Rafał Trzaskowski – ur. w 1972 r., poseł PO, analityk i wykładowca akademicki. Politolog, doktor nauk humanistycznych. Był wiceministrem spraw zagranicznych w rządzie Ewy Kopacz i ministrem administracji i cyfryzacji w rządzie Donalda Tuska

wywiad  Donata Subbotko

Donata Subbotko: Był pan kiedyś z Bolkiem i Lolkiem na Dzikim Zachodzie?

Rafał Trzaskowski: Z Bolkiem i Lolkiem? Nie.

A z Grzegorzem Schetyną w Western City?

– Nigdy nie byłem w Karpaczu.

To pod Karpaczem.

– Pod też nie byłem.

Falenta obiecuje pikantne taśmy z waszym udziałem.

– Trudno komentować osobę w 100 proc. niewiarygodną.

A w Sowa i Przyjaciele pan był?

– Nie.

Nie wyciągną panu za chwilę żadnej taśmy?

– Nie chadzam z politykami do tego typu miejsc. Może dlatego, że jestem stosunkowo nowy w polityce. Czas po pracy spędzam z rodziną i przyjaciółmi.

W polityce przyjaźń jest niemożliwa?

– Mój przyjaciel od podstawówki to Michał Żebrowski. Drugi przyjaciel z dzieciństwa to Łukasz Bromski. Inni przyjaciele pochodzą głównie z czasów licealnych. W pracy mam obok siebie ludzi, których lubię, ale przyjaźń to coś bardzo prywatnego i trudno ją sobie wyobrazić w polityce. Wszedłem do polityki późno, bo w wieku 36 lat, kiedy już rzadko formują się prawdziwe przyjaźnie.

Rodzina wytrzymuje ataki?

– Nie rozmawiam w tym kontekście o rodzinie. Co powiem, mogą wyrwać z kontekstu i wykorzystać przeciwko mnie. Jeśli powiem, że rodzina reaguje świetnie, to będzie nieprawda. Jeśli powiem, że źle, to będą jeszcze bardziej ją atakować. Jak przychodzili do mojej chorej matki i udawali przyjaciół, to nie było miłe.

Dzieci pytają, po co to panu?

– Nie przynoszę pracy do domu. Z dziećmi czasem rozmawiam o konstytucji. O historii. Ale o tym, co robię, zero. Cięcie. Wielu ludzi uważa, że skoro mój ojciec był muzykiem, to rozmawialiśmy o muzyce. Trochę tak, ale w sumie mało. On był erudytą, więcej przegadałem z nim o książkach, historii, kulturze i jedzeniu.

Gotował?

– Nie, ale ja lubię. Polskie zupy. Dużo tajskiego jedzenia robię. Albo meksykańskie chilli con carne. Albo mięso w kurkach, w ogóle potrawy z grzybami. Ważne, żeby dostosować się do sezonu, teraz trzeba jeść grzyby i dynię. Dzieci wolą jednak klasyczną kuchnię mojej żony.

Z JAKIEJ ARYSTOKRACJI? BYŁA KOMUNA, ŻYLIŚMY W TYCH SAMYCH WARUNKACH

Ojciec pracował w domu?

– I tak, i nie. Był dyrektorem Orkiestry Polskiego Radia i Telewizji, normalnie chodził do pracy, nagrywali tysiące utworów. A wieczorami pisał muzykę w domu. Miał swój pokój, ale otwarty na resztę mieszkania. Jak chciał się izolować, zakładał słuchawki. Tylko gdy się urodziłem, kazał sobie wybudować ścianę, żeby tłumić hałasy, co się okazało bez sensu, bo nie byłem krzykliwym dzieckiem. W 1991 r. orkiestra została rozwiązana, więc w ostatnim okresie życia pracował już tylko w domu. Mieszkanie mieliśmy na Starówce – jak na tamte czasy duże. Na strychu, z małą sypialnią na górze. Całe w antykach, książkach, z fortepianem.

Sporo znanych ludzi wpadało?

– Mnóstwo jazzmanów, literatów, aktorów. Po co epatować nazwiskami? W dodatku za komuny często po Starówce ganiało ZOMO, więc ludzie przychodzili się schować. Ale podwórko było jak wszędzie, mieszkały tam różne dzieciaki. Graliśmy w kapsle i pikuty.
Mama prowadziła otwarty dom. Przyjaciółką domu była np. Kalina Jędrusik, którą pamiętam szczególnie, poświęcała mi mnóstwo czasu – jedyna dama, w której ustach przekleństwo nigdy nie raziło. Bliższy kontakt miałem też z Tomkiem Lengrenem i Markiem Piwowskim, umieli gadać z dziećmi, a innym to mówiłem dzień dobry – i na podwórko. Nie byłem taki stary malutki, co to siedzi ze znajomymi rodziców, wolałem klimaty ulicy. Do dziś nie lubię za długo siedzieć przy stole. Moja żona pochodzi ze Śląska, jest bardzo rodzinna. Czasem ta cała fajna, różnorodna rodzina siedzi przy stole, rozmawia, ale ja jestem w stanie usiedzieć tylko z godzinę, potem się niecierpliwię.
Tata był zabawnym człowiekiem, ale i raptusem. W domu cały czas śmiechy, wygłupy, skecze. Czasem wybuchał, np. że nie wyszedłem z psem. Mieliśmy boksera o imieniu Bąbel, tak samo nazwałem teraz naszego buldoga. Mam też papugę falistą, która umie mówić: „Konstytucja”, „Ola, ucz się” i „Jak się masz, Rafał?”.
Byłem późnym dzieckiem, rodzice mieli po 40 lat, gdy się urodziłem. Jak przynosiłem ze szkoły uwagi, to pytali, dlaczego się wygłupiam. Nie traktowali tego poważnie. Wiedzieli, że dobrze się uczę, i do niczego nie przymuszali. Akceptowali, że trochę rozrabiam. Ojciec był dla mnie olbrzymim autorytetem, skarbnicą wiedzy, osobą, która miała wykrystalizowane poglądy na każdy temat, mówił po angielsku i niemiecku, co nie było wtedy częste. Relacje mieliśmy kumpelskie. Rodzice ze mną o wszystkim rozmawiali: o życiu seksualnym, narkotykach, alkoholu. Tłumaczyli, na co uważać. Mieli zaufanie, byłem odpowiedzialny. Szybko zacząłem zarabiać, już w liceum dawałem lekcje angielskiego.

Patryk Jaki podkreśla, że jest nie z arystokracji, ale z bloków. Bliżej ludzi.

– Z jakiej arystokracji? Przypominam, że była komuna i myśmy żyli w tych samych warunkach, staliśmy w tych samych kolejkach po papier toaletowy.

Bez przesady. Miał pan lepszy start niż większość Polaków. Pana tata był genialnym pianistą, jeździł po świecie.

– Ale nie było elity w dzisiejszym rozumieniu. Rodzice czytali książki, posyłali mnie na angielski, ale podwórko było identyczne i kolejki też, a paczki dostawaliśmy z kościoła, tak jak wszyscy. Stałem po szynkę w sklepie przy Freta. I po pomarańcze, gdy rzucili przed świętami. Jak człowiek kupił rodzynki, to było wydarzenie.

Był pan kiedyś w biedzie?

– Nie. Ale to, do czego doszedłem w życiu, sam sobie wywalczyłem. Studiowałem dwa fakultety równocześnie i zarabiałem na własne utrzymanie. Mówią: a, on miał łatwiej, bo zna pięć języków. Ale tych języków trzeba się było przecież nauczyć.

Lepiej niech się pan wytłumaczy.

– Angielskiego nauczyłem się dzięki rodzicom, posyłali mnie na lekcje. W 1989 roku pracowałem w Niespodziance, słynnym biurze „Solidarności”. Rządził tam Jan Lityński. Mówię, że przyszliśmy z kolegami do pomocy, a on, że super. Sprzątaliśmy, rozwieszaliśmy plakaty, rozdawaliśmy pierwsze wydanie „Gazety Wyborczej”. Okazało się, że przydał się angielski. Kiedy przychodzili zachodni politycy, dziennikarze czy jak przyjechał Stevie Wonder, robiłem za tłumacza. Amerykańscy politycy, którzy nas tam odwiedzili, zaproponowali mi stypendium w Stanach, dzięki czemu zrobiłem tam maturę.
W liceum i na studiach uczyłem się francuskiego, potem zdałem do Kolegium Europejskiego w Natolinie, gdzie francuski był językiem wykładowym, obok angielskiego. Było mi trudno, dlatego postanowiłem się tego francuskiego nauczyć na maksa i trzy lata chodziłem do Instytutu Francuskiego. Potem przyszedł czas na hiszpański, bo mam fioła na punkcie Ameryki Południowej, i włoski, ale pierwszym językiem był oczywiście rosyjski, wszyscy mieliśmy go przecież od podstawówki. Po prostu po ojcu mam ucho do języków.