O ewolucji, zmianie poglądów i wolności słowa - mówi Eliza Michalik.
Joanna Podgórska: – Od „Gazety Polskiej” i „Gościa
Niedzielnego” do pracy w stacji, którą niedawno ukarano za obrazę uczuć
religijnych. To była ewolucja czy rewolucja?Eliza Michalik:
– Zdecydowanie ewolucja. Czasem jednak mam wrażenie, że zmiana poglądów
w Polsce jest przestępstwem. Wiele osób się szczyci, że ma stałe
poglądy, a mnie to się nie wydaje naturalne. Inaczej człowiek myśli
mając lat 20, a inaczej mając 30. Wyszłam z konserwatywnego domu, gdzie
panował tradycyjny podział ról i silny antykomunizm. To mnie zbliżało do
prawicy. Zaczęłam pracować w „Gazecie Polskiej”, bo miałam znajomych
w tym środowisku. Moje poglądy w tamtym czasie nie były efektem jakichś
głębokich przemyśleń, ale wychowania i otoczenia, w jakim dorastałam.
Mijały lata, obserwowałam rzeczywistość i zaczęłam dostrzegać, że pewne
rzeczy są inne, niż mi się wydawało.
Co było inne?Choćby kwestia praw kobiet. Kiedyś,
jako katoliczce, podobał mi się konserwatywny porządek, który w miarę
dobrze sprawdzał się w moim domu. Wydawało mi się też, że szklany sufit
to wymysł feministek, bo ja w tamtym czasie się z nim nie zetknęłam.
Pracowałam w redakcji, pisałam i zarabiałam, tak jak moi koledzy.
Dopiero później, gdy chciałam się rozwijać i awansować, zaczęło do mnie
docierać, że coś takiego jednak istnieje. Od pewnego momentu zaczynają
się problemy. Tak było z moją przyjaciółką. Miała szansę awansować na
stanowisko menedżera, ale cały zarząd i wszyscy menedżerowie byli
facetami i w końcu awansowali faceta. Mimo że ona miała wyższe
kwalifikacje i większe doświadczenie. Przeszkadzałaby w kultywowaniu
męskich obyczajów, bo panowie wspólnie oglądali mecze, umawiali się na
wódkę czy do klubów go-go.
Oczywiście to nie tak, że w poniedziałek jest się konserwatywną
katoliczką, a we wtorek lewicującą feministką. To był proces. W moim
życiu też zachodziły zmiany. Rozwiodłam się, a moje środowisko źle na to
zareagowało.
Przecież prawicowi dziennikarze często się rozwodzą.Mężczyznom
w tym środowisku wolno więcej. W pewnym momencie przestałam się tam
dobrze czuć. W „Gazecie Polskiej” też zachodziły zmiany. Gdy zaczynałam
tam pracować, rządził Piotr Wierzbicki. To była inna gazeta niż dziś.
Owszem, prawicowa i konserwatywna, ale było tam miejsce na publicystykę
promującą liberalizm gospodarczy. To jest mój pogląd, który się nie
zmienił. Nawiasem mówiąc, w „Gościu Niedzielnym” pisałam wyłącznie na
tematy gospodarcze. Kiedy władzę w „Gazecie” przejął Tomasz Sakiewicz,
z którym się zresztą przyjaźniłam, zaczęły się kłótnie, bo zmienił linię
redakcyjną i żądał podporządkowania. Wcześniej na przykład razem
z Piotrem Lisiewiczem pisaliśmy krytyczne teksty o ojcu Rydzyku. To było
dla mnie ważne, a już nie było wolno.
Chciałam odejść w spokoju, ale się nie udało. Z tego środowiska
bardzo ciężko się wychodzi, bo ono nie potrafi człowieka tak po prostu
wypuścić. Musi zlinczować, zgnoić, opluć. Zostałam wyrzucona z pracy,
poszłam do sądu, skończyło się ugodą, ale na warunkach podyktowanych
przeze mnie.
Przy okazji została pani podobno ruską agentką.W wypowiedzeniu
Sakiewicz napisał, że działałam na szkodę redakcji, będąc rosyjską
agentką o pseudonimie Natasza. Nawet sędzia w sądzie pracy był
zdziwiony, bo jeszcze się z czymś takim nie spotkał. Brzmi zabawnie, ale
to mnie kosztowało wiele nerwów. Środowisko odwróciło się ode mnie
z dnia na dzień. Koleżanki, z którymi przez lata spotykałam się przy
winie, nie chciały ze mną nawet rozmawiać. Na forach internetowych
odsądzano mnie od czci i wiary. Dzwoniono do moich miejsc pracy, żeby
ostrzec, że jestem ruską agentką i złodziejką, że wykradłam pieniądze
z kasy „Gazety Polskiej”. Telefonowano nawet do moich znajomych, żeby
ostrzec, jaka ze mnie szemrana postać. Oskarżenie o działanie w służbach
to w tym środowisku chleb powszedni.
Nie chcę z siebie robić męczennicy. Poniosłam po prostu konsekwencje
swojego wyboru. I tak miałam więcej szczęścia niż rozumu. Znam kilku
dziennikarzy, którzy wcale nie myślą tego, co piszą, ale mają problem,
bo tkwią w tym środowisku od lat, za dużo powiedzieli, napisali zbyt
wiele książek, są szeroko znani i z tego się utrzymują. Religia
smoleńska to potężna biznesowa machina. Na samym jeżdżeniu po Polsce
zarabia się krocie. Nie mogą wyjść z tych butów, bo nie będą mieli na
życie. To jest pułapka. A druga strona też ich nie przyjmie, bo na to za
późno. Nie będą wiarygodni. Ja się, na szczęście, wcześnie obudziłam.
Swego czasu było o pani głośno w kontekście plagiatów. To nie była przeszkoda w szukaniu nowej pracy?W Internecie
trwała potworna nagonka na mnie. Powstała nawet strona Eliza Watch,
gdzie fragmenty moich tekstów zestawiano z cudzymi. Bardzo efektownie to
wyglądało. Ale diabeł tkwi w szczegółach. Na przykład w moim tekście
był fragment książki Jana Fijora. Tak, tylko że pod tekstem był dopisek,
że z tej książki korzystałam, ale na to już nikt nie zwracał uwagi. Raz
faktycznie się podłożyłam, bo przygotowując tekst o stanie dróg,
wykorzystałam fragment raportu NIK. Nie sięgnęłam do źródła, ale do
artykułu we „Wprost”, który się na ten raport powoływał. Ale tu chodziło
o dane liczbowe, a nie jakąś konstrukcję intelektualną. Każdy z tych
przypadków mogę wytłumaczyć, pisałam sprostowania, wydrukowałam duży
tekst w „Życiu Warszawy”, gdzie je kolejno omawiam, ale to przeszło bez
echa. Nie chcę wchodzić w spiskowe teorie, ale jestem przekonana, że tę
kampanię w Internecie urządzili mi koledzy z „Gazety Polskiej”.
Ciągnie się za panią ta historia?Takie sprawy
zawsze się za człowiekiem ciągną na zasadzie, że jak ktoś chce psa
uderzyć, to kij znajdzie. Najbardziej doprowadza mnie do szału postawa
ludzi, którzy mówią: może i popełniałaś te plagiaty, ale jesteś fajna
i inteligentna, więc wybaczamy ci błąd młodości. Wolę skrajności – albo
wierzysz w moją niewinność i mnie szanujesz, albo uważasz mnie za
plagiatorkę, twoja sprawa.
Pani ewolucja światopoglądowa to był zwrot radykalny.Nie
chcę się do końca deklarować. W Polsce jest problem szufladek, a ja
sama ze sobą mam problem, bo nie pasuję do żadnej szufladki. Kiedyś
tkwiłam w szufladce „katolicka dziennikarka” i jako taką zapraszał mnie
do swojego programu Janek Pospieszalski. Kiedyś zadzwonił i mówi:
słuchaj, Eliza, robimy program o legalizacji domów publicznych, może byś
przyszła, bo jesteś świetnym batem na feministki. Powiedziałam, że mogę
przyjść, problem w tym, że jestem za legalizacją domów publicznych.
CAŁOŚĆ