosła sukces w branży leasingu samocho­dów, szybko weszła na giełdę, w jeden rok potrafiła dać 300 proc. zysku. A Dariusz Baran w dawnym budynku KC PZPR przerobionym na Giełdę Papierów Warto­ściowych odbierał statuetkę „byka i niedź­wiedzia” giełdowej gazety „Parkiet” przy­znawaną tym, którzy najlepiej zapisali się na rynku kapitałowym.

środa, 12 września 2018

Pusta prezydentura



Po swoich upadkach i wzlotach prezydent Duda wszedł w fazę stagnacji. Wydaje się, że pokazał już wszystko, na co go stać, i ta świadomość dociera także do jego otoczenia.

Odwiedziny Andrzeja Dudy w Zgorzelcu, 6 wrze­śnia. Jedna z wielu wizyt krajowych prezydenta, który w małych i średnich miastach ma zagwa­rantowane ciepłe przyjęcie, dzięki czemu ładuje akumulatory. Ale tym razem jest inaczej. Spo­tkanie z wyborcami zakłóca lokalny dziennikarz Janusz Pawul, który kilka razy woła do Dudy: „Panie prezydencie, zamykają zakład w Pieńsku, 230 osób straci pracę”. Duda nadal rozdaje uśmiechy i uściski ręki, by w końcu rzucić do Pawula: „Proszę się nie martwić, otworzą następny”. To była odzywka w stylu Bronisława Komorowskiego, który na finiszu kampanii 2015 r. na pytanie: „jak żyć?”, beztrosko doradził zmianę pracy i wzięcie kredytu.
   Scenka ze Zgorzelca niczego oczywiście nie przesądza. Nie będzie do bólu powtarzana w „Wiadomościach”, a ci, którzy się na brak empatii prezydenta oburzają, nie są w większości jego wy­borcami. To drobny wizerunkowy problem, a mimo to pokazuje coś istotnego: utratę refleksu i wyczucia. Duda w formie z kampa­nii podszedłby do takiej osoby, wysłuchał jej i obiecał, że poroz­mawia o Pieńsku z burmistrzem i wojewodą. Ale ta forma uleciała, a wynika to z dużo poważniejszych problemów politycznych, które od ładnych kilku miesięcy osłabiają prezydenta.

Donald Tusk, niby o piłce: Kto wie, z kim jeszcze zagram i o co



Donata Subbotko

W sezonie 2018/19 liczyć się będą dwie drużyny. Mecz finałowy będzie pasjonujący, każdy wynik możliwy, być może o wszystkim rozstrzygnie dogrywka. I proszę mnie nie pytać, co mam na myśli. Tak sobie powiedziałem. Rozmowa z Donaldem Tuskiem
Donald Tusk – ur. w 1957 r., – przewodniczący Rady Europejskiej, były premier Polski

Donata Subbotko: Przylepili panu „haratanie w gałę”. Ma pan coś przeciwko?

Donald Tusk: Wręcz przeciwnie. Dla kogoś, kto kocha piłkę, taka etykietka to powód do dumy.

Lubią tym dokuczać. Futbol wyrzuca się poza kulturę, stawia w kontraście do kultury wysokiej.

– Fałszywa opozycja. To są różne sprawy, ale nie w konflikcie ze sobą. Można słuchać Bacha, będąc zawziętym kibicem, czy grać w Manchesterze United i w ambitnych filmach. Eric Cantona na przykład zagrał w „Szukając Erica” Kena Loacha. A w starożytnej Grecji dopiero by się zdziwili, że ktoś oddziela sport od poezji i muzyki.

Bieganie za piłką ma początki w pana ulubionej starożytności, ale pana pierwsze ważne futbolowe skojarzenie jakie jest?

– Listopad 1967 roku, czarno-biały telewizor Aladyn. Hubert Kostka broni karnego w meczu Dynamo Kijów – Górnik Zabrze, przy dobitce niemiłosiernie skopany przez nomen omen Chmielnickiego. Do dzisiaj pamiętam skład. Polska dzieliła się wtedy na dwa obozy: Górnika i Legii. U mnie w domu panował kult Górnika.

Czyli miłość do futbolu wyniósł pan z domu? Myślałam, że ze słynnego podwórka.

– Dziadek Franciszek Dawidowski był przed wojną bramkarzem w Gedanii, ale dla nas na podwórku liczyła się tylko Lechia. W przedszkolu kopałem piłkę z późniejszymi piłkarzami Lechii: Kwapiszem i Klimowiczem. Na Lechię chodziliśmy dużą grupą – z podwórka. Z biało-zielonymi flagami, które uszyły nam mamy.

Podobno wrodził się pan w dziadka?

– Chyba w piątej albo szóstej klasie poszliśmy z kilkoma chłopakami zapisać się do Lechii. Chciałem być bramkarzem jak dziadek, ale zabrakło talentu.

Mało które dziecko chce stać na bramce, większość rwie się do ataku.

– Ale ja miałem dziadka. Później, po okresie bramkarskim, było już prawe skrzydło, bo – jak mawiają piłkarze – mam tylko jedną nogę, a konkretnie prawą. Byłem zawsze bardzo szybki, szybszy od piłki nawet, co nie zawsze jest zaletą.

wtorek, 11 września 2018

Bicie słuszne i zbawienne



Pobożna matka, wielbicielka historycznych przebieranek i rotmistrza Pileckiego pokazała, jak bić innych po twarzy. I została bohaterką prawicy

Wojciech Cieśla

Działaczka społeczna, matka czworga dzie­ci, z wykształcenia hi­storyczka. Przyjazna ludziom, może lek­ko nerwowa, czasem afektowana. Lubi pastelowe sukienki i korale, nie lubi przekleństw. Gorliwa katoliczka, córka przyjaciela rodziny Morawieckich. znajoma premiera. O Dominice Arendt-Wittchen we Wrocławiu można usłyszeć głównie dobre rzeczy.
   Na początku września podczas uro­czystości Dnia Weterana podchodzi do kobiety z KOD, która krzyczy do pre­zydenta: „Konstytucja, konstytucja!”. Najpierw rzuca: „Zamknij się, ty głupia babo”, a potem ją policzkuje.
   Kilka dni później dolnośląska „Gaze­ta Polska” materiał o Dominice Arendt-Wittchen opatrzy tytułem „Zachowała się jak trzeba” - parafrazą słów Danuty Siedzikówny, „Inki” z AK, skazanej na śmierć w czasach PRL.
   Anonimowa urzędniczka z Wrocła­wia stała się bohaterką prawicy.

Biedroń skacze na główkę




Między jesienią 2018 a wiosną 2020 roku. w polskiej polity­ce rozstrzygnie się wszystko. Po marato­nie wyborczym (wybory samorządowe, europejskie, parlamentarne, prezy­denckie) PiS albo zdobędzie władzę na drugą kadencję i dokończy demolkę pol­skiej demokracji, albo zostanie odsunię­te i rozliczone. Ktoś, kto w tej walce nie zaistnieje, wypisze się na długo z krajo­wej polityki. Gdyby Biedroń wygrał dru­gą kadencję na stanowisku prezydenta Słupska, następną szansę wejścia do po­lityki ogólnokrajowej miałby dopiero za cztery lata. Być może w zupełnie już in­nej Polsce. Jeśliby przegrał - a takie ry­zyko się pojawiło, m.in. po ujawnieniu afery pedofilskiej w słupskim urzędzie miejskim - potwierdziłoby to, że zaist­niał na scenie politycznej jedynie dzięki ciężkiej pracy Janusza Palikota.
   Politolog Rafał Matyja uważa, że Bie­droń dobrze wybrał moment startu swo­jej inicjatywy, przy okazji kampanii europejskiej, bo to jedyne wybory w Pol­sce, kiedy świeże, spersonalizowane, celebryckie partie osiągają świetne wyniki, nawet jeśli nie zbudowały jeszcze moc­nych struktur. W dodatku w wielkich miastach, gdzie Biedroń może liczyć na poparcie, frekwencja w wyborach euro­pejskich jest dwukrotnie wyższa niż na konserwatywnej prowincji.

poniedziałek, 10 września 2018

Taktyczny sojusz delfinów


Joachim Brudziński i Mateusz Morawiecki coraz częściej grają razem. Ale w PiS mówi się, że są skazani na konflikt, bo wyrastają na najpoważniejszych kandydatów do sukcesji po Kaczyńskim

Renata Grochal

Lot do Australii był jednym z większych upo­korzeń w politycznym życiu Andrzeja Dudy. Chwilę po tym, jak prezydent wsiadł do sa­molotu, wszyscy dowiedzieli się, że jego po­dróż właściwie nie ma sensu, że może być jedynie wycieczką krajoznawczą na koszt podatnika. Premier nie zgodził się bowiem na zakup w Australii używanych fregat typu Adelaide. Duda miał podpisać tam list intencyjny dotyczący zakupu okrętów dla ma­rynarki wojennej.
   Według moich rozmówców w pałacu prezydenckim to szef MSWiA Joachim Brudziński do spółki z premierem Mateu­szem Morawieckim zablokowali tę transakcję. Bliski współ­pracownik Brudzińskiego przyznaje, że gdyby doszło do podpisania listu intencyjnego, mogło­by to zaszkodzić PiS w kampanii samorządowej i parlamentarnej. A w szczególności zaszkodzić Brudzińskiemu, który jest posłem z Pomorza Za­chodniego i wiele razy obiecywał, że PiS odbudu­je polskie stocznie. - Jeżeli mamy odbudowywać stocznie, to tam trzeba zamawiać statki, a nie za granicą - podkreśla mój rozmówca.

niedziela, 9 września 2018

Lewica, lewica, dialog



Młoda lewica chciałaby osiągnąć swe polityczne cele i zarazem dochować wierności własnym ideałom. Ale to nie powiodło się nawet ich wielkim poprzednikom z pokolenia PPS i KOR. Bez kompromisów i tym razem raczej się nie obejdzie.

Po lewej stronie jest dziś dużo życia, wiele środowisk, wielu młodych jeszcze ludzi, którzy realny socja­lizm znają głównie z książek i opowiadań rodziców. Pozbawieni tych obciążeń zdołali skonstruować własny język ideologicznego opisu świata. Lewica dysponuje własnym obiegiem informacyjnym oraz szerokim dostępem do popularnych mediów. Ma swoje stowarzyszenia, think tanki i mniej lub bar­dziej sformalizowane ruchy społeczne. Pisze, tłumaczy i wydaje ważne książki. Funkcjonuje w międzynarodowym obiegu. Potrafi zdobywać pieniądze na działalność. Wreszcie organizuje się w ra­mach partii politycznych. Niezbyt może licznych, ale opartych na oddolnym zaangażowaniu.
Brakuje lewicy właściwie tylko jednego - wyborców.
   Dysproporcja jest uderzająca. Partia Razem, dosyć powszechnie uważana za najbardziej miarodajnego przedstawiciela „autentycz­nie lewicowej” tożsamości, zbiera w sondażach mniej więcej tyle poparcia, co kolejne inicjatywy Janusza Korwin-Mikkego. Na do­brą sprawę należałoby więc adekwatnie ją traktować jako fenomen może i barwny, lecz w gruncie rzeczy nieznaczący. Rzecz raczej dla pasjonatów, szperaczy, politycznych nerdów. Jest jednak inaczej: owa wyborczo nieistniejąca nowa lewica zaprząta swym nieist­nieniem ogromną część uwagi opinii publicznej. Więcej mówi się i pisze tylko, co zresztą zrozumiałe, o rządzącym PiS.
   Jeszcze większym paradoksem okazała się tegoroczna eks­plozja sondażowa SLD. Bagatelizowana i traktowana z jawną pogardą partia Czarzastego znienacka wyprzedziła lewicową konkurencję o kilka długości. Choć o Sojuszu było od ostatnich wyborów idealnie cicho, podczas gdy problemy Adriana Zandberga, Barbary Nowackiej i Roberta Biedronia roztrząsał w tym czasie cały medialny światek.
   Ostatnio odżyły mimo wszystko nadzieje, że zapowiadana inicjatywa Biedronia wreszcie odwróci fatum i przywróci wła­ściwy porządek rzeczy po lewej stronie. Lecz nawet względna konkretyzacja planów prezydenta Słupska nie wywołała sonda­żowego zawrotu głowy na miarę podtrzymywanego od miesięcy medialnego szumu.

sobota, 8 września 2018

Pożegnanie z honorem,Czy do Sądu Najwyższego biorą uczciwych?,Obiecanki Cacanki,Sam rząd,Niezłomni,Wizja telewizji,Strażnik łamania konstytucji,Postanowienia jesienne,Kilka małych inspiracji i Sombrero i swastyka



Pożegnanie z honorem

Pogrzeb senatora Johna McCaina to pożegnanie nie tylko z nim, ale z polityką, która, niestety, zdaje się odchodzić w przeszłość. Nie tylko w Ameryce.
   Trudno komentować uroczystość, której się nie widziało, a którą widzieli już czytelnicy. Ale widzę oczami wyobraźni, jak będzie wyglądało pożegnanie McCaina w Narodowej Ka­tedrze w Waszyngtonie. Słyszę prezydentów Busha i Obamę, którzy oddadzą mu hołd w swych wystąpieniach. Wiem, co powiedzą. To, co czują miliony ludzi, oddających cześć czło­wiekowi, który ożywiał sens zapominanych tak często ostat­nio słów - honor, służba, męstwo.
   Podniosłe słowa nie powinny jednak przesłaniać praw­dziwego McCaina, który wcale nie był ze spiżu. Jego siła nie polegała na tym, że nie odczuwał strachu, ale na tym, że po­trafił go przezwyciężyć. Nie na tym, że nie miał słabości, ale na tym, że potrafił je pokonać. Nie na tym, że zawsze wygry­wał, ale na tym, że nauczył się przegrywać w stylu, który na­wet klęskom nadawał głęboki sens. Miał na koncie nieudane małżeństwo i zdrady, ostre personalne ataki na oponentów, był zamieszany w aferę korupcyjną. Na końcu to jednak on stał się symbolem walki o czystość w polityce, wierności za­sadom i szacunku dla rywali. Nawet dla tych, którzy - jak Bush junior i Obama - grali z nim ostro, a pokonali go nieko­niecznie czystymi metodami. To jednak oni, wedle jego ży­czenia, mieli nad jego trumną przemówić do narodu.
   Może w innych czasach pożegnanie McCaina nie miałoby tak symbolicznego wymiaru. Bo trzeba było Trumpa i jego prezydentury, by zobaczyć, czym jest nie polityczna brutal­ność, ale polityczna amoralność, nie ciosy po gongu zadawa­ne w ogniu walki, ale świadome ciosy poniżej pasa, czym jest polityka patologicznych kłamstw i wstrętnych oszczerstw. Czasem wielkość, by lśnić, potrzebuje tła w postaci niegodziwości i braku klasy. Wtedy wystarczy zbitka obrazów. McCa­in z kontuzjami z powodu ran i tortur z trudem podnoszący rękę, by uścisnąć dłoń przeciwnika, i Trump z zaciśniętymi pięściami i splecionymi ramionami w milczącej pozie, gdy dziennikarze proszą go o kilka słów o McCainie. Prezydent niepomijający żadnej okazji, by pokazać małość. Nie tylko wtedy, gdy w kampanii szydził z bohaterstwa McCaina, nie tylko wtedy, gdy wiadomo już było, że senator ma raka móz­gu, ale także wtedy, gdy już umarł.

piątek, 7 września 2018

Druhowie zucha



Mateusz Morawiecki swoją przygodę z harcerstwem zakończył na zuchach, ale jego najbliżsi współpracownicy w zielonych mundurach spędzili kawał życia. „Drużyna Morawieckiego" to drużyna harcerzy.

Kilka dni temu premier odwiedził zlot harcerzy ZHP na Wyspie Sobieszewskiej, jedno z naj­większych takich spotkań w hi­storii (ponad 12 tys. harcerzy). Tak jak prezydent, objął zlot honorowym patronatem. Komplementował druhów: „potraficie łączyć przeszłość z przyszło­ścią i jestem absolutnie za tym, co tutaj robicie. Pomagacie swojej ojczyźnie”. Po harcerskim miasteczku Mateusz Mo­rawiecki spacerował ze swoimi najmłod­szymi dziećmi Ignacym i Magdaleną. One zadeklarowały, że zapisują się do zuchów.
- Ale chyba nie do ZHP - zastanawiał się ktoś z kadry. - Dzieci premiera pójdą raczej do ZHR, bo to ruch bliższy premierowi.
   Ludzie, którym Mateusz Morawiecki ufa najbardziej, są spoza partii Jarosława Ka­czyńskiego. Choć premier zapisał się do PiS już ponad 2,5 roku temu, to nie ma w niej wielu sprzymierzeńców. Kiedy Kaczyń­ski zakomunikował przy Nowogrodzkiej, że wymienia Szydło na Morawieckiego, to ona otrzymała gromkie brawa na pocie­szenie, a nie on na powitanie. Nie klaszczą mu do dziś. Morawiecki nie jest posłem, nie przesiaduje przy Wiejskiej i trudno mu budować sojusze. Wciąż w rozmowach między sobą parlamentarzyści wytykają mu, że był w radzie gospodarczej Tuska; kłują też w oczy pieniądze, które premier zarobił w bankowości.

To oni mają się wstydzić



Za kratkami pisał „Poradnik dla Jarosława K.” - o tym, jak funkcjonują areszt, służba więzienna, subkultura. - Jak pan prezes przeczyta, to dobrze. Wierzę głęboko, że taka wiedza mu się przyda - mówi poseł PO

Rozmawia Paweł Reszka

NEWSWEEK: Pański gabinet?
STANISŁAW GAWŁOWSKI: Mój!
Fajnie wrócić?
 - Koledzy wykorzystywali mój pokój do spotkań, ale niech pan zobaczy, że nic mojego nie jest ruszone! Książka z de­dykacją, dostałem tuż przed aresztem - na miejscu. Papiery leżą, jak je zostawiłem. Miłe.
Ledwie co stał pan przed sądem. Decydowało się: wolność czy powrót do aresztu śledczego przy Kaszubskiej
w Szczecinie.
- Ulica Kaszubska! Ja mówię „MS Kaszuby”!
MS?
- Od motor ship, czyli statek.
Bo pan przecież pływał.
- Skończyłem średnią szkołę morską. Czyli formalnie jestem oficerem marynarki handlowej. Dawno temu pływałem, prze­ważnie na kutrach rybackich.
Jest podobieństwo między celą a kajutą?
- Kajuta jest nawet mniejsza od celi. Mieszkaliśmy we trzech. Jak jeden stał, to dwóch musiało leżeć na kojach.
A w areszcie?
- Cela dwuosobowa, czyli dwóch mogło stać, choć już niespecjal­nie dało się poruszać.
Stoi pan przed sądem i zastanawia się, czy nie wraca na „MS Kaszuby”...
- Potężne emocje. Przecież nawet w najczarniejszych snach nie zakładałem, że mnie w ogóle aresztują, że trafię do celi!
Skąd to przekonanie?
- Mógłbym powiedzieć: wiem, co robiłem, a czego nie robiłem w życiu. Ale powiem inaczej. Przeczytałem wniosek o uchylenie immunitetu, jaki prokuratura skierowała do Sejmu. Roi się tam od kłamstw.
Na przykład?
- Pewien człowiek oświadcza, że w 2011 r. wręczył mi łapówkę. Podaje datę. Tylko akurat wtedy nie było mnie w kraju. Nie mógł mi dać łapówki. Takich przykładów jest wię­cej. No, jak na podstawie takich bzdur moż­na zamykać człowieka?
Ale pana zamknęli. A teraz sąd orzekł, że pan wychodzi; tylko trzeba zapłacić kaucję, bo „zarzuty są uprawdopodobnione”. Skoro kaucja, to coś na niego mają.
- Tylko trzeba wziąć pod uwagę, że sąd nie widział wszystkich akt. Miał tylko to, co do­stał od prokuratora. No, i nie orzekał o mojej winie. Nie zostałem za nic skazany.
Ile pan przesiedział?
- Trzy miesiące i kilka godzin. Te kilka go­dzin zajęły formalności. Prokurator po­twierdzał, czy wpłynęły pieniądze na kaucję.
Spora suma - 500 tysięcy.
- Cała rodzina - siostry, syn - wpłacała swoje oszczędności. Po 50, po 100 tysięcy, ile kto miał. Wpłacali, choć prokurator ich zniechęcał. „Bo jak on będzie mataczył albo ucieknie, to pie­niążki przepadną” - uprzedzał. Skandal! Zgłaszali się też zna­jomi, chcieli się dorzucić. Znaczy - wierzą w moją niewinność.

czwartek, 6 września 2018

Krzyż i dziecięce buciki



Sojusz PiS-owskiego tronu z rydzykowym ołtarzem jest zabójczy dla polskiego Kościoła. Dzięki niemu może trwać jego największa patologia, czyli bezkarna pedofilia duchownych

Wizyta papieża Fran­ciszka w Irlandii, wcześniej ujawnie­nie skandali pedo­filskich w Bostonie i Dublinie, próby ich rozliczenia - wszyst­ko to zmieniło Kościół na zawsze. Już dziś można zaryzykować stwierdzenie, że mimo wizerunkowych strat w dłuższej perspektywie powinno zmienić tę insty­tucję na lepsze, oczyszczając ją z najgor­szych patologii i najgorszych ludzi.
   Mimo powracających wątpliwości, czy Franciszek walczy z pedofilią w Koście­le powszechnym wystarczająco skutecz­nie, zarówno on, jak i biskupi w Europie Zachodniej, Ameryce, Kanadzie i Austra­lii zrobili w sprawie pedofilii nieporów­nanie więcej, niż kiedykolwiek zrobiono w Kościele polskim.

Ludomania



Trwa proces uświęcania wyborców PiS, ponieważ jest to lud, który ma zawsze rację. Mylą się wyłącznie tak zwane elity i tylko one powinny przepraszać; także za PiS.

Lewica nazywająca samą siebie progresywną, przez życzliwych obserwatorów nazywana młodą, a przez krytyków radykalną, stro­fuje wszystkich, którzy ośmielają się wypowiadać złe słowa o wyborcach PiS. O ile bowiem sama niekiedy wypo­wie się z dezaprobatą o liderach obozu „dobrej zmiany” i ich poczynaniach, o tyle jego plebejskie zaplecze jest w jej wyobrażeniach niewinne. Kto ośmiela się mu urągać, ten naraża się na stanowczą reprymendę. Przytrafiła się ona Janowi Hartmanowi, przekonującemu, by cha­ma nazywać chamem, idiotę idiotą i nie zrównywać koncertu filharmonicznego z występem disco polo; Eustachemu Ryl­skiemu wyrzekającemu na prymitywne upodobania i skłonności plebejskiej części społeczeństwa; Jadwidze Sta­niszkis za frazę „uwolnione zostało lumpiarstwo”; Krzysztofowi Łozińskiemu za stwierdzenie, że po odsunięciu PiS od władzy trzeba będzie zdjąć aureolę z chamstwa nobilitowanego pod rządami „dobrej zmiany”; czy Jackowi Poniedział­kowi za podsumowanie pisowskiego elektoratu słowami „Brutalna siła i cham­stwo. Oto wasza 40-procentowa Polska”.
   Niedawno obiektem kpin i szyderstw stał się Rafał Trzaskowski za wspomnienie o Bronisławie Geremku, u którego w Kole­gium Europejskim zdawał po francusku eg­zamin o poglądach Edgara Morina, później odznaczonego w Paryżu polskim medalem przez niego samego, gdy został wicemini­strem spraw zagranicznych.

środa, 5 września 2018

Rosyjski ślad na taśmach



Czy afera taśmowa, która walnie przyczyniła się do wyborczego zwycięstwa PiS, była intrygą rozgrywaną przez rosyjskie służby? Wskazuje na to wiele tropów. Ujawniamy nieznane do tej pory powiązania zleceniodawcy podsłuchów Marka Falenty z ludźmi Putina, rosyjskiej mafii i GRU.

Już kilka dni po wybuchu afe­ry taśmowej, w czerwcu 2014 r., premier Donald Tusk mówił
 o „scenariuszu pisanym cyryli­cą”. Jednak dotąd nikt poważnie nie zbadał jej najważniejszych wątków, choć w USA, przy podobnych poszlakach wskazujących na udział rosyjskich służb specjalnych w kampanii Donalda Trumpa, sprawę bada specjalny prokurator Ro­bert Mueller.
   Przez kilka ostatnich miesięcy robiła to POLITYKA. Dotarliśmy do wielu waż­nych osób w sprawie.
   Podróż zacznijmy od półmilionowe­go Kemerowa nad rzeką Tom w Syberii. To centrum Kuźnieckiego Zagłębia Wę­glowego (zwanego Kuzbasem), jednego z największych zasobów węgla na świecie, szacowanego na ponad 700 mld ton (ok. 10 razy więcej niż złoża w Polsce).
Działa tam Kuzbasskaja Topliwnaja Kom­pania (Kuzbaska Kompania Paliwowa). Firma od 2012 r. ma również w Gdań­sku spółkę-córkę pod nazwą KTK Pol­ska Sp. z o.o. To jej jedyny oddział za granicą.

wtorek, 4 września 2018

Każdy kabel ma dwa końce



Maciej Mikołajczyk

   Jarosław Kaczyński, Żoliborz, luty 2017 r.: „Polskie sądownictwo to jest gigantyczny skandal i z tym skanda­lem trzeba skończyć. Przypomnę sprawę sędziego na telefon i tę sytu­ację, kiedy z ukaraniem sędziego były bardzo poważne kłopoty i w gruncie rzeczy go nie ukarano. Natomiast dziennikarz, który doko­nał tej prowokacji dziennikarskiej - bardzo dobrego, prospołecznego czynu - został ukarany. Tak to w Pol­sce wygląda”.
   Beata Szydło, Warszawa, lipiec 2017 r.: „PiS jest konsekwentny w przepro­wadzaniu reformy wymiaru sprawie­dliwości. I przeprowadzimy tę refor­mę do końca. To należy się Polakom. Skończył się czas sędziów na tele­fon”.
   Lipiec, 2018 r., Mateusz Morawiec- ki, Bruksela: „Czy wiecie o tym, że w czasach wcześniejszych prezes sądu okręgowego był gotów na tele­fon premiera - to była dziennikarska prowokacja - wybrać spolegliwego sędziego w sprawie afery Amber Gold? Czy takiego wymiaru spra­wiedliwości chcemy?”.
   Paweł Miter do premiera Morawieckiego: „Przestańcie sobie wy­cierać twarze sprawą, która do dziś niszczy mi życie, bo nie zrobiliście nic, żeby cokolwiek zmienić”.
   To dzięki niemu Ryszard Milewski, prezes Sądu Okręgowego w Gdańsku, został sędzią na telefon. I ikoną pato­logii wymiaru sprawiedliwości, którą PiS wymachuje od sześciu lat. Nikt tak nie pomógł rządzącej partii w usprawiedliwieniu zamachu na są­downictwo, jak Miter. Lecz, gdy pi- siory zamachu już dokonały i zgodnie z planem oraz ku radości wszystkich Polaków, o winie decyduje telefon od Ziobry lub Kaczyńskiego, Miter połapał się, że nie o taką Polskę wal­czył. Nie dlatego, że jest idealistą, ale dlatego, iż w jego sprawie nikt nie dzwoni.

poniedziałek, 3 września 2018

Błysk zwycięstwa




Jeśli Rafał Trzaskowski nie zmieni swojej kampanii, to może przegrać - były premier Kazimierz Marcinkiewicz  o znaczeniu wyborów sam o rządowych, pewności siebie i arogancji, która wygląda jak siła

Rozmawia Renata Grochal

NEWSWEEK: Był pan w Jaki Cafe, kawiarni, którą Patryk Jaki otworzył w Warszawie, żeby rozmawiać z mieszkańcami?
KAZIMIERZ MARCINKIEWICZ: Nie by­łem i się nie wybieram. Z PiS nie ma rozmowy. Patryk Jaki jest typowym aparatczykiem PiS. Może być rzucony na każdy front. To może być Minister­stwo Sprawiedliwości, może być ustawa o IPN i mogą być wybory samorządowe w Warszawie.
PiS-owskim aparatczykiem? Przecież obiecuje refundację in vitro, zgodę na parady gejowskie. Warszawa ma być miastem wolności, otwartym i europejskim.
- Dziś tak mówi. żeby wygrać wybory. Przecież glosował w Sejmie przeciwko in vitro. A jak już wygra, to będzie postępo­wał tak, jak mu każe Jarosław Kaczyński. Bo jest karnym żołnierzem partyjnym. Jeśli wygra, to Warszawa nie będzie miastem wolności, tylko brunatnych marszów. Nawet w najbliższym oto­czeniu Jakiego są ludzie o brunatnych poglądach, pełni rasizmu, ksenofobii i nacjonalizmu. To oni będą zajmowa­li stanowiska i decydowali o tym. jaka będzie Warszawa. Nie miejmy złu­dzeń. Można powiedzieć wszystko, ale ważniejsze są czyny. A są takie, że za prezydentury Lecha Kaczyńskiego w Warszawie inwestycje stanęły. I za Ja­kiego także staną. Bo on będzie promo­wał inwestycje państwowe, tak jak robi to PIS, a nie prywatne. A w Warszawie zdecydowana większość to są inwestycje prywatne. To one budują miasto i zmie­niają życie mieszkańców.
Po co PiS Warszawa? Nie lubią samo­rządów, wszystko chcą centralizować.
- Gdy w 2006 r. Jarosław Kaczyński na­mawiał mnie do startu na prezyden­ta Warszawy, mówił, że trzeba wygrać w stolicy, bo jeśli PiS tu wygra, to będzie miało argumenty w kampanii parlamen­tarnej. To wciąż jest aktualne. Wygra­na w Warszawie byłaby dla PIS wiatrem w żagle na początku maratonu wybor­czego 2018-2020. Poza tym Kaczyński jest człowiekiem władzy. Kiedyś jesz­cze interesował go brat, mama, ale dziś już ich nie ma. Dziś interesuje go tylko czysta władza. A w Warszawie dochodzi jeszcze jeden element. Jaki jako prezy­dent Warszawy zagwarantuje odpowied­nie decyzje ratusza dotyczące budowy wieżowców na terenach należących do spółki Srebrna, kontrolowanej przez eli­tę PiS Jeśli Jaki wygra wybory, to elita PiS ma zagwarantowany byt na bardzo wysokim poziomie na co najmniej trzy pokolenia.
Zna pan Patryka Jakiego?
- Tak. To jest taki młody gniewny, zdol­ny do wszystkiego Ma tzw. gadkę potrafi  mówić na każdy temat. Tylko że z tego słowotoku nic nie wynika, to są puste slo­gany. PiS go wystawiło w wyborach, bo jest w stanie zdobyć nie tylko elektorat PiS. ale też dotrzeć do nowych wybor­ców, 20-latków, którym jego sposób by­cia może się spodobać. PiS znowu, tak jak w wyborach prezydenckich i parla­mentarnych w 201S r., chce poszerzyć elektorat, bo odwołując się tylko do włas­nego, nie ma szans wygrać w Warszawie. Ja wygrałem pierwszą turę wyborów pre­zydenckich w stolicy w 2006 r.. ale dru­gą przegrałem, bo cała lewica przerzuciła głosy na Hannę Gronkicwicz-Waltz. Prze­grałem, bo byłem z Pis. I teraz też warsza­wiacy podejmą decyzję polityczną: dać drugą szansę PiS w Warszawie, czy nie?  

Winni niewinni



Sprawa niesłusznie skazanego Tomasza Komendy uświadomiła wszystkim, jak niesprawiedliwy może być system sprawiedliwości. Takich spraw jest więcej, a zajmuje się nimi Klinika Niewinność. To trochę coś takiego jak słynna policyjna sekcja Archiwum X.

Sędzia Andrzej Miller z Kalisza, kandydat do „odzyskiwanego” przez PiS Sądu Najwyższego, skazał na dożywocie za podwój­ne zabójstwo niepełnosprawne­go umysłowo 23-letniego Piotra Miko­łajczyka, nie mając twardych dowodów przeciwko niemu, prócz tego, że ten sam się oskarżył w śledztwie. Skarga o naru­szenie w tej sprawie prawa do rzetelnego procesu - a konkretnie prawa do obro­ny i zasady domniemania niewinności - czeka na rozpatrzenie przed Euro­pejskim Trybunałem Praw Człowieka. Sprawę bada też Biuro Rzecznika Praw Obywatelskich pod kątem możliwości wniesienia kasacji lub skargi nadzwyczajnej do Sądu Najwyższego.
   -  Mnie ta sprawa boli, bo jestem głęboko przekonana, że ten człowiek jest niewinny. On fizycznie nie był w stanie popełnić tej zbrodni - mówi prof. Ewa Gruza z Kate­dry Kryminalistyki Wydziału Prawa i Administacji UW. - Nie wiem, czy ja z moją
wiedzą kryminalistyczną potrafiłabym za­bić dwie osoby, nie pozostawiając żadnych śladów na miejscu zdarzenia. Liczymy na to, że Europejski Trybunał się nad tym pochyli. To może być kolejna gigantyczna pomyłka sądowa.
    Prof. Gruza zwraca uwagę, że w słyn­nej sprawie Tomasza Komendy (unie­winnionego w maju po 18 latach wię­zienia) i u Mikołajczyka jest ten sam schemat: człowiek, który nie potrafi się bronić, podatny na sugestie, taki, któremu można wszystko wmówić, zastraszyć. Żeby wyjść z matni, przyznaje się, licząc, że potem w sądzie to odkrę­ci. Prof. Gruza akta sprawy Piotra Mi­kołajczyka analizowała wraz ze swoimi studentami na zajęciach w ramach wła­snego „Projektu Niewinność - Przeciw­działanie niesłusznym skazaniom”, wzo­rowanego na działalności amerykańskiej organizacji Innocence Project (bada sprawy karne pod kątem ewentualnych pomyłek, ma na koncie 250 uniewinnio­nych osób).

niedziela, 2 września 2018

Wnioski na Berdyczów



Łatwiej było obiecać, niż zrobić. Skarga nadzwyczajna, zapowiadana jako pomoc skrzywdzonym przez sądy obywatelom, okazała się głównie polityczną zagrywką.

Wszyscy, którzy czują się skrzywdzeni przez sąd, otrzymali od PiS nowe supernarzędzie do ręki - skargę nadzwyczajną. Jest jak czarodziejska różdżka. Pozwala unieważnić każdy prawomocny wyrok i to wydany nawet 20 lat temu (licząc od 1997 r., czyli wejścia w życie obecnej kon­stytucji). Wystarczy jedynie napisać o swo­jej krzywdzie i wysłać do prokuratora gene­ralnego albo rzecznika praw obywatelskich, praw dziecka czy praw pacjenta. I bez zna­czenia jest - to ważne - czy wcześniej wy­czerpało się całą ścieżkę sądową czy też nie. Na przykład pewna pani domaga się teraz wniesienia skargi nadzwyczajnej od wy­roku sądu rejonowego sprzed czterech lat w sprawie o zasiedzenie. We wniosku stwierdza wprost, że nie składała apelacji, bo spodziewała się, że sąd drugiej instancji wyrok utrzyma. Teraz chce, żeby zrobiono tak, by go unieważnić.
   Wyrok zostanie unieważniony, w tej czy w każdej innej sprawie, jeżeli będzie speł­niał choć jeden z trzech warunków. Gdy okaże się, że wyrok nie zgadza się z zebra­nymi dowodami w sprawie. Lub że sam wyrok naruszał prawo, np. przez błędną wykładnię przepisów. Albo też, tu cytat z ustawy, „narusza zasady lub wolności i prawa człowieka i obywatela określone w Konstytucji”.

Pedofile w koloratkach



Kościół katolicki w USA znów kaja się za grzech pedofilii. Śledztwo przeprowadzone w Pensylwanii wykazało, że tamtejsi hierarchowie przez dekady kryli dewiantów. Podobnie działo się w innych stanach.

Piotr Milewski

W Pittsburghu działała siatka księ­ży, którzy gwałcili dzieci i robili im pornograficzne zdjęcia. Podczas orgii używali pejczy oraz innych akcesoriów sado-maso. Ofiary mu­siały przyjmować pozy ukrzyżo­wanego Chrystusa lub wyrażające pokorę, zaś oswojone, czyli całkowicie ubezwłasnowolnione emo­cjonalnie, dostawały duże złote krzyżyki. Robione na zamówienie wisiorki przypominały prześladowcom miłe chwile oraz sugero­wały pozostałym członkom siatki właściwy wybór „partnera”.
   Według opublikowanego w połowie sierpnia przez Sąd Naj­wyższy Pensylwanii raportu ze śledztwa wielkiej ławy przy­sięgłych ponad 300 kapłanów wykorzystywało seksualnie co najmniej 1000 zidentyfikowanych z imienia i nazwiska dzieci. „Ofiar było prawdopodob­nie kilka tysięcy, jednak dokładnej liczby nie da się ustalić, bo wiele osób milczało ze stra­chu lub wstydu, a część kościelnych dokumen­tów dotyczących molestowania zaginęła bądź uległa zniszczeniu - napisali przysięgli. - Księ­ża gwałcili małych chłopców i dziewczynki, hierarchowie ukrywali zbrodnie oraz chronili sprawców, a sami awansowali”.
Członkowie ławy przysięgłych prześledzi­li historię owych praktyk od roku 1947 do dziś, badając archiwa sześciu z ośmiu pensyl­wańskich diecezji. Dwa pozostałe biskupstwa objęło wcześniej inne śledztwo, nie mniej dys­kredytujące dla kleru. Stanowa prokuratura określiła raport jako „najbardziej wszechstron­ny i wyczerpujący dokument tego typu opraco­wany dotychczas w Stanach Zjednoczonych” oraz wszczęła na jego podstawie postępowa­nia karne przeciw księżom, których przestępstwa się nie prze­dawniły. Podobne dochodzenia toczą się w stanach Waszyngton, Nowy Jork, Illinois, Maryland, Massachusetts i Nebraska.