piątek, 30 listopada 2018

Odwrót i powrót



Nie ma niepodległości bez praworządności. To hasło, pod którym Donald Tusk powraca do polskiej polityki, oferując antypisowskiej opozycji nowy język. I jak za dawnych czasów budzi aplauz u zwolenników oraz stawia na baczność przeciwników. Jaka rola jest mu pisana?

Niektórzy wciąż mają do niego żal, że zbyt łatwo uległ pokusie ucieczki z tonącego po­kładu rządzącej Platformy Obywatelskiej w 2014 r. Uważają, że przyczynił się do zwy­cięstwa PiS rok później. Sam Donald Tusk w niedawnym wywiadzie dla „Gazety Wy­borczej” odrzucał takie spekulacje. Stwier­dził, że pakując się do Brukseli, już wyczuwał nadchodzącą zmianę nastrojów: „Wiedziałem, że nie jestem wartością dodaną w przyszłych wyborach w Polsce. Byłem symbolem przemęczenia Platformą”.
   To prawda. W tamtym czasie Tusk od dawna nie był już cza­rującym wodzirejem opinii publicznej. Jego oblicze stawało się zacięte, rysy tężały, przemawiając, popadał w monotonię.
Dekadę wcześniej wyczerpanie władzą podobnie odbijało się na fizjonomii Leszka Millera. Tamten upadający premier faktycznie już nie miał siły walczyć, a finisz kadencji okazał się najbardziej upokarzającym epizodem w politycznym ży­ciu przywódcy SLD. Może więc dobrze, że „uciekający” Tusk oszczędził sobie i swoim zwolennikom podobnie smętnego widowiska? W końcu odchodził w glorii najwyżej wyniesionego polskiego polityka. Mit zwycięzcy został ocalony.
   I dziś procentuje. Bo stopniowo powracający do polskiego życia publicznego Donald Tusk znów ekscytuje swoich zwo­lenników. Widać to było wyraźnie podczas niedawnych Igrzysk Wolności w Łodzi. Po tym, jak emocje pęczniały w oczekiwa­niu na spóźniającego się (z pewnością nieprzypadkowo) sze­fa Rady Europejskiej. I jak następnie rozładowywał napięcie swoim wystąpieniem, godzącym patos z ironią, przestrogę z nadzieją, odpowiedzialność męża stanu z brutalnością twar­dego polemisty. Reakcja audytorium? Chyba nawet w czasach dawnej świetności Tusk nie wywoływał takiego entuzjazmu. Choć może po prostu było to pochodną stopnia znękania zgro­madzonych w Łodzi patriotów III RP po trzech latach „dobrej zmiany”. Przecież mit Tuska jest dla nich właściwie jedynym źródłem pokrzepienia.

czwartek, 29 listopada 2018

Hetman bez buławy



Myśli o tym, czego Jarosław Kaczyński boi się najbardziej - o stworzeniu partii na prawo od PiS. Czy to marzenie Marka Jakubiaka może się spełnić?

Aleksandra Pawlicka

Apetyty narodowców za­ostrzyły obchody 100-lecia niepodległości. Po raz pierwszy ich marsz z symbolami falangi oraz okrzykami „Śmierć wrogom ojczyzny” firmowały twarze premiera i prezyden­ta. Skrajna prawica poczuła zew krwi. Poczuł go także Marek Jakubiak. Poseł, który do polityki wszedł w 2015 r. na fali sukcesu Pawła Kukiza. Ale właśnie się z nim rozstał i zapowiedział tworzenie „nowej platformy skupiającej partie, sto­warzyszenia i ludzi o poglądach skrajnie narodowych”.
   - Ten proces niewątpliwie dojrze­wa. Od kilku lat narodowcy są ponownie obecni w polskiej polityce. Wprawdzie PiS przejęło retorykę narodową i operu­je nią bez umiaru, ale u części wyborców już widać rozczarowanie ich postawą w kluczowych dla nas sprawach - mówi Krzysztof Bosak, działacz Ruchu Naro­dowego. Adam Andruszkiewicz dodaje:
- Wyobrażam sobie sytuację, w której na lewo będziemy mieć ruch Biedronia, a na prawo federację ruchów narodowych, chociaż trzeba pamiętać, jak mocno są dziś podzielone organizacje narodowe.
   Bosak i Andruszkiewicz działają w Ru­chu Narodowym, wcześniej byli szefami Młodzieży Wszechpolskiej.
   - Wrzenie niewątpliwie jest - przy­znaje polityk sympatyzujący z naro­dowcami. - Ciągle odbywają się jakieś spotkania, przetasowania, ale czy to już początek pospolitego ruszenia, czy tyl­ko kolejny Konwent Świętej Katarzyny?

środa, 28 listopada 2018

Kabociorz



Wojciech Kałuża, kandydat Koalicji Obywatelskiej z miasta Żory, dostał się z pierwszego miejsca na liście do sejmiku śląskiego. Natychmiast potem głosy ponad 25 tys. wyborców oddał Prawu i Sprawiedliwości. W zamian ma dobrą posadę i parę niejasnych obietnic.

Wojciech Kałuża jest teraz sławny na całą Polskę. Jednak to taki rodzaj popularności, który nie pozwala bohaterowi mieszkać we własnym domu. Sąsiedzi Kałuży mówią, że nie widzieli jego samochodu dokładnie od dnia, w którym ukradł ich głosy. Dom na żorskich przedmieściach stoi za wysoką bramą, cichy i nieopalany. Pani Kałużowa czasem przyjeżdża z dwójką dzieci. Jest milcząca, a ludzie też o nic nie pytają, tylko patrzą. To przez wzgląd na dzieci - dwulatkę i dwumiesięczniaka.
Tymczasem w każdej kolejce, w każdym sklepie w Żorach najcieplejsze słowa o Kałuży to „ciul”, „kradziok” i „kabociorz” (zdraj­ca). Inne określenia bohatera nie nadają się do gazet. Podobnie jest w Rybniku i Wodzisławiu - tam też na niego głosowali.

wtorek, 27 listopada 2018

Kasa i kasy i Kulisy bankowej afery



Kasa i kasy

Marek Chrzanowski najpierw pozbył się z Komisji Nadzoru Finansowego „pogromców SKOK-ów”, a potem w drogę kasom nie wchodził. Jego dymisja może oznaczać kłopoty dla SKOK-ów i dla ich twórcy Grzegorza Bieleckiego

Radosław Omachel

Piątkowa nominacja Ja­cka Jastrzębskiego na szefa Komisji Nadzoru Finansowego - w miej­sce skompromitowanego Chrzanowskiego - niesie zmianę ukła­du sił w obozie władzy. Premier nie miał bowiem do tej pory większego wpły­wu na politykę KNF. Dotychczasowy jej przewodniczący, Marek Chrzanow­ski, był człowiekiem Adama Glapińskiego, wywodzącego się z tzw. zakonu PC, czyli pierwszej partii Kaczyńskiego, pre­zesa Narodowego Banku Polskiego. Z na­szych informacji wynika, że na początku listopada, kiedy atmosfera wokół KNF zaczęła gęstnieć, weterani PC i PiS pró­bowali zapewnić sobie długofalową kon­trolę nad Komisją - także na wypadek ewentualnych zmian kadrowych.
   - Wraz ze słynną poprawką „bank za złotówkę”, dającą KNF prawo do wy­właszczania właścicieli banków, do Sej­mu trafiły po cichu także dwie inne propozycje zmian. Chodziło o zapisy da­jące marszałkom Sejmu i Senatu prawo do delegowania do władz Komisji swoich przedstawicieli - mówi osoba znająca kulisy sprawy. Poprawki były kwestio­nowane przez biuro prawne Sejmu jako potencjalnie sprzeczne z konstytucją. Ustawa zasadnicza takich prerogatyw dla marszałków nie przewiduje. - Autor poprawek był jednak uparty, jego pomy­sły dwa razy trafiały do porządku obrad, zanim zostały wycofane - opowiada nasz rozmówca.
   Z awantury w KNF premier wyjdzie zatem wzmocniony. Jacek Jastrzębski był do tej pory wiceszefem departamen­tu prawnego PKO BP. To, że Morawie­cki misję sprzątania po Chrzanowskim powierzył menedżerowi z tego ban­ku - zarządzanego przez Zbigniewa Jagiełłę, kolegę premiera jeszcze z cza­sów PRL-owskiej opozycji - to wyraźny sygnał.
   Przypomnijmy: bezpośrednią przy­czyną dymisji Chrzanowskiego było nagranie rozmowy z marca 2018 r., ujaw­nione przez bankiera Leszka Czarneckie­go, który twierdzi, że szef KNF zażądał od niego - pośrednio - ok. 40 mln zł łapów­ki. W jednym z najważniejszych wątków afery KNF pojawia się nazwisko senatora PiS Grzegorza Biereckiego i nazwa jego fundacji Kocham Podlasie.

poniedziałek, 26 listopada 2018

Jak Polsat pokochał PiS



Układ wydaje się prosty - Polsat staje się telewizją sprzyjającą władzy w zamian za spokój Zygmunta Solorza w interesach. Jeden z wątków afery KNF to klocek pasujący do tej układanki.

Aleksandra Pawlicka, Wojciech Cieśla

Biznesy miliardera Zyg­munta Solorza od lat rozpalają zbiorową wy­obraźnię. Inni waż­ni gracze pojawiają się i znikają, on trwa. Ostatnio znów o Solorzu głośno za sprawą afery KNF. Okazało się, że mało znany prawnik z Częstochowy, Grzegorz Kowalczyk, jeden z kluczowych bohaterów afe­ry, zasiada w radzie nadzorczej Plus Banku należącego do Solorza. Reko­mendował go tam osobiście szef KNF Marek Chrzanowski.
   Plus to mały bank, który na początku roku miał problemy z KNF.
   Czy zatrudnienie prawnika związa­nego z obozem władzy miało zapewnić biznesmenowi spokój w interesach?

niedziela, 25 listopada 2018

Wiktoria według Victora



Dziś już nie ma prostego podziału na PiS i PO. Jest rządzący monopol oraz wianuszek ugrupowań opozycyjnych, które w sumie mogą mieć więcej niż władza, a i tak jej nie pokonać. To metoda d'Hondta pokazuje swoje przewrotne oblicze.

Kto trzęsie polską polityką? Oczywiście naczelnik Jarosław Kaczyński. Ale spoglądając od strony opozycyjnej i kon­figurując rozmaite układanki z Tuskiem, Schetyną, Biedroniem, Czarzastym i Kosiniakiem-Kamyszem w roli głównej, przyjdzie nam wskazać dosyć nietypowego patrona koordynującego myślenie oraz działanie wyżej wymie­nionych. Nietypowego, gdyż nieżyjące­go już od ponad stu lat. Lecz mimo to, gdyby miało w niedalekiej przyszłości dojść do wyborczego porozumienia wszystkich opozycyjnych sił, meryto­rycznie wskazane byłoby nadać mu szyld Konwentu Victora d’Hondta.
   A chodzi rzecz jasna o twórcę obo­wiązującej w Polsce metody przelicza­nia głosów wyborczych na mandaty. Łaskawej dla wielkich i bezlitosnej dla maluczkich, a nawet tylko mniejszych. Nakazującej natychmiast pogonić tych, którzy chcieliby adaptować w warun­kach parlamentarnej demokracji daw­ną Havlowską ideę „siły bezsilnych”. Na ignorowanie wynalazku profeso­ra nauk prawnych i matematycznych z Gandawy przywódcy opozycji nie mogą sobie pozwolić. Bo choćby w wy­borach każdy z osobna nie wiadomo jak się wytężał, to nie pozbawią naczelni­ka władzy.
   I nie ma znaczenia, że ich z trudem ciu­łane głosy - w liberalnym centrum, na le­wicy progresywnej i postkomunistycznej, w mieście i na prowincji, i w ogóle gdzie­kolwiek - w powyborczym podsumowaniu mogą się przełożyć na procentowy wynik wyższy od poparcia dla PiS. Przewagi w parlamencie z tego nie będzie. Jedyna rada na d’Hondta, to myśleć o łączeniu wysiłków przed wyborczą weryfika­cją. Tego wymaga wymyślony przez nie­go algorytm.
   Z ogólną proporcjonalnością wyborów ta metoda obchodzi się w sposób libe­ralny. Adekwatnie do poparcia rozdziela partiom tylko tyle mandatów, aby nikt nie zarzucił wyborom, iż są niepropor­cjonalne. Po cóż ta oszczędność? Ano po to, aby wygospodarować do podziału dodatkową mandatową pulę. Tyle że już według nieco innych reguł, zdecydowanie bliższych logice większościowej. Czyli im partia silniejsza, tym więcej bierze z wy­generowanej przez algorytm nadwyżki. Średniacy obłowią się już tylko śladowo, a małym (choć wciąż ponadprogowym) d’Hondt tnie bez pardonu, czasem tylko zostawiając jakiś ochłap.
   Oczywiście dla przeciętnego wyborcy to kwestia abstrakcyjna. Jednak dylemat, jak rozdzielać parlamentarne mandaty, od dawna nurtuje metodologów polityki. Nie istnieje bowiem powszechnie apro­bowany sposób. I to zarówno z matema­tycznego, jak i politycznego punktu widze­nia. Każdy ma wady i zalety. Choć akurat w Polsce obowiązująca od 25 lat (z krótką przerwą) metoda d’Hondta raczej nie bu­dzi kontrowersji. Dlaczego więc dopiero teraz zaczęła wzniecać emocje i prowoko­wać liczne komentarze?
   Od mniej więcej połowy lat 90. większa część wyborców przeważnie odnajdy­wała się w jednym z dwóch dominują­cych bloków (dawniej AWS-SLD, potem PiS-PO). Jedynie mniejsze formacje, faktycznie cierpiące za sprawą metody d’Hondta, nieśmiało narzekały, że mają pod górę. Któż by jednak ich wtedy słu­chał? Ale po 2015 r. sytuacja się zmieniła, ogólna symetria sceny została zachwia­na. PiS otacza kilka ugrupowań opozy­cyjnych, spośród których Platforma ma najwyższe poparcie. Nie na tyle jednak wysokie, aby samodzielnie dogonić rzą­dzących. I dopiero w takich warunkach metoda d’Hondta uwypukliła swoje przewrotne oblicze.

sobota, 24 listopada 2018

Patriotyzm oznacza dziś udzielaną sobie i totumfackim promesę, by się przyssać do cycka ojczyzny,Gangrena,Powidła i szumiała,Jasny gwint!,Suport,Odlot,Kwestia pryncypiów,A nie mówiłem?,Państwo zamknęło oczy i Realiści ponad granicami



Patriotyzm oznacza dziś udzielaną sobie i totumfackim promesę, by się przyssać do cycka ojczyzny

Gdy słowo „patriotyzm” pada z ust polityka, zapala mi się alarmowa lampka. Bo - zwłaszcza na pisowskiej prawicy - prawidłowość jest taka, że im gorsza blaga, tym ogromniejsza flaga.

„Zawsze miał najwyższe standardy profesjonalne, merytoryczne, uczciwości, patriotyzmu i wszelkie inne”. Tak prezes NBP Adam Glapiński mówi o swoim protegowanym Marku Chrzanowskim, szefie KNF, którego „niemoralną propozycję” nagrał bankier Leszek Czarnecki. „Profesjonalne” – rozumiem. „Merytoryczne” – rozumiem. „Uczciwości” – powiedzmy, że jakoś rozumiem, bo to czasem zależy wobec kogo. Ale z „patriotyzmem” to już pan prezes przesadził. Mogę rozumieć, po co ta przesada, ale nie mogę zrozumieć, jakim cudem obyty z polityką tytularny profesor mógł sądzić, że to mu się uda.

Gdy słowo „patriotyzm” pada z ust polityka, zapala mi się alarmowa lampka. Bo – zwłaszcza na pisowskiej prawicy – prawidłowość jest taka, że im gorsza blaga, tym ogromniejsza flaga. Krowa, która dużo ryczy, mało mleka daje – to porzekadło (nie mylić z „szumidłem”) działa tu bardziej bezwzględnie niż w kontekście, w którym się je na ogół stosuje.

Jarosław Zieliński z Suwałk, który policjantów noszących polskiego orła na czapce zatrudnia do cięcia konfetti i zmusza do przebieranek, swoją oficjalną stronę otwiera własną myślą następującej treści: „Nasze serca, umysły i czyny – dla Niepodległej. Niech to będzie nasza wspólna deklaracja i patriotyczne zobowiązanie wobec przyszłości”.

Słynna „pani kraksa” twierdzi, że gigantyczne premie jej oraz jej kolegom się należą, i bez skrupułów pędzi na rodzinne imprezki rządowym konwojem, rozwalając kolejne limuzyny oraz auta postronnych obywateli. Z jej ust „patriotyzm” też nie schodzi od lat, chociaż - podobnie jak policjanci z Suwałk - poznała jego obrotowy sens, gdy komitet polityczny PiS uchwalił, że „…oceniając niezwykle wysoko prawdziwy patriotyzm (…) Beaty Szydło, przyjmuje jej rezygnację”.
Premier od kredytowych słupów, które miały zarabiać kosztem banku i państwa, głosi, że „patriotyzm to coś najwspanialszego”. Senator Bierecki, którego jedna fundacja wytransferowała kilkadziesiąt milionów do spółki w Luksemburgu, a kolejne miliony z Kasy Krajowej SKOK chciał wyprowadzić do innej swojej fundacji, opowiada, że „sukces ekonomiczny rodzi się z narodowej dumy, która jest źródłem gospodarczego patriotyzmu”.

Antoni Macierewicz, otoczony powszechnie znaną siecią rosyjskich powiązań, były minister obrony, który odbierając tytuł Patriota Roku 2016, głosił, że „patriotyzm, patriota to jedno z największych słów w języku polskim, w języku ludzkim”, w tym samym czasie gwałtownie hamował modernizację armii i poniżał wojsko, którego dowódcy musieli się prężyć przed Misiewiczem lub odejść.

piątek, 23 listopada 2018

Z jakiej partii są Bezpartyjni?



W ostatnich wyborach Bezpartyjni Samorządowcy dostali więcej głosów niż PSL w 2015 r. Za cenę obniżenia podatku miedziowego właśnie zawiązali na Dolnym Śląsku koalicję z PiS. A za rok podejmą kolejną próbę dostania się do Sejmu. I spróbują wcisnąć się do rządu.

Na Dolnym Śląsku 73-tys. Lubin znany jest głównie z funkcjonującego na jego terenie giganta KGHM. Może jeszcze grającego w Ekstraklasie Zagłębia, też zresztą należą­cego do miedziowego kombinatu. Ze stolicy regionu Wrocławia to tylko 76 km. Z sąsied­niej 100-tys. Legnicy kilkanaście. Ale to właśnie w tym mia­steczku bije dziś polityczne serce regionu.
   To także tu w 2014 r. „wymyślono” i stworzono Pawła Kukiza jako polityka. Stąd rok później kierowano jego kampanią prezydencką, w której udało mu się przekonać do swojego nieco chaotycznego programu co piątego polskiego wyborcę. Tu wreszcie powołano do życia Bezpartyjnych Samorządow­ców, którzy w zachodniej Polsce wyrośli na trzecią siłę w ostat­nich wyborach samorządowych. Ich kandydaci na prezyden­tów triumfowali w ostatnich wyborach nie tylko w Lubinie, gdzie tradycyjnie (już po raz piąty i po raz czwarty z rzędu już w pierwszej turze) bezkonkurencyjny okazał się Robert Raczyński. Kolejne kadencje zapewnili sobie związani z Bez­partyjnymi również prezydenci Bolesławca (Piotr Roman), Zielonej Góry (Janusz Kubicki) i Szczecina (Piotr Krzystek).
   Ze swoimi sześcioma mandatami w sejmiku dolnośląskim Bezpartyjni są głównym rozgrywającym. Mija tydzień, jak za­wiązali w nim koalicję z PiS.
   Przez trzy tygodnie o ich względy równie mocno zabiega­ła Platforma, zdesperowana, by utrzymać władzę w jednym ze swoich mateczników. Za cenę zawiązania współpracy w swoim macierzystym regionie Schetyna gotów był dopu­ścić Bezpartyjnych Samorządowców tam, gdzie do większości nie są mu potrzebni: w Lubuskiem i Zachodniopomorskiem. Ostatecznie nie był jednak w stanie konkurować z ofertą wspo­maganą rządowymi pieniędzmi.
   Dwa tygodnie temu Robert Raczyński, który przewodzi Bezpartyjnym Samorządowcom, spotkał się w Warszawie z Mateuszem Morawieckim, z którym zna się jeszcze z czasów wspólnego zasiadania w klubie AWS dolnośląskiego sejmiku na przełomie XX i XI w. Postawił jeden główny warunek: ko­alicja w zamian za obniżenie podatku miedziowego. Po tygo­dniu namysłu premier się zgodził, co oznacza, że tym jednym ruchem Raczyński zapewnił rządzonemu przez siebie Lubi­nowi i okolicznym gminom, na terenie których usytuowane są zakłady KGHM, roczne wpływy rzędu nawet 60-80 mln zł.
   W nowym zarządzie województwa Bezpartyjni będą mieli prawo wskazania nie tylko marszałka, ale i dwóch jego człon­ków. PiS zadowoli się w nim tylko dwoma miejscami i stano­wiskiem przewodniczącego sejmiku.
   Na tym jednak nie koniec. Bo jak słychać nieoficjalnie, przedmiotem umowy były również stanowiska w spółkach należących do miedziowego giganta, które w przyszłości objąć będą mogli „lubińscy”. Już po zawarciu porozumienia lider PO zarzucił PiS „polityczną korupcję”, a Bezpartyjnym Samorzą­dowcom, choć nie wyartykułował tego wprost, coś na kształt „politycznej prostytucji”.
   - Na jednej szali mieli ofertę od nas: opartej na zaufaniu rze­czywistej współpracy na rzecz całego regionu, na drugiej czystą gotówkę, przede wszystkim dla samego Lubina - ocenia Grze­gorz Schetyna. - Mam nadzieję, że wyborcy zapamiętają sobie na przyszłość, że głos oddany na Bezpartyjnych to w rzeczywi­stości głos oddany na PiS.

czwartek, 22 listopada 2018

Formuła 1 a bitwa Warszawska



Jak człowiek od pilnowania porządku na miesięcznicach smoleńskich zarządzał milionami ze spółek Skarbu Państwa - czyli dwa lata Polskiej Fundacji Narodowej. Do prokuratury wpłynęło zawiadomienie w sprawie działania na szkodę spółek.

Brygady Wąsika - tak nazywa­na jest potocznie nieformalna straż zajmująca się porząd­kiem i ochranianiem prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego m.in. na miesięcznicach smoleńskich. To wolontariusze, ponoć nawet 300 osób - studenci, dawni działacze, sympatycy, których skrzyknął Maciej Wąsik, bliski współpracownik Mariusza Kamińskiego, wiceprezesa PiS i ministra koordynatora służb specjalnych. Wąsik jest jego zastęp­cą w CBA. Z nimi właśnie kojarzony jest Cezary Jurkiewicz - wpisany jako prezes już w samym akcie notarialnym z 16 listo­pada 2016 r., powołującym Polską Funda­cję Narodową i podpisanym przez preze­sów, wiceprezesów i członków zarządu 17 największych spółek Skarbu Państwa.
   To 55-letni teolog po Akademii Teolo­gii Katolickiej, który porzucił po 4 latach
seminarium; żonaty, ojciec ósemki dzie­ci. Drobny przedsiębiorca z 4-hektarowym gospodarstwem. Imał się różnych zajęć - handlował kwiatami na bazarze, był kierownikiem Dywizji Barów Ka­wowych w kioskach Ruchu. Zapisał się do PiS, został szefem Klubu Gazety Pol­skiej w podwarszawskim Wawrze i przy­stąpił do brygad Wąsika. Odtąd jego ka­riera przyspieszyła.
   Dziś jest, jak sam podaje w swoim biogramie, „Koordynatorem Służby Po­rządkowej ochraniającej Marsze Pamięci i wydarzenia organizowane przez Prawo i Sprawiedliwość”. Jest też formalnym or­ganizatorem miesięcznic - to jego podpis widnieje pod ich zgłoszeniami do Ratu­sza. W 2014 r. został radnym, a rok później Mariusz Kamiński, szef struktur stołecz­nych PiS, zrobił go przewodniczącym Klu­bu PiS w Radzie Warszawy.
   Po wygranych przez PiS wyborach parlamentarnych Jurkiewicz dostał po­sadę naczelnego dyrektora Centralnego Ośrodka Sportu podległego Ministerstwu Sportu, z pensją kilkunastu tysięcy zło­tych. A rok później, w listopadzie 2016 r., został prezesem Polskiej Fundacji Naro­dowej. Fundatorzy dorzucili mu człon­ków zarządu - Pawła Kozyrę, o którym wiadomo tyle, że był kiedyś rzecznikiem ministra skarbu Jasińskiego, i 56-letniego Macieja Świrskiego, autora bloga „Szczur biurowy”, znanego wcześniej jedynie z zaangażowania w Fundację Reduta Dobrego Imienia - Polska Liga Przeciw Zniesławieniom, którą założył wspólnie z dawnym działaczem opozycji Józefem Orłem. W radzie Ligi zasiadał przez lata obecny minister kultury Piotr Gliński. Zresztą obok Jana Pietrzaka, prof. Andrze­ja Nowaka, adwokata Wiesława Johanna, Tadeusza Płużańskiego i Józefa Orła (ten wszedł do Rady PFN jako przedstawiciel PKO BP). Zarobki członków zarządu usta­lono na 4-krotność przeciętnego średnie­go wynagrodzenia w przedsiębiorstwie co daje ok. 20 tys. zł miesięcznie.
   Samemu aktowi założycielskiemu Fun­dacji nadano dużą rangę. Notariusz został wezwany do Ministerstwa Skarbu przy Kruczej, gdzie zgromadzili się przedstawi­ciele spółek: PGE, PGNiG, Lotos, Tauron, Energa, Enea, KGHM, Orlen, PKO BP GPW, PWPW, PGZ, Azoty, PKP SA, Totalizator Sportowy i Polski Holding Nieruchomo­ści. Każdy z pełnomocnictwem poświad­czonym notarialnie. I każdy obowiązkowo oświadczający przed notariuszem, że zgo­dę na utworzenie PFN wyraziły ich zarządy, rady nadzorcze czy walne zgromadzenia. Chodzi w końcu o finansowe zobowiąza­nie, i to na lata. Najpierw do wpłat na fun­dusz założycielski - w sumie 97,3 mln zł (najwięksi zadeklarowali po 7 mln, mniejsi 5 mln, 3 lub 1,5 mln zł) płatne do 31 grud­nia 2016 r. Miesiąc później znowu tyle samo na działalność statutową na 2017 r. Przez kolejne 9 lat fundatorzy mieli do­kładać o połowę mniej niż na starcie. Zna­miennie brzmi ostatni paragraf aktu za­łożycielskiego: „koszty sporządzania tego aktu ponosi Fundacja, a płaci je PGE Polska Grupa Energetyczna SA”. Choć było to tyl­ko 5 tys. zł taksy notarialnej, widać, że za­dania zostały już określone - za wszystko płacą spółki Skarbu Państwa.

środa, 21 listopada 2018

Układ ręcznie sterowany



PiS usiłuje przekonać, że sprawcą afery KNF jest jedna czarna owca, zresztą spoza partii. Dymisja Marka Chrzanowskiego ma więc zamykać sprawę
Ale inna teoria broni się o wiele lepiej - odsunięty szef KNF był tylko trybikiem w nowym systemie rządzenia państwem, jaki PiS wprowadza z pełną determinacją. Ma on już swoją nazwę - orbanizacja.

Polską wstrząsnęła kolejna afera taśmowa, ujawniona przez „Gazetę Wyborczą” oraz „Fi­nancial Times”. O wiele większego kalibru niż poprzednia, która zakończyła się dla PO prze­granymi wyborami. Bohaterów obecnej nie nagrano w knajpie, podczas prywatnej kolacji zakrapianej alkoholem. Rozmowa odbywała się w gabinecie szefa Komisji Nadzoru Finansowego, do które­go gospodarz zaprosił Leszka Czarneckiego, jednego z najbo­gatszych Polaków, właściciela prywatnego Getin Noble Banku oraz Idea Banku, nadzorowanych przez komisję. Taka wizyta nie może być uznana za prywatną i - dla uniknięcia jakich­kolwiek podejrzeń - nie powinna odbywać się w cztery oczy. Ale Markowi Chrzanowskiemu wyraźnie zależało na dyskrecji, upewniał się, czy gość nie ma telefonu i uprzedzał, że zainsta­lowane szumidła i tak uniemożliwią ewentualne nagranie. Czuł się pewnie, więc mógł być szczery.
   Już to brzydko pachnie, dalej jest za to emocjonująco, jak w „Ojcu chrzestnym”. Z ust człowieka odpowiedzialnego za stabilność systemu finansowego w Polsce padają propozycje nie do odrzucenia. W filmie te grzeczne prośby kończyły się krwawo dla nieposłusznych, Czarnecki - jak wynika z nagra­nia, które jednak się udało - może stracić swój bank. Zreali­zowany zostanie bowiem Plan Zdzisława (Sokala, czyli szefa Bankowego Funduszu Gwarancyjnego), przejęcia Getin Noble Banku za złotówkę, bez zgody właściciela. Żeby tego uniknąć, bankier musiałby zatrudnić u siebie prawnika, wskazanego przez Chrzanowskiego.
   O ile zachowanie Chrzanowskiego zostało uznane za na­ganne i zakończyło się jego wymuszoną dymisją, o tyle Plan Zdzisława Sokala, uznawanego za osobę o nieposzlakowanej opinii - przeciwnie. W momencie nagrania, czyli w marcu, Czarnecki uznaje, że byłaby to kradzież, w ostatnich dniach plan przejmowania banków przez państwo zyskał jednak pełną autoryzację władz państwa. Dowodem jest złożona po­spiesznie w Sejmie poprawka do prawa bankowego, powszech­nie znana jako „bank za złotówkę”. Mimo wybuchu afery jej przyjęcie zarekomendowała senacka komisja finansów, kie­rowana przez Grzegorza Biereckiego, twórcę i wieloletniego szefa Kasy Krajowej SKOK.
   Poprawka ma zwiększyć bezpieczeństwo klientów banków, które mają kłopoty, oraz stabilność rynku finansowego. BFG, któremu szefuje Sokal, jest drugą, obok KNF, instytucją waż­ną dla rynku finansowego. Z jego kasy wypłaca się depozyty klientom upadłych banków, ostatnio głównie SKOK.
   Ów prawnik, Grzegorz Kowalczyk, dla którego Chrzanow­ski szuka pracy, niewiele wprawdzie wie o restrukturyzacji banków, ale - to wynika już ze słów bankiera, a nie z nagra­nia - jego wynagrodzenie ma wynosić około 40 mln zł, czyli równowartość 1 proc. wartości banku, który – przypomnijmy - w razie oporu właściciela ma być przejęty za symboliczną zło­tówkę. „GW” ujawnia, że prawnik z Częstochowy z polecenia Chrzanowskiego zasiada już w radzie nadzorczej Plus Banku Zygmunta Solorza-Żaka, również ze szczytu rankingu najbo­gatszych. Wyraźnie ma wzięcie, był także członkiem rady GPW, również dzięki pomocy Chrzanowskiego.
   Pensja szefa KNF wynosi 33 tys. zł, trudno uwierzyć, że oszołamiające apanaże Kowalczyk miałby zatrzymać dla siebie. To nie jedyny argument podważający teorię dzia­łaczy Prawa i Sprawiedliwości, że Chrzanowski działał je­dynie w swoim imieniu. Zwłaszcza że po przedstawieniu korupcyjnej propozycji Chrzanowski wraz z Czarneckim udają się do Adama Glapińskiego, prezesa NBP. Po co? KNF jest niezależna, bankowi centralnemu nie podlega. Ale naj­wyraźniej Chrzanowski uznaje wyższość Glapińskiego, sam przyznaje, że należy do obozu skupionego wokół NBP. Ma pomagać Glapińskiemu w pozbawieniu niezależności KNF, którą kieruje. Glapiński chce ją ponownie podporządkować NBP. Przypomnijmy, że kiedy PiS postanowił wyjąć nadzorcę ze struktury NBP, przekonywał, że jest to rozwiązanie najlep­sze. A chodziło po prostu o przejęcie dawnej Komisji Nadzo­ru Bankowego.
   Chrzanowski wyraźnie odgrywa rolę figuranta. W SGH, gdzie obaj pracowali, Glapiński uznawany był za jego mento­ra, to Glapiński polecić go miał także premier Beacie Szydło, która powołała Chrzanowskiego na prezesa KNF, mimo że jego kompetencje nadzorcze wydają się nad wyraz wątpliwe. Ob­ciąża go także afera GetBacku, nadzorowanego przez KNF, która nie potrafiła jej zapobiec ani nawet ograniczyć skutków.
   Odpowiedź na pytanie, po co obaj panowie udali się do NBP, może kryć się w kolejnym nagraniu. Według Polityki Insight PiS bardzo się takiego nagrania boi. Mogłoby się okazać, że propozycja Chrzanowskiego znana była także prezeso­wi NBP. Cała nadzieja w szumidłach. Z dotychczasowych przecieków wynika, że ujawnione nagranie rzeczywiście nie jest jedyne.

wtorek, 20 listopada 2018

Prezes NBP i jego student



Czy to maleńki Plus Bank Zygmunta Solorza miał przejąć z pomocą państwa banki Leszka Czarneckiego? Czy właściciel Polsatu tuż przed wybuchem afery odwiedził szefa KNF? I co o sprawie wiedział prezes NBP Adam Glapiński?

Radosław Omachel

Prezydent. Premier. Mi­nistrowie. Szefowie pań­stwowych spółek i pięć tysięcy gości. Wymyślona przez prezesa NBP Adama Glapińskiego alternatywa dla Forum Ekonomiczne­go w Krynicy, czyli rzeszowski Kongres 590, to największa impreza tego typu na Podkarpaciu.
   I kura znosząca złote jaja. Wpływy z wyda­rzenia organizowanego przez założoną przez Glapińskiego Fundację im. Sławomira Skrzyp­ka sięgają 5 mln zł. To pieniądze głównie od mecenasów imprezy - w tym spółek skarbu państwa.
   Przez władze fundacji im. Skrzypka przez lata przewinę­li się, obok rodziny zmarłego w katastrofie smoleńskiej byłe­go prezesa NBP, także współpracownicy Glapińskiego, w tym Marek Chrzanowski, do niedawna przewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego, i Zdzisław Sokal, szef Bankowego Funduszu Gwarancyjnego. Czyli główni bohaterowie afe­ry w KNF, ujawnionej w zeszłym tygodniu przez „Gazetę Wyborczą”.
   Gwoździem programu na tegorocznym Kongresie 590 miał być panel dyskusyjny w bloku tematycznym „NBP i KNF na straży stabilno­ści systemu finansowego”. Dyskutować mieli szefowie obu instytucji, ale w ostatniej chwi­li listę prelegentów zmieniono. Chrzanowski wypadł z niej, bo po ujawnieniu nagrań przez „Gazetę Wyborczą” od razu we wtorek podał i się do dymisji. Ale i przyjazd prezesa NBP do I Rzeszowa wielu uczestników kongresu za­skoczył. - W kuluarach panuje przekonanie, że Glapiński może nie przetrwać narastające­go kryzysu - mówi uczestniczka Kongresu 590.
Podobne obawy dotyczą przynajmniej kilku in­nych prominentnych uczestników rzeszow­skiej imprezy.

poniedziałek, 19 listopada 2018

Człowiek z misia


Afera KNF nie jest „błędem przy pracy”, ale samą istotą ustrojowego projektu Jarosława Kaczyńskiego

Wielu ludziom na lewicy i na pra­wicy bardzo się podobały uży­wane przez obecną władzę słowa „repolonizacja” i „renacjonalizacja”. W propagandzie Kaczyńskie­go i Morawieckiego oraz PiS miały one budować nostalgię za wielkimi projektami realizowanymi przez państwo - za etatyzmem sa­nacji (Centralny Okręg Przemysłowy, Gdynia i jej budowniczy Eugeniusz Kwiatkowski) czy Edwarda Gierka (Huta Katowice, mały Fiat 126p, bloki z wielkiej płyty).
   Jak jednak pokazały trzyletnie rządy PiS, owa „repolonizacja” i „wielkie projekty” to w praktyce po prostu zwyczajny rympał i reket. Zamiast odrodzonej stoczni i budowanych przez państwo bałtyckich promów jest ukradziona złota tabliczka Morawieckiego. Zamiast prze­kopu Mierzei Wiślanej - słupek wbity przez Kaczyńskiego na plaży w ostatnich dniach kampanii samorządowej i już następ­nej nocy „zabrany przez morze”.
   Szczególnie afera KNF pokazuje, że repolonizacja i renacjonalizacja w wykonaniu PiS ma tylko tyle wspólnego z sanacją, że zamiast Eugeniusza Kwiatkowskiego budującego Gdynię dosta­liśmy Nikodema Dyzmę, który nie budował niczego poza osobi­stą pozycją i prywatnym majątkiem.

niedziela, 18 listopada 2018

Płatność przeterminowana



Miły, życzliwy, uśmiechnięty i z koneksjami. Archetyp uwłaszczonej nomenklatury. Życie Dariusza Przywieczerskiego zatacza koło - jeden z macherów od afery FOZZ będzie ostatnią ofiarą sprawy, która przedawniła się lata temu

Wojciech Cieśla

Głodowo pod Lipnem. Ogród w stylu angielskim chro­ni wielka żelazna brama. Ostatni raz mieszkańcy Głodowa widzieli właści­ciela trzynaście lat temu - podobno przy­cinał gałęzie jabłoni. Potem zniknął - tuż przed wyrokiem w procesie, w którym za­robił trzy i pół roku odsiadki za kradzież miliona dolarów z Funduszu Obsługi Za­dłużenia Zagranicznego.
   Z innego miejsca Dariusz Przywieczerski zniknął równie niespodziewanie. Jeszcze kilkanaście dni po wydaniu li­stu gończego sąsiedzi w Aninie widzieli, jak wysiada z auta, otwiera bramę, wcho­dzi do swojej willi. Nikt nie zauważył, jak wyjechał. Krążyły pogłoski, że ukrył się na Cyprze lub Kajmanach. W rzeczywisto­ści rozkręcał kolejne biznesy w Wielkiej Brytanii i Stanach. Tak jak potrafił, han­dlował mydłem i powidłem, sprzedawał gwoździe. On - były milioner, złote dzie­cko lat 90. Kilka dni temu, deportowany przez Amerykanów, wylądował w areszcie na Służewcu.

sobota, 17 listopada 2018

Odwilż,Marsz na rozstajach,Gorzko,Droga pani Małgorzato,Nie przejdziem odry,Józek, co się dzieje?,Dojrzały patriota i W drodze do apteki



Odwilż

Wybory samorządowe były dla PiS przegraną bi­twą, ale oczywiście nie wojną. Przyniosły jednak dramatyczny przełom. PiS wciąż rządzi, ale już nie panuje.
   Tak, tak, PiS przegrało, niezależnie od tego, że w wybo­rach do sejmików uzyskało najlepszy wynik. Na pytanie, kto wygrał wybory, pada wiele odpowiedzi, ale ta prawdziwa jest banalnie prosta. Wygrał je ten, kto ma poczucie, że wy­grał. Przegrał ten, kto ma poczucie porażki. A poczucie po­rażki ma właśnie PiS. Polityka jest bowiem grą oczekiwań, w której psychologia jest często ważniejsza od arytmetyki i cyferek.
   W zeszłym tygodniu miałem okazję pojeździć trochę po Polsce i spędzić sporo czasu na rozmowach z wyborcami. Bezcenne doświadczenie. Szczególnie gdy najświeższe ob­serwacje zestawia się z tymi sprzed, powiedzmy, dwóch lat. Wtedy dominowały desperacja, bezradność, a nawet po­czucie beznadziei. Najczęściej padało pytanie: „jak długo to potrwa”, czasem w wersji „kiedy to się skończy”. Pyta­nie było w gruncie rzeczy prośbą o dodanie otuchy i o za­pewnienie, że kiedyś, może nawet niedługo, „to” może się skończyć. Otóż dziś takie pytanie nie pada. Z prostego po­wodu. Ludzie czują, że perspektywa końca „tego” jest cał­kiem realna. Pytają więc, co zrobić, by ten koniec naprawdę nastąpił, a jeszcze częściej o to, jak poukładać Polskę po ewentualnym zwycięstwie. Nikt, absolutnie nikt, nie uwa­ża, że zwycięstwo jest pewne. I jednocześnie wszyscy mają przekonanie, że jest możliwe. To zupełnie fundamentalny przełom.
   Autorytarna władza potrzebuje mitu. Najważniejszym mitem jest to, że jest niezwyciężona. Przeciwnik ma być spa­raliżowany, jakby zahipnotyzowany przez gotową go ukąsić kobrę. Gdy jednak widzi on, że kobra dalej strzela jadem, ale jad nie zabija, odzyskuje poczucie mocy. Nie było więk­szego pokazu niemocy PiS niż wystąpienie prezesa Kaczyń­skiego, w którym twierdził, że „zwycięstwo PiS nie podlega żadnej dyskusji”. A już wymiar groteskowy miała sytuacja, gdy za chwilę okazało się, że nie można mu zadawać pytań. Podobny sens miałaby konferencja w sprawie niepodlegającego dyskusji fantastycznego sukcesu władzy w dziele or­ganizacji obchodów Stulecia Niepodległości. Jasne, prezes tradycyjnie nie mówi do wszystkich Polaków, tylko do wi­dzów TVP, którzy mają usłyszeć, że PiS wygrało. Skoro naj­ważniejszy PKW (Prezes Kaczyński Wygrywa) ogłasza, że PiS wygrywa, to znaczy, że wygrywa. To zwycięstwo nie pod­lega jednak dyskusji tylko w tym sensie, że Kaczyński prawa do dyskusji oponentom odmawia. W sumie dość poruszają­cy wyraz bezradności lidera PiS i jego podsycanej przez par­tyjnych współtowarzyszy wiary w magiczną moc własnych słów, które to przekonanie społeczeństwo podziela w stop­niu coraz mniejszym. To słowo ciałem się nie stanie i mię­dzy nami nie zamieszka.

piątek, 16 listopada 2018

Polska pęknięta



Co pokazały nam wybory samorządowe? Że PiS nawet jeśli wygrało, to swą walkę o inną Polskę przegrało. Ale opozycja też może przegrać, jeśli za rok nie stanie do kolejnych wyborów zjednoczona

W obozie władzy wal­czyły dwa pomysły na to, jak sprzedać Polakom wyniki wy­borów. Pierwszy z porządku propagandy zachowującej pewien poziom realizmu („taktyczny od­wrót spod Stalingradu będący wstępem do ostatecznego zwycięstwa”). Drugi z porządku propagandy totalnej („zdo­byliśmy Stalingrad!” - choć w rzeczywi­stości nad miastem powiewają sztandary wroga).
   Jarosław Gowin i Ryszard Terlecki próbowali pierwszej wersji, mówiąc, że „odnieśliśmy zwycięstwo, ale jego roz­miary są mniejsze od oczekiwanych”. Dostali za to burę od prezesa Kaczyń­skiego, który dwa dni po ogłoszeniu wyników drugiej tury podał wersję obo­wiązującą: „PiS odniosło bardzo zde­cydowane zwycięstwo”. Komunikat, mający uspokoić aparat partyjny od­wołuje się do tego, że faktycznie na PiS w zdecydowanej większości zagłosowa­ła wieś. Z drugiej jednak strony partia Kaczyńskiego została odrzucona przez mieszkańców miast.

czwartek, 15 listopada 2018

PiS poszło na zakupy



W sejmikach wojewódzkich trwa walka o koalicje wyborcze i o każdego radnego, który może przechylić szalę zwycięstwa. A stawka jest bardzo wysoka: samorządność czy centralizacja?

Radni z Koalicji Obywatelskiej wybrani do sejmiku śląskiego fotografują się z kartą z napi­sem „Nie dzwoń! Nie PiS-zę się”. To przekaz do emisariu­szy Jarosława Kaczyńskiego, którzy telefonowali już do wszystkich z nowo wybranych radnych sejmiku, aby choć jednego przekonać do PiS. Do 45-osobowego sejmiku partia rządząca wprowa­dziła 22 swoich ludzi, KO - 20, SLD - 2, a ludowcy - 1. Gdyby PiS zwiększył tu stan posiadania tylko o 1 osobę, mógł­by rządzić samodzielnie. Członek władz krajowych PiS i jeden ze śląskich liderów partii poseł Wojciech Szarama mówił niedawno na antenie Radia Katowice: „Są prowadzone starania. Przekonamy - myślę - radnych i wtedy utworzymy zarząd w województwie śląskim”. Doda­wał, że ważnym argumentem do pójścia z jego partią jest 50 mld zł, które Mateusz Morawiecki ma do wydania na Śląsku.
   Nie oddacie województwa Kaczyń­skiemu? - pytamy Borysa Budkę, który dopina rozmowy koalicyjne. - Myślę, że nikt z radnych z demokratycznej opozy­cji nie pójdzie pod rękę z PiS. Ale spokojny sen będę miał dopiero po pierwszej sesji sejmiku, po głosowaniu w sprawie wybo­ru marszałka - mówi Budka. W tym aku­rat zgadza się z nim Szarama: „PiS ma ogromne zdolności koalicyjne, ale nie dzielmy skóry na niedźwiedziu, bo tutaj wynik głosowania jest do końca niepew­ny. Jak zarząd województwa będzie wy­brany, będziemy albo gratulować, albo się martwić”.

środa, 14 listopada 2018

Historia w błocie



Każda dyktatura stawia pomniki swoim bożkom. PiS także - mówi Stefan Niesiołowski, były poseł PO, dziś działacz Unii Europejskich Demokratów

Rozmawia Aleksandra Pawlicka

NEWSWEEK: Dlaczego Stefan Niesiołowski zniknął?
STEFAN NIESIOŁOWSKI: To pytanie do dziennikarzy. Z zasady nie chodzę do reżimowych mediów, a telewizje, które chcą być postrzegane jako de­mokratyczne, przestały mnie zapra­szać. Podobno w imię symetryzmu, Niesiołowski jest za ostry, za to nie ma dnia bez występu kogoś z PiS i jego sympatyków.
Co mówi o władzy sposób, w jaki organizowała obchody 100-lecia odzyskania niepodległości?
- To najlepszy dowód na partactwo tej władzy. Nawet dla swoich nie potrafili zorganizować tej celebry.
Kulminacyjnym punktem miał być marsz w stolicy, którego zakazała Hanna Gronkiewicz-Waltz.
- Oddali 100-lecie polskiej niepodle­głości skrajnym radykałom, neona­zistom, rasistom... To hańba. Hańba, która zyskała twarz premiera i pre­zydenta. I pozostał jeszcze smoleński cyrk z odsłanianiem kolejnego pomni­ka Lecha Kaczyńskiego. Mam nadzie­ję, że doczekam chwili, gdy ten pomnik będzie wywożony do Kozłówki.
Jest pan specjalistą od obalania pomników.
- Nie wiem, czy słusznie przyzna­no mi ten tytuł, bo nie zdołałem wy­sadzić pomnika Lenina w Poroninie, ale rzeczywiście zamierzałem to zro­bić. Zadenuncjował nas człowiek, któ­remu nie zazdroszczę towarzyszącej mu sławy.
Tajny współpracownik bezpieki, Sławomir Daszuta.
- Aresztowano mnie dzień przed ak­cją. Za to udało mi się wyrzucić tabli­cę Lenina na Rysach, co było bardzo ryzykowne i dramatyczne. Wspinałem się z kolegą Wojciechem Majdą w desz­czowy wieczór. Specjalnie ruszyliśmy o takiej porze, żeby nikogo nie spotkać na szlaku i żeby nikt nas nie zatrzymał. Tylko że to oznaczało powrót nocą, z latarką, gdy widać było trzy kroki do przodu. Do dziś zachodzę w głowę, jak myśmy to zrobili.
Czy pomnik Lecha Kaczyńskiego zostanie obalony, gdy PiS przegra wybory?
- Każda dyktatura stawia pomniki swo­im bożkom i każda fałszuje historię. is także. Kreuje na bohatera narodo­wego najsłabszego prezydenta III RP, który pokazał, na co go stać, nieudaną wyprawą do Gruzji, która o mało nie zakończyła się katastrofą. Po czym do­prowadził swoją poddańczością, nie­którzy powiadają wręcz tchórzostwem wobec brata, do tragedii w Smoleńsku. Przecież mógł powiedzieć: „Nie lądu­jemy” i skierować samolot do Witeb­ska czy na inne bezpieczne lotnisko. Ten pomnik jest kompromitacją i jak wszystkie pomniki sławiące fałszywy kult będzie zniszczony.
Runie jak pomnik Dzierżyńskiego na placu Bankowym w Warszawie?
- Obalenie pomnika Dzierżyńskie­go było symbolicznym rozstaniem się z komunizmem, ale sięgnął bruku nie dlatego, że Polacy są tak mściwi, tyl­ko był z marnej jakości materiału i zdejmowany dźwigiem po prostu się rozsypał. Miał trafić do Muzeum Soc­realizmu w Kozłówce jak pomnik Le­ina z Poronina czy Bieruta z Lublina. I tego bym się trzymał. Nie uważam, że należy robić jak Węgrzy, którzy w 1956 roku rozbijali pomnik Stalina młotka­mi, a potem wlekli jego głowę po uli­cach Budapesztu. Takich spektakli nam nie trzeba. Lech Kaczyński nie za­sługuje na pomniki, ale i nie zasługu­je na to, żeby nim pomiatać. Zresztą większy problem niż z pomnikiem bę­dziemy mieć z Wawelem.
To znaczy?
- W jakiejś cywilizowanej formie trze­ba będzie przenieść parę prezydencką z Wawelu. Tchórzostwo abp. Dziwi- sza doprowadziło do tego, że w pod­ziemiach królów leży ktoś, kogo nie powinno tam być. Ale to są kłopoty na potem. Najpierw trzeba wygrać wybo­ry parlamentarne.

wtorek, 13 listopada 2018

Bezwład



W PiS złośliwie mówią o nim „Andrzejek”. Nie ma żadnych własnych projektów politycznych ani pomysłu na prezydenturę. Ale bardzo lubi być prezydentem

Renata Grochal

Obchody setnej rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości to miał być punkt kulminacyjny prezydentury Andrzeja Dudy. Miało być referendum na temat zmian w konstytucji i obchody z wielką pompą. Ale PiS prezydenckie referen­dum utrąciło. A gdy okazało się, że nie ma pomysłu na żadne spektakularne wydarzenia, które Pola­cy mogliby zapamiętać na lata, Duda zaczął negocjacje z naro­dowcami.
   Chciał stanąć na czele Marszu Niepodległości. Jednak narodowcy odmówili, tłumacząc, że nie zamierzają oddać swojego marszu. Wtedy rzecznik prezydenta oświadczył, że Duda nie pójdzie w marszu, bo „od rana do wieczora bę­dzie na uroczystościach”. W kancelarii zdecydowano na­wet, że prezydent powinien wyjechać na ten czas z Warszawy - miał się pojawić wieczorem na uroczystościach w Gorzowie Wielkopolskim.
   Nieoczekiwanie prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz zakazała marszu narodowców. I Duda mógł na cztery dni przed rocznicą ogłosić, że organizuje wraz z premierem państwowy marsz w rocznicę niepodległości.
   - To, co oni zrobili z tym stuleciem niepodległości, to jest re­kord świata. Przygotowywać się dwa lata, wydać 200 milionów złotych i na końcu, żeby tego się do kupy nie dało zebrać, to jest niezwykłe! - nie może się nadziwić były prezydent Aleksander Kwaśniewski.
Dodaje, że Duda mógł zaprosić do Warszawy światowych przy­wódców i zorganizować duże uroczystości. - Gdyby miał tro­chę prestiżu w świecie, zrobiłby wielkie wydarzenie 10 listopada, z udziałem kanclerz Merkel, prezydenta Macrona, bo 11 odbędą się w Paryżu obchody setnej rocznicy zakończenia I wojny świa­towej - twierdzi Kwaśniewski.
   11 listopada to dla Dudy data symboliczna. Dokładnie cztery lata temu podczas rocznicowych uroczystości w Krakowie pre­zes PiS Jarosław Kaczyński ogłosił, że Duda będzie kandydatem partii na prezydenta. Duda deklarował, że jego prezydentura „bę­dzie dynamiczna, aktywna w polityce zagra­nicznej i będzie to prezydentura łączenia tutaj, w Polsce”. Dzisiaj te słowa brzmią jak żart. Prezydent zalicza gafę za gafą, na are­nie międzynarodowej się nie liczy, a Polska nigdy nie była tak bardzo podzielona.

poniedziałek, 12 listopada 2018

PiS - powyborcze zaostrzanie kursu



Nie będzie zmian w rządzie ani umizgiwania się do umiarkowanych wyborców. Kierownictwo PiS zdecydowało o zaostrzeniu kursu.

Gdy w ubiegłym tygodniu Jaro­sław Kaczyński podczas krótkiej konferencji prasowej ogłosił, po raz kolejny, zwycięstwo PiS w wyborach samorządowych, opozycja miała używanie, że była to najdziwniejsza konferencja na świecie. - Jeżeli ktoś tłumaczy, posiłkując się wykresami, że wygrał wybory, chociaż wiadomo, że ich nie wygrał, a w wielu miejscach przegrał, to znaczy, że ciężko to znosi - kpił lider PO Grzegorz Schetyna, dodając: - Dzisiaj widziałem Jarosława Kaczyńskiego po przejściach.
   Faktycznie, prezes PiS od wyborów samorządowych prezentuje nietęgą minę. Być może powodem tego jest fakt, że wraz z zakończeniem wyborów samorządowych zaczęły się do niego pielgrzymki różnych środowisk, z których każde przedstawia mu inne powody porażki PiS w dużych miastach.
   Kaczyński poirytowany tą sytuacją postanowił zamówić szczegółowe bada­nia dotyczące przyczyn takiego rozkładu głosów w wyborach samorządowych. Miał nawet powiedzieć swoim współpracowni­kom, że cena badań nie gra roli.
   - Ile by nie kosztowały, chce, byśmy mieli dokładną analizę przyczyn porażki - opowiada nasz rozmówca ze Zjednoczonej Prawicy. - On potrzebuje twardych danych, żeby przedstawić je reszcie kierownictwa partii i uzasadnić strategię na najbliższy rok. Teraz wszyscy w PiS na nie czekają.
   Wcześniejsze wyrywkowe badania, które zostały przeprowadzone po wyborach (robił je jeden ze znanych profesorów), wykazały np., że w wyborach na prezydenta Warszawy błędem było postawienie na Patryka Jakiego, ponieważ wiceminister sprawiedliwości ma bardzo duży elektorat negatywny. I że gdyby Zjednoczona Prawica postawiła na Michała Dworczyka, obecnego szefa kancelarii premiera, to prawdopodobnie przeszedłby on do drugiej tury wyborów prezydenckich. A tak rozstrzygnęły się one już w pierwszej turze na niekorzyść Jakiego.
   Tę tezę lansował wicemarszałek Senatu Adam Bielan, który publicznie mówił, że gdyby w wyborach na prezydenta Warszawy postawiono na kandydata bezpartyjnego, miałby on większe szanse na drugą turę. Być może to prawda, ale o dużym elektoracie negatywnym Jakiego było wiadomo już przed wyborami, a jednak wybrano właśnie jego, a nie Dworczyka. Jak mówi sam Jaki: - Kolejki chętnych nie było.

niedziela, 11 listopada 2018

Zwycięstwo na miarę stulecia



Mnie kompromisy brzydzą, ale z osiągnięć, które dzięki nim stały się udziałem Polski i Polaków, bardzo się cieszę - mówi. Lech Wałęsa

NEWSWEEK: Czy słowo „niepodległość” oznacza dla pana to samo co dla obecnej władzy?
LECH WAŁĘSA: Dla moich dziadków i rodziców niepodległość znaczyła lać Niemca i Sowieta. Dziś niepodległość znaczy budować z Niemcami i Rosją. Tamtą epokę nazywam epoką ziemi, wojny o każdy jej skrawek. Obecna to epoka intelektu, informacji i glo­balizacji. Aby zachować dziś niepodległość, trzeba otwierać grani­ce. Myśleć w kategorii kontynent, nie Polska. Kto tego nie rozumie, jest patriotą przeszłości. I przyszłości swego kraju nie zbuduje. Jest pan kosmopolitą?
- Proszę pani, ja pochodzę z tej ziemi. Nigdzie indziej się nie na­daję. Podobają mi się różne miejsca na świecie, ale na krótko, na tydzień, na miesiąc. Gdy mówię o otwieraniu granic, to mam na myśli konieczność określenia na nowo wartości, które uzna­ne przez wszystkich staną się fundamentem nowej epoki. Dru­gim fundamentem musi być naprawa kapitalizmu, bo ten, który doprowadził do tego, że garstka ludzi ma majątek większy niż 90 procent ludzkości, nie jest propozycją na nowe czasy. To dro­ga do rewolucji.
Dziś triumfują nacjonalizmy, w Polsce ciągle się mówi o obronie suwerenności i wstawaniu z kolan.
- Stare patriotyzmy nie nadają się do no­wej rzeczywistości. Owszem, Trump czy Kaczory (w znaczeniu ludzie PiS) mają dobrą diagnozę tego, co wymaga leczenia, tylko leczenie jest złe. Może zabić pacjen­ta. Polsce trafił się Kaczyński, a Ameryce Trump, żeby zmusić nas do szukania lep­szych rozwiązań. Jeśli je znajdziemy, hi­storia zapomni o Trumpie i Kaczyńskim w trzy sekundy.
Będzie pan świętował 11 listopada?
- I tak, i nie. Będę, bo moja rodzina miała swój wkład w budowa­nie Polski niepodległej. Nie, bo moje prawnuki nie będą chcia­ły płacić podatków na pomniki, które budowali ich przodkowie.
I nie mówię o pomnikach prezydenta Kaczyńskiego i tego całe­go smoleńskiego szaleństwa, ale o pomnikach ku czci narodo­wych bijatyk. Te powstania, bitwy, przelewana krew przechodzi do przeszłości. Dla następnych pokoleń to będą pomniki dziadka zabijającego dziadka. „Po co nam takie?” - zapytają wnuki. Za­miast narodowych defilad będziemy wkrótce mówić: „ciszej nad tą trumną”. To się już zaczęło.
11 listopada nie jest dobrą datą na święto narodowe?
- Dzisiaj jeszcze tak, jutro nie. Sto lat temu dążyliśmy do po­działu, obwarowywania się granicami, żeby sąsiad wróg nie mógł pluć nam w twarz. I niektórzy ciągle tkwią w takim myśle­niu i ciągle próbują je narzucać innym, ale świat idzie już w stro­nę większego gabarytu niż państewko.
Jest inna data w najnowszej historii Polski, którą moglibyśmy świętować?
- 31 sierpnia. Tego dnia w 1980 r. pokazaliśmy światu, że wrogo­wie mogą usiąść przy jednym stole. Nie biją się, tylko rozwiązu­ją problemy. Zło próbują zamieniać w dobro. To jest przyszłość.
Gdy urzędujący prezydent nie kwapił się z zaproszeniem byłych prezydentów RP na wspólne świętowanie rocznicy odzyskania niepodległości, było panu przykro?
- W końcu po krytyce mediów przysłał zaproszenie. Nie wiem, jak Kwaśniewski i Komorowski, ale ja nie mam ochoty święto­wać z tą władzą. Z ludźmi, którzy łamią konstytucję, psują Polskę i nie rozumieją czasów, w których przyszło im żyć.

sobota, 10 listopada 2018

Biało-czerwona, wielokolorowa,O kaczkach,Zwarzone święto,Orzeł bez pilota,Próba wody,Jesteś szalona, Polsko,Małymi krokami, wielkimi susami,Przepychanki i Niemcy nie tacy źli



Biało-czerwona, wielokolorowa

Przy okazji stulecia niepodległości są powody do smutku, ale i radości. Nasze państwo jest dziś w zdecydowanie gorszej formie, niż mogłoby być, ale jednocześnie w zdecydowanie lepszej, niż często bywało.
   Na potrzeby rocznicowych rozważań proponuję histo­ryczny relatywizm. Ocena minionych stu lat jest bowiem kwestią punktu odniesienia. Podobnie jak ocena miejsca, w którym jesteśmy. Polska - to najważniejsze - jest niepod­legła. W końcu w tej mijającej setce okrągłą rocznicę obcho­dzimy w Polsce dopiero piąty raz. A w warunkach, mimo intensywnych wysiłków władzy, wciąż demokratycznych - dopiero trzeci raz. Trzeci na sto lat. Sumując czas II RP i III RP, mamy więc w tym roku pięćdziesiąty rok wolnej Pol­ski w ostatnich 220 latach. Samo w sobie określa to niezwy­kłość obecnej rocznicy.
   Relatywizm każe widzieć plusy w sytuacji obiektywnie trudnej i minusy w sytuacji jakoś tam, przynajmniej z hi­storycznego punktu widzenia, akceptowalnej. Wielu Pola­ków, ciesząc się całym sercem z niepodległości państwa, ma poczucie smutku, a nawet traumy z powodu tego, jak ono w obecnym wydaniu funkcjonuje. Ze względu na re­latywizm trzeba jednak pamiętać, że takie samo poczucie miał tzw. suweren, a w każdym razie część suwerena, w epo­ce przed dobrozmianowej. Należy z uznaniem podkreślić umiar przeciwników obecnej władzy, których nawet głębo­ka do niej niechęć nie skłania do śpiewania „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”. Ci, którzy rządzą od kilku lat, kiedy byli w opozycji, takich zahamowań nie mieli, uznając zapew­ne, że żadna to wolność, skoro nie są u władzy.
   Stulecie niepodległości polscy demokraci obchodzą więc w gorszych humorach niż, powiedzmy, cztery lata temu, ale też - znowu relatywizm - w zdecydowanie lepszych niż jesz­cze cztery tygodnie temu. PiS-owska polityka historyczna upadła pod ciężarem własnej niemożności, a fastrygowana zinfantylizowana opowieść o historii popruła się dokumen­tnie. Partia ideologiczna stała się partią władzy - stanowi­ska, spółki, dywidendy i premie interesują ją bardziej niż jakieś narracje i tworzenie nowego narodu. Nie ma więc, czego tylu się obawiało, patriotyczno-propagandowej inwa­zji i nachalnej narodowej tromtadracji. W kwestii organi­zacji rocznicowych obchodów władza okazała się tak samo skuteczna jak w dziele budowy samochodów elektrycznych i nowych stoczni.

piątek, 9 listopada 2018

Wielkie słowa mają moc



Role-manifesty wyfruwają ze mnie jak niekontrolowany ptak. One po prostu muszą się w moim życiu wydarzyć - Krystyna Janda o wolności, odmawianiu i ludziach-płomieniach

Newsweek: Czy słowo „niepodległość” zużyło się politycznie?
Krystyna Janda: Ja jestem z teatru, z literatury i wielkie słowa nie mogłyby wiarygodnie wybrzmieć na scenie, gdy­bym w nie nie wierzyła. Nawet jeśli ktoś uważa, że to naiwne lub idealistyczne, one wciąż mają dla mnie moc i głęboki sens.
Jednym z takich słów jest „niepodległość”. Innym - „wol­ność”, niezależnie od tego, co się z tą wolnością po 1989 r. nawyrabiało.
Wierzyła pani, że wolność uzyskana w 1989 r. została nam dana raz na zawsze?
- A kto nie wierzył? Oczywiście, wiedziałam, że będzie trud­no, że koszty społeczne będą bolesne, nagraliśmy od razu taki spot, który był emitowany w telewizji na okrągło: „Je­steśmy wreszcie we własnym domu. Nie stój, nie czekaj. Co robić? Pomóż!”. Byłam święcie przekonana, że po takich jak nasze doświadczeniach historycznych tylko idiota może dać sobie odebrać wolność. Tak długo o nią walczyliśmy, tak dłu­go o niej marzyliśmy, tak wiele było w naszej historii okresów zniewolenia, że nie tylko nie pozwolimy jej sobie zabrać, ale już dawno nie zepsujemy jej sobie sami.
No i co?
- No i jestem rozczarowana. Rozczarowana... trudno mi nawet nazwać czym... (długa chwila zamyślenia).
Chyba najbardziej brakiem ideałów, bo zawsze wydawało mi się, że są wartości nie do podważenia, a dziś wygrywają podłość, kłamstwo, małość, interesowność, koniunkturalizm. Jestem rozczarowana tak infantylną nieumiejętnością docenienia tego, cośmy od losu dostali. Czy naprawdę nigdy nie zaczniemy uczyć się na własnych błędach? No i co się porobiło z ludźmi!
Pracując za granicą, zawsze się cieszyłam, kiedy spotykałam Po­laka. Wiedziałam, że będziemy mieli o czym rozmawiać, bo my­ślimy podobnie, bo czytaliśmy te same książki, dźwigamy ten sam bagaż doświadczeń. A dziś? Dziś mam 66 lat i poczucie, że więcej mnie z moim rodakiem może dzielić, niż łączyć. Wolę więc nie rozmawiać. Coraz częściej milczę. I się nie uśmiecham.
Napisała pani ostatnio w swoim internetowym dzienniku: „Dostałam tytuł Człowieka Wolności i Medal Karola Wielkiego za wkład w zjednoczenie Europy na polu sztuki.
Pilna uczennica wielkiej zmiany. Anyway, 29 lat minęło od zmiany. I po co ja to piszę? Ja, zasłużona dla Polski Ludowej i III RP, a teraz opluwana. Po co piszę?
Z bezsilności”.
- Nie chodzi o mnie. Gdy obserwuję, jak poniżani się ludzie wybitni, z niekwestio­nowanym dorobkiem i jak nie potrafią się bronić przed chamstwem i prymitywi­zmem, bo w życiu nie zakładali, że przyj­dzie im się z czymś takim konfrontować, to czuję bezsilność. Gdy ktoś do mnie pisze: „Wypier... k... z tego kraju, jak ci się nie podoba”, to zastanawiam się, czy ten ktoś zrobił więcej dla Polski niż ja? Założyłam fundację, dwa teatry, którymi mogłaby się po­chwalić każda europejska stolica, daję pracę wielu ludziom, 400 aktorom. Gramy 880 razy w roku. Z minimalną pomocą państwa. I co? Tylko wypier...?

W niewoli trumien



Zgodnie z diagnozą Jerzego Giedroycia Polaków po 1918 r. najmocniej dzielił stosunek do Piłsudskiego i Dmowskiego, a potem do ich trumien. W III RP jest pod tym względem podobnie. Żaden z politycznych czy ideowych konfliktów nie był sporem lewicy z prawicą

Osobiste ambicje i urazy Ro­mana Dmowskiego oraz Józefa Piłsudskiego się­gały 1905 r., gdy wybra­li różne drogi odbudowy polskiej suwerenności i różnych sojusz­ników. Piłsudski planował insurekcję, skierowaną głównie przeciw Rosji, z polityczną i militarną pomocą Austrii i Niemiec. Dmowski wybrał współpra­cę z Rosją. Ta różnica była ważniejsza niż abstrakcyjne afiliacje do światowej lewicy albo prawicy.

czwartek, 8 listopada 2018

Niepodległość bez jedności



Kultywowanie rocznic odzyskania niepodległości, zamiast skłaniać do historycznego realizmu i odpowiedzialności, staje się rytuałem, w dodatku skradzionym przez prawicowych radykałów.

Miało być hucznie, wzniośle, z przytupem. Na stu­lecie niepodległości rzą­dzący ostrzyli sobie zęby od dawna. W końcu dosta­li w prezencie od losu niecodzienną oka­zję poprowadzenia narodu w wielkim patriotycznym korowodzie. Scenariusz obchodów jednak nie porywa. Nawet nie spróbowano wyjść poza sztampę patriotycznej akademii. Nie ma tu nic, co by podkreślało wyjątkowość tej rocz­nicy. Jedynie jeszcze więcej tego samego, co zwykle.
   Akcję wspólnego śpiewania hymnu rządzący reklamują jako akt konsolidacji wspólnoty o dziejowej niemal doniosło­ści. Dominuje bezpieczny kult bohaterów. Swojski kicz marszałkowskich wąsów i maciejówek oraz wystylizowanej na tysiąc sposobów „Pierwszej Brygady”. Oczywiście będą niezliczone msze, uroczyste apele, ordery (także dla zmarłych), patriotyczne pikniki, festyny. Jakby od przedwojnia nic się nie zmieniło. Taki sam przerost formy nad treścią i emocji nad myśleniem.
    „Urobienie duszy, oto cel obchodów” - wskazywał w 1934 r. sanacyjny Insty­tut Propagandy Państwowotwórczej. „(...) Chodzi o dusze uczestników, więc o stworzenie takiej moralnej atmosfery, która zmusiłaby słuchacza do wchłonię­cia danej mu strawy duchowej tak, by sta­ła się ona cząstką jego jaźni. W pierwszym rzędzie obchody muszą wpłynąć na stan uczuciowy i wyobraźnię. Do tego służą przemówienia, deklamacje, śpiew”. Po­dobnymi środkami posługiwała się później w zarządzaniu własną liturgią propaganda komunistyczna, teraz z kolei za tworzenie „moralnej atmosfery” zabrał się PiS.
   Uderza też prowincjonalizm obchodów, bez udziału istotnych gości z zagranicy. Owszem, po części wymuszony okolicz­nościami; w tych dniach wielkie kraje europejskie obchodzą rocznicę zakończe­nia pierwszej wojny światowej. Niemniej potwierdzający marny status Polski. Jej osamotnienie w skali już nie tylko konty­nentu, ale nawet regionu, któremu chcia­łaby przewodzić.

Unią suwerenni



Albo będziemy bez końca mówić, że jesteśmy wyjątkowi i najbardziej cierpimy, albo przypomnimy sobie, że demokracja czemuś służy i należy myśleć o przyszłości - mówi historyk Timothy Snyder

NEWSWEEK: Jaka jest najważniejsza lekcja 100 lat polskiej niepodległości?
TIMOTHY SNYDER: Musimy zacząć od podważenia samej kon­cepcji: nie było czegoś takiego jak 100 lat niepodległości. W ciągu minionych 100 lat mieliśmy do czynienia z wachlarzem różnych stanów przejściowych: Polska była niesuwerenna, czasem częś­ciowo niesuwerenna, a czasem zupełnie suwerenna. Dla mnie ta rocznica stanowi raczej dobrą okazję, żeby zastanowić się nad tym, kiedy i dlaczego Polska była najbardziej suwerenna. Wydaje się, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat...
Czyli od momentu wejścia do Unii Europejskiej?
- Przecież polska państwowość międzywojenna była dość kru­cha. Nawet najmądrzejszemu politykowi - takiemu jak Piłsud­ski - bardzo trudno było budować państwowość, gdy brakowało systemu międzynarodowego, który pozwala tworzyć suwerenne państwo. Powody, dla których tamta Polska przetrwała zaledwie 21 lat, nie sprowadzają się wyłącznie do tego, że napadli na nią Niemcy i Sowieci. Tamta Polska nie była państwem doskonałym, ale nawet gdyby była doskonała i tak by to niewiele zmieniło. Wy­starczy przyjrzeć się Czechosłowacji, gdzie społeczeństwo było bardziej funkcjonalne, system znacznie bardziej demokratyczny, gospodarka silniejsza. Koniec końców niewiele to dało.
Czechosłowacja i tak przestała istnieć...
- Właściwie wszystkie nowe państwa, które powstały w 1918 roku: Polska, Czechosłowacja, Łotwa, Litwa, Estonia, Austria, zniknęły z mapy. To pokazuje, że to był problem znacznie szerszy; nie istniał ład europejski umożliwiający przetrwanie tych państw. Większość polskich historyków tego nie dostrzega. Nie wystarczy pisać o tym, że Niemcy i Rosjanie byli źli, albo o nazizmie czy ko­munizmie. Trzeba zrozumieć, dlaczego w latach 20. i 30. XX wie­ku nie wyszło, dlaczego niepodległości wtedy nie utrzymano. W Polsce za mało rozprawia się o historii, a historia potrafi prze­ciwdziałać mitom.
Prawica lansuje tak zwaną politykę historyczną, zaś druga strona najczęściej hołubi wersję, która jest odwrotnością prawicowych mitów...
- W epoce komunizmu, a potem jeszcze w latach 90. Polacy byli się w stanie czegoś z własnej historii nauczyć. Ta tradycja trwała od XIX wieku. Ówcześni polscy historycy nie twierdzili, że Pola­cy zawsze mieli rację. Również Piłsudski nie mówił, że naród pol­ski jest cudowny i nieomylny. Giedroyc też niczego podobnego nie twierdził. Wszyscy oni szukali raczej błędów, na których można się uczyć.
Tej umiejętności dziś może zabraknąć. Obawiam się, że niektó­rzy praktycy tak zwanej polityki historycznej niby promują dobry obraz Polski, ale w rzeczywistości chcą, aby ten obraz był niedo­bry, bo wtedy można powiedzieć: „Nasza polityka zagraniczna jest co prawda nieudana, ale tylko dlatego, że inni nas nie rozumieją”.

środa, 7 listopada 2018

Jedna czwarta meczu



Ta walka została zakontraktowana na cztery rundy. Właśnie skończyła się pierwsza, rozpoznawcza - domknięta przez drugą turę wyborów samorządowych. Jaki jest ostateczny stan rywalizacji?

Druga tura dobitnie potwierdziła trend z pierw­szej. To nie przypadek, ale wyraźny komuni­kat wyborców w stronę władzy. W Krakowie, Gdańsku, Kielcach, Radomiu (na którym PiS szczególnie zależało), w Nowym Sączu (gdzie startowała żona posła Mularczyka), Białej Podlaskiej, Ostrołęce i wielu innych miastach wygrali politycy opozycyjni, a przynajmniej niepisowscy, i to z wyraź­ną, często miażdżącą, przewagą. PiS poległ w drugiej turze
jeszcze dotkliwiej niż w pierwszej. Rządząca partia przegrała nawet tam, gdzie w sejmikach jest hegemonem (Podkarpackie, Świętokrzyskie, Podlaskie) i w miastach, w których dotąd prezy­dentami byli ludzie z PiS lub przez to ugrupowanie popierani.
   A przecież chodzi tu o kandydatów, którzy nie wygrali w pierw­szej turze, a mimo to osiągnęli na finiszu taką przewagę nad przedstawicielami obozu władzy. Okazało się, jakie mieli rezer­wy, a raczej jak PiS dramatycznie rezerw nie ma. Widać, że ani Małgorzata Wassermann, ani Kacper Płażyński - dwie młode gwiazdy, z którymi PiS wiązał duże nadzieje - nie rozszerzyli swojego elektoratu od czasu pierwszej tury, że wyborcy przepłynęli do ich przeciwników (Patryk Jaki przepadł już wcześniej i jeszcze boleśniej). Nie powiększyli też puli posiadania ponad zwyczajo­wy, średni wynik PiS, choć wydawało się, że będą zgarniać część centrowego elektoratu. A partia rządząca raczej nie ma na razie nikogo młodszego, świeższego i jeszcze bardziej „atrakcyjnego”.
   Obóz rządzący dotknął tu swojej ściany. Mnogość kandydatów w pierwszej turze powodowała, jak się okazuje, rozdrobnienie elektoratu niepisowskiego, który w ponownej próbie potrafił się zmobilizować i zjednoczyć. PiS dostawał swoje od razu i już nic więcej. Nieprzekonująco brzmiały tłumaczenia Wassermann, że zderzyła się w Krakowie z „koalicją strachu”, że PiS wystąpił z otwartą przyłbicą, a reszta schowała się za Majchrowskim, zaś prezydent skorzystał z szerokiego poparcia kilku partii, zamiast - jak można zrozumieć - je odrzucić. Właśnie fakt, że zarówno Majchrowski, jak i kandydaci w innych miastach potrafili zebrać cały - różniący się przecież wewnętrznie - elektorat, do które­go nie dotarł z przekazem PiS, jest może najbardziej wyraźnym znakiem na polityczną przyszłość, i to znakiem dla rządzącego obozu niekorzystnym.
   Jak zauważył przegrany dotychczasowy prezydent Kielc, po­pierany przez PiS, zbliżone proporcje w wynikach w kilku mia­stach - około dwóch trzecich do jednej trzeciej - pokazują, że tu nie o personalia chodziło. W domyśle: ktokolwiek byłby z PiS, przegrałby podobnie. Ale właśnie to powinno zaniepokoić obóz władzy. Zwłaszcza że nie chodzi już tylko o „wielkie miasta”, ale także te mniejsze i całkiem małe, z których już blisko na prowin­cję, ten matecznik partii władzy. Tak więc „sukces PiS”, opowie­dziany w szczegółach i rozmaitych kontekstach, wygląda coraz bardziej problematycznie. Dostrzegli to od razu po drugiej turze prawicowi komentatorzy, przyznając, że opozycji udało się spro­wadzić wybory w miastach do plebiscytu i że to źle wróży PiS na przyszłość. Pora zatem na bilans zamknięcia całości wyborów.

wtorek, 6 listopada 2018

Znikająca partia Kukiza



W klubie mówią, że ruch Kukiza na wyborach do samorządu rozłożył się jak krowa na lodzie. Wkrótce ugrupowanie Kukiz’15 może zastąpić nowy, bardzo radykalny projekt. Pomogą w tym spece od nakręcania hejtu

Wojciech Cieśla

Najpierw Paweł Kukiz stracił kontrolę nad klu­bem w Sejmie. Potem nad kampanią wybor­czą i kontem na Twitterze. Za chwilę może straci kontrolę nad Kukiz’15. W ciągu tygodnia z jego klubu odeszło dwóch posłów. Wśród nich - me­dialna twarz ruchu, biznesmen browarnik Marek Jakubiak.

I
Do kluczowej utraty kontroli do­chodzi w piątek w nocy, 26 października.
- Tego dnia odejście z Kukiz’15 ogłosił Ja­kub Kulesza, poseł z Lublina - opowiada jeden z posłów. - Młody chłopak, zasad­niczy. Był rzecznikiem partii. Choć już wcześniej nie było między nimi różowo, choć Paweł już w kampanii do samorządu wpieniał się, że Kulesza startuje na prezy­denta Lublina w koalicji - a przecież on, Paweł, zabronił koalicji - to jednak był to dla niego cios. Odebrał to jak zdradę.
   Kolejne ciosy w Kukiza przychodzą z Twittera: Kuleszy gratuluje Marek Ja­kubiak. „Marek! Idź za nimi, skoro im dobrze życzysz! Masz browary i układy w wojsku” - komentuje Kukiz.
   Kolejny cios: ciepłe słowo o Jakubia­ku pisze na Twitterze Jacek Wilk z par­tii Wolność. Kukiz znów nie wytrzymuje: „I taki bacik po pupci.... :-) Widzę to! Wilk w ekstazie (w pończochach), łajany przez Jakubiaka w kadzi, a obok masturbujący się Korwin przy odbycie Kornela :-) Kto będzie najładniejszy - dostaje wodociągi w Radomiu ;-)”.
   Mówi jeden z posłów: - To był ciężki wieczór. Paweł był w rozsypce, totalnie roztrzęsiony.   Mówił, że strasznie się za­wiódł. Ludzie dzwonili, prosili, żeby już przestał. Paweł przestał, owszem, ale od­bierać telefony.
   Nocna akcja na Twitterze stanie się im­pulsem dla Marka Jakubiaka: w piątek 2 listopada ogłosi, że odchodzi. Będzie tworzył własny ruch.

poniedziałek, 5 listopada 2018

Z Polską jest jak z rodziną



I przede wszystkim to, że w 1989 r. potrafiliśmy ze zniewolenia wyjść bez szubienic i krwi, a poprzez rozmowy! Z tego jestem szalenie dumny

NEWSWEEK: Coś ci się podoba w tej naszej historii ostatnich 100 lat?
ADAM MICHNIK: Dużo. Począwszy od tego, że w listopadzie 1918 roku Polska odzyskała niepodległość. Po 123 latach! Wprawdzie działy się procesy od nas niezależne - Wielka Wojna 1914-1918, której skutkiem był praktyczny rozpad Rosji carskiej, imperium Habsburgów i Prus - ale przez te 123 lata Polacy chcieli niepod­ległości. Walczyli o nią, czasami płacąc cenę niewspółmierną do osiągnięć. Ale jasne było, że niepodległości chcą, że wiele dla niej są w stanie zrobić.
Druga sprawa - polska kultura. Jestem bardzo dumny z naszej literatury, muzyki, filmu, teatru. Bardzo podoba mi się sposób, w jaki kultura polska potrafiła się bronić przed zniewoleniem bolszewickim i stalinowskim. Podoba mi się ten wielotorowy opór, który w PRL miał formę pracy organicznej i formę buntów.
W naszej historii ogromnie mi się podoba to, co Jan Paweł II określił jako moment Westerplatte. Że są takie sprawy, którym trzeba dochować wierności - Polacy jako pierwsi powiedzieli Hitlerowi twarde „nie”.
No, i przede wszystkim to, że w 1989 r. potrafiliśmy ze zniewo­lenia wyjść bez szubienic i krwi, a poprzez rozmowy. Z tego je­stem szalenie dumny.
Oczywiście - takie jest życie - każdy z tych jasnych punk­tów w historii ma też swe ciemne strony. Ale np. porównywanie Okrągłego Stołu do układu w Jałcie to kompletny idiotyzm i ro­bienie ludziom wody z mózgu.
W tym 1918 r. 80 proc. ludzi zamieszkałych na terytorium Polski w ogóle nie miało świadomości, że są Polakami, i o Polsce nie marzyło.
- Ale za to te 20 procent chciało! I z tych 20 procent jestem dum­ny. Dzięki nim mamy Polskę.
Ludzie byli raczej pogodzeni z losem i często przerażeni, że trafiła im się Polska, a nie na przykład Niemcy. Wtedy zaczęły się nacjonalizmy.
- Wcześniej. Nacjonalizmy zaczęły się pod koniec XIX w. i nie była to tylko polska specyfika. Ten spór - czy państwo ma być narodowe, czy obywatelskie - jest istotny, ale tak czy owak zwy­ciężyła idea państwa narodowego z wszystkimi pozytywnymi i negatywnymi skutkami.
Znasz piosenkę patriotyczną „Lance do boju, szable w dłoń, bolszewika goń, goń, goń!”, bardzo popularną w roku 1918, 1919 i 1920? Przeczytam ci taki fragment: „Słynny z mordów i grabieży/ Dziewiętnasty pułk młodzieży /Lance do boju, szable w dłoń, bolszewika goń, goń, goń!/ Dziewiętnasty tym się chwali: na postojach wioski pali/ Gwałci panny, gwałci wdowy/ Dziewiętnasty pułk morowy/ Same łotry i wisielce/ to są Jaworskiego strzelce/ Bić, mordować - nic nowego dla ułanów Jaworskiego/ Wroga gnębić, wódkę pić/ Jaworczykiem trzeba być”.
- Przecież mówię, że wszystko ma dobre i złe strony. Strasz­ne było to siłowe polonizowanie Ukraińców, Litwinów czy Białorusinów... Oczywiście świadomość narodowa nie była powszechna. Dlatego mam wielki szacunek dla zasług takich w gruncie rzeczy niedocenionych w na­szej historii ludzi, jak Wincenty Witos czy Wojciech Korfanty. To oni kształto­wali polskość w środowiskach niełatwych - Śląsk i chłopi.

niedziela, 4 listopada 2018

Od Opola do doktora



Lipny instytut naukowy, podejrzany artykuł, dęty doktorat. Jak Patryk Jaki chce zostać Einsteinem polskiej kryminologii.

Andrzej Sikorski

W biogramie zamieszczonym na stronie Ministerstwa Sprawiedliwości Patryk Jaki chwali się, że jest „twórcą Polskiego Instytutu Kryminologii”. Nie ma takiego instytutu. Jest Insty­tut Kryminologii i Penitencjarystyki (IKiP), ale skoro Jaki nie odróżnia Dunaju od Dunajca, czeskiej od war­szawskiej Pragi, to trudno wymagać, aby wiedział, jak nazywa się instytut, który stworzył.

Anonimowy instytut
IKiP został formalnie powołany na mocy zarządzenia Zbigniewa Ziobry we wrześniu 2017 r., a miał zacząć działać od 1 stycznia 2018 r. W statu­cie napisano, że IKiP będzie „prowa­dził działalność naukową i badaw­czo-rozwojową” i wspierał rozwój „polskiego systemu penitencjar­nego oraz nauk związanych z jego funkcjonowaniem przez tworzenie, aktualizowanie i weryfikowanie na­ukowych podstaw funkcjonowania więziennictwa dla potrzeb profilak­tyki kryminologicznej oraz praktyki penitencjarnej”.
   Choć wkrótce minie rok od jego powołania, to instytut nadal istnieje tylko na papierze. Ze strony interne­towej wynika, że zatrudnia dyrekto­ra, sekretarkę, rzecznika prasowego, głównego księgowego, inspektora danych osobowych. Wszyscy są ano­nimowi.
W czerwcu 2018 r. wysłałem pyta­nia do rzecznika. Ponieważ nie było odzewu, zadzwoniłem. Rozmowa wy­glądała tak:
   - Kiedy otrzymam odpowiedzi?
   - Prosiłbym o autoryzację.
   - O czym pan mówi? Przecież au­toryzować można wywiad, a ja chcę odpowiedzi na piśmie.
   - Jaką mam pewność, że jest pan dziennikarzem tygodnika „NIE”?
   - Możemy się spotkać, pokażę legi­tymację prasową.
   - Niestety w najbliższym czasie nie będzie to możliwe, mam jeszcze inne obowiązki...
   - Z kim rozmawiam? Dlaczego się pan nie przedstawił?
   - Przepraszam, naszą rozmowę po­winienem zacząć od tego: nazywam się porucznik Konrad Wierzbicki.
   Funkcjonariusz Służby Więziennej w roli rzecznika prasowego instytutu naukowego, który tak się zachowuje, wzbudza podejrzenia. Ponieważ od­powiedzi, które otrzymałem po po­nagleniach, nie były wyczerpujące, postanowiłem złożyć niezapowiedzia­ną wizytę Wierzbickiemu. Był piątek 3 sierpnia 2018 r., 11.40.

sobota, 3 listopada 2018

Krajobraz przed bitwą,Rozliczanie z sukcesu,Szufla i słupek,Egzamin,Gratulujmy sobie,Jaśnie oświecony prezydent,Mój Parlament i Żarówka w tunelu



Krajobraz przed bitwą

Wyborcza niedziela pokazała, jak niebezpiecznie jest przewidywać nawet niedaleką przyszłość (także na okładkach). Ale z ostrożnością trzeba ją jednak próbować przewidzieć. Po wyborach samorządo­wych prawdopodobieństwo, że nad Wisłą będzie Budapeszt albo Stambuł, dramatycznie spadło.
   Myli się, kto sądzi, że to niewiele. Dokładnie taka była w tych wyborach stawka. Wszyscy ci, którzy uważają, że mogło być lepiej, powinni pamiętać, że mogło być zdecydo­wanie gorzej. Więcej, nie tylko ostatnie sondaże, ale ostat­nie trzy lata podpowiadały, że gorzej będzie. A gdyby tak się stało, PiS już teraz z impetem zmierzałoby po drugą ka­dencję, a po stronie opozycji zaczęłoby się szukanie win­nych. I Brutusa.
   Wyborcy przywrócili więc polskiej polityce elementar­ną równowagę. Nie ma już niezwyciężonego PiS i rachi­tycznej opozycji. Jest, owszem, wciąż dominujące PiS, ale po drugiej stronie są coraz bardziej zdyscyplinowane od­działy. Mało istotne jest to, co o wynikach wyborów mówią oficjalnie przywódcy partii. Istotne jest, co mówią w zaci­szu gabinetów, oraz co czują - i oni, i wyborcy. A teraz, po samorządowej przygrywce z 21 października, mówią mniej więcej to samo - za rok możliwe jest wszystko. I to, Sza­nowni Państwo, jest w polskiej polityce zmiana absolutnie fundamentalna.

piątek, 2 listopada 2018

Trzeci do pary



Wybory samorządowe pokazały, że przewaga PiS nieco się zmniejszyła, ale widać, że opozycja, aby wygrać, nie obejdzie się bez dopalacza. Jest na to sposób: sojusz wyborczy „trzecich sił", czyli PSL i SLD. Czy Władysław Kosiniak-Kamysz i Włodzimierz Czarzasty się na to zdecydują?

Tym, co najbardziej dotąd oży­wiało dyskusje w obozie opo­zycji, była kwestia jedności. Ścierały się dwa stanowiska. Pierwsze zakładało, że tylko wielka lista antyPiSu stwarza możliwość przerwania „dobrej zmiany”. Za czym przemawia również ordynacja wyborcza - zwłaszcza osławiona formuła d’Hondta - mocno premiująca duże ugrupowania.
   Antagoniści jednak dowodzili, że ko­rzyści ze zjednoczenia będą pozorne. Spore grupy wyborców nie mieszczą się bowiem w gorsecie wojny PO z PiS. Zdo­minowana przez Platformę jednolita opozycyjna lista skutecznie więc znie­chęci do głosowania. Toteż potrzebna jest trzecia siła, która wnosząc nowe idee, tematy i język, trwale zaktywizuje ów elektorat. I dopiero wtedy połączone siły opozycji uzyskają przewagę nad PiS.
Choć tego typu oczekiwania pojawia­ły się w różnych miejscach politycznego spektrum, główną ich rzeczniczką była lewica. Zwłaszcza młoda, czyli nieeseldowska. Nadeszły jednak wybory samo­rządowe, które w znacznej mierze unie­ważniły ten spór.
   Przede wszystkim lewicowa trzecia siła okazała się publicystyczną fantazją. W wy­borach do sejmików Partia Razem zdoby­ła raptem 1,5 proc. głosów - czyli połowę tego, co w wyborach do Sejmu trzy lata temu. Jeszcze skromniejsze żniwo zebrali (nie wiedzieć czemu startujący osobno) Zieloni. Łącznie uzyskano niespełna trzy­procentowy obraz nędzy i rozpaczy.
   Co oczywiście nie było sensacją, gdyż na polskiej prowincji lewicowo-społecznikowski aktywizm pozostaje egzotyką. Ale już wielkie miasta dawały idealną możliwość prezentacji przyszłych liderów trzeciej siły. Wszak to naturalne zaplecze nowych ruchów, wręcz dyktujących sza­blony publicznego zaangażowania.
   Tym głębszy był rozmiar klęski. Medial­nie lansowany Jan Śpiewak zebrał raptem 3 proc. głosów w wyborach na prezydenta Warszawy. I nawet nie udało mu się prze­dłużyć mandatu radnego. Zniechęcony porażką ogłosił zawieszenie kariery poli­tycznej. W innych miastach nie udało się młodej lewicy wykreować jakiejkolwiek nowej twarzy. Regres zaliczyły nawet wy­wodzące się ze wspólnego rdzenia ruchy miejskie. O ile cztery lata temu były sensa­cją wyborów samorządowych, teraz prze­ważnie traciły zdobyte przyczółki.
   Różne były publicystyczne reakcje na klęskę. Adam Leszczyński radził lide­rom, aby poważnie się zastanowili, dlacze­go wyborcy są głusi na ich ofertę. Rafał Woś w swoim stylu obarczył winą „liberałów”, którzy odcięli lewicy tlen poprzez narzu­cenie twardej antypisowskiej linii. Maciej Gdula pocieszał, że w kampanii wyborczej mimo wszystko dominowały lewicowe te­maty (np. smog). Jego zdaniem istnieje zaplecze, które „może zostać zagospoda­rowane przez lewicę, jeśli pojawi się projekt wypełniony realną treścią”. Tylko czy takie pole w ogóle istnieje?