środa, 27 kwietnia 2016

Narodowy test odwagi,Jedenasta plaga,W górę smyczki i Płaćcie, możecie nie oglądać



Narodowy test odwagi

W półroczu, które właśnie mija od momentu wy­borczego zwycięstwa PiS, wielu mówiło, by nie nadużywać mocnych słów w opisie ekscesów wła­dzy, bo za chwilę słów nam zabraknie. Otóż właśnie jesteśmy w punkcie, gdy trzeba słów najmocniejszych, bo za chwilę na wypowiadanie słów będzie za późno.
   Powściągliwość w używaniu słów generalnie jest wska­zana. Problem w tym, że do opisu sytuacji nadzwyczajnej, z którą mamy do czynienia dziś, zwykle używaliśmy słów z epoki zwyczajnej, która przeminęła. Na dodatek umiar opi­su miał moc terapeutyczną i uspokajającą. Skoro nie używa­my dramatycznych określeń, to znaczy, że sytuacja nie jest dramatyczna. Była też ta powściągliwość dzieckiem niedo­wierzania. Przecież jest niemożliwe, by to, co widzimy, było aż tak realne. Przecież to niemożliwe, by totalnie zawłasz­czone przez PiS państwo tak szybko demolowano. Przecież nie mieści się w głowie, by budowane ponad ćwierćwiecze li­beralna demokracja i państwo prawa tak bezceremonialnie deptano i dewastowano.
   Nadszedł czas, by to, co się w głowie nie mieściło, przyjąć do wiadomości. By niemożliwe uznać za rzeczywiste. By od­łożyć na półkę uspokajacze w postaci umiaru słów. By igno­rować zarzuty histerii - bo nazywanie rzeczy po imieniu nie jest wyrazem histerii, ale trzeźwości umysłu. Nadszedł czas, by nie bać się w opisie dzisiejszej władzy porównań i me­tafor, które - choć zawsze ryzykowne - są coraz bardziej uzasadnione.

wtorek, 26 kwietnia 2016

Dziecinnie proste oszustwa



Rządowy program 500 złotych na dziecko to bubel, źródło poważnych nadużyć ostrzegają urzędnicy samorządowi. Wielu nadużyć nie wyłapią. No bo jak to zrobić bez armii kontrolerów?

Anna Szulc

Jak to jest zrobić państwo w konia? Dziwnie - przy­znaje Anita, świetliczanka w prywatnej podstawówce w miasteczku w Wielkopolsce, samotna matka 11-letniego Filipa. Był początek kwietnia, gdy z wnioskiem o przyznanie comiesięcznego zasiłku na dziecko przekroczyła próg ośrodka pomocy społecznej. W urzędzie tłoku nie było. Pani za biurkiem przejecha­ła palcem po wniosku. Podpis jest? Jest. PESEL jest? Jest.
   Urzędniczka wytłumaczyła Anicie, że w programie 500+ najważniejszy jest PESEL. Włożyła wniosek między inne, miał czekać na rozpatrzenie.

TYLKO PRZEMILCZAŁAM
Formalnie syn Anity nie kwalifiko­wał się do programu, bo jest jedyna­kiem, a jego mama dostaje miesięcznie 1700 złotych na rękę. Aby załapać się do programu 500 zł na dziecko, powinna zarabiać mniej. Ustawa mówi wprost: na pierwsze dziecko państwo da pieniądze tylko wtedy, gdy dochód w rodzinie nie przekroczy 800 zł na głowę.
   Anita znała kryteria, ale mimo to wy­pełniła wniosek, bo od innych rodziców dowiedziała się, że można przechytrzyć ustawodawców. Metodą na PIT. - Na ze­znanie podatkowe z 2014 r. - tłumaczy.
   W 2014 roku pracowała w myj­ni samochodowej, dostawała zaledwie 1200 złotych do ręki. We wniosku wpi­sała - zgodnie z ustawą - swoje docho­dy sprzed dwóch lat. Nie zaznaczyła, że w jej finansach nastąpiła w ubiegłym roku poprawa. Na tyle znacząca, że na świadczenie z programu 500+ nie miałaby szans.
   Anita tłumaczy się, że nic nie sfałszo­wała. Oj, najwyżej coś zataiła. Przecież PIT jest prawdziwy!
   - Jest. Tyle tylko, że podane w nim informacje się przedawniły - tłuma­czy Szymon Ziemba, ekonomista, autor błoga rekinfinansow.pl.
   Kilka tygodni temu zainteresował się rządowym programem 500+, stworzył nawet poradnik, gdzie i jak złożyć wnio­sek. I został zasypany pytaniami. Na przykład co z PIT-em?
   Ziemba: - Według PIT 2014 rodzice spełniali kryterium dochodowe 800 zło­tych na członka rodziny. Jednak w 2015 ich zarobki wzrosły na tyle, że powinni zostać wykluczeni ze świadczenia. I co? I nic. Urzędnicy z własnej inicjatywy nie sprawdzą PIT z kolejnego roku. Tak­że dlatego, że w programie 500+ nie ma słowa o roku 2015. Wyparował czy co?

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Polska ziemia niczyja



Jarosław Kaczyński sam jest jak biskup pozbawiony męskich cech, poza tą jedną
- potrzebą władzy i dominacji. Cały ten jego sztafaż, to fatalne mówienie po polsku, ta grubo ciosana dosłowność...

Rozmawia Aleksandra Pawlicka

Do Andrzeja Stasiuka jadę przez pół Polski. Coraz węższymi drogami Beskidu, nie­mal na samą granicę ze Słowacją, dokąd wyprowadził się z Warszawy 30 lat temu. Chcę zapytać, czy dobra zmiana dotarła i do niego.

ANDRZEJ STASIUK: To o czym rozmawiamy?
NEWSWEEK: O Polsce.
- Jasne, że o Polsce. Wolę rozmawiać o jeżdżeniu samocho­dem, o książkach, o sobie... ale każda rozmowa jest tak napraw­dę o Polsce. Może nic innego na ma, tylko ta Polska? Jesteśmy jej emanacjami - nie człowieczeństwa, tylko polskości właśnie? Polska buzuje w pod­glebiu naszej świadomości, z tyłu naszego umysłu. Nie trzeba wymieniać nawet jej nazwy, którą tak chętnie ostatnio wymie­nia się w każdej sytuacji, a i tak wiadomo, o co chodzi. Zawsze ona, wszechobecna.
Nawet w moim psie, którego pani tu widzi, jest Polska. Bo mojego psa jacyś Polacy jako malutkie szczenię w środku mroźnej zimy wyrzucili w nocy przez płot. Polacy, bo kto inny mógł wyrzucić psa w Polsce?
Przecież nie Niemcy ani Ruscy, ani Żydzi go tu podrzucili. Wyrósł na cudną suczkę.
Polską oczywiście, bo od polskości nie da się uwolnić.

Ironizuje pan.
- A co mam robić? Moją bronią jest ironia. Nic tak nie osłabia wodzów narodu jak robienie sobie z nich jaj. Panowie i panie od prezesa może i mają wiele fajnych cech, ale poczucia humoru ni krztyny. A wystarczy wyobrazić sobie ich na golasa. Jarka na mównicy, jak go pan Bóg stworzył.

Oni mają patos, pan ironię?
- Przez ostatnie 25 lat Polską rządził Gombrowicz, nie Sienkie­wicz. Patos jako składnik narracji został zgubiony, bo to jest na­rzędzie dobre na czas wojny. Na czas pokoju, aby budować pewne siebie społeczeństwo, którym wciąż, niestety, nie jesteśmy, lep­szy jest dowcip. Dowcip pokazuje, że jesteśmy na tyle mocni, aby pozwolić sobie na robienie jaj z samych siebie. Tak samo jak przyznanie się do błędu świadczy o sile. Po tej drugiej stronie ani siły, ani poczucia humoru, zwłaszcza na własny temat, nie widać. Jedyne, co się przydarza, to szyderstwo. Choćby z tego powodu jestem jako elektorat z tamtego kręgu wykluczony.

sobota, 23 kwietnia 2016

Złomny



Jarosław Kaczyński systematycznie podtapia urząd prezydencki, który dla niego samego był niedostępny. Ale też Andrzej Duda nie chce lub nie potrafi się temu przeciwstawić.

Nie zmieniają tego faktu liczne ceremonie, w których uczestniczy i przemawia prezydent (ostatnio rocz­nica chrztu Polski), a inni próbują z jego wystąpień odsączyć odrobinę niezależności od szefa PiS - bez powodzenia. Zwłaszcza że za słowami głowy państwa nie idą żadne działania, które niezależności mogłyby dowodzić. No, może poza listem do marszałka Kuchcińskiego z prośbą o „wyjaśnienie” okoliczności sła­wetnego głosowania na cztery ręce nad nowym sędzią Trybunału Kon­stytucyjnego. To na razie maksimum własnej polityki Dużego Pałacu.

piątek, 22 kwietnia 2016

Czas pogardy,Wiesław! Wiesław! i Zapach prochu



Czas pogardy

Najważniejszą cechą epoki rządów PiS jest zainfe­kowanie Polski pogardą. I dlatego największym wyzwaniem dla Polski, gdy ta epoka dobiegnie końca, będzie właśnie uwolnienie kraju od pogardy.
   Cech charakterystycznych tej władzy jest wiele. Arogan­cja, buta, ostentacja, bezceremonialność. Ale przebija je wszystkie pogarda. Pogarda dla prawa. Pogarda dla wszel­kich oponentów, ale także - co manifestuje lider PiS - dla formalnie najważniejszych osób w państwie. Pogarda dla prawdy, dla faktów, dla logiki, dla przyzwoitości i dla este­tyki. W najnowszej historii Polski chwil aż takiej erupcji pogardy było tylko kilka. Lata 1946-1947, gdy władza ludo­wa zaprowadzała nowe porządki. Rok 1968 r., gdy władza zorganizowała antysemicką nagonkę i antyinteligencką kampanię. I czas po wprowadzeniu stanu wojennego, gdy pognębiono Solidarność. Teraz, tak jak wtedy, słychać re­chot triumfatorów, przekonanych, że po ich stronie jest hi­storia. Że jest i będzie. Perwersyjność tej sytuacji polega na tym, że czas pogardy nastał w państwie demokratycznym, z „woli suwerena”.
    Katalog ekscesów obecnej władzy, jej występków przeciw prawu, moralności i zwykłej przyzwoitości jest długi i za­wstydzający, ale także różnorodny. Wszystkie one mają jed­nak rys wspólny - pogardę. Trudno byłoby w tym katalogu ustanowić jakąś hierarchię. Czy większy eksces to zdepta­nie konstytucji, czy personalne czystki? Czy poważniejszym występkiem jest doprowadzenie do izolacji Polski, czy też do dramatycznego pogorszenia jej reputacji? Czy inteli­gencję bardziej obraża uczynienie szefem publicznej tele­wizji naczelnego propagandysty, czy uczynienie ze spółek skarbu państwa eldorado dla członków „grupy madryckiej”? Czy bardziej dojmującą manifestacją pogardy dla prawa, przyzwoitości i ludzi jest skandowanie „demokracja”, gdy właśnie uchwaliło się ustawę paraliżującą Trybunał Kon­stytucyjny, czy skandowanie „wolność słowa”, gdy właśnie ustawowo demoluje się publiczne media? A może jednak wywrzaskiwanie słowa „targowica” pod adresem tych, któ­rzy chcą bronić demokracji i rządów prawa.
   Demonstrowanie przez rządzących pogardy nie jest jed­nak wyłącznie dawaniem upustu złym emocjom i małostko­wym okazywaniem wyższości pokonanym. To dużo więcej - narzędzie do mobilizowania własnego elektoratu, depra­wowania własnych kadr i miażdżenia oponentów oraz ich prestiżu.

czwartek, 21 kwietnia 2016

Komu płaci PiS



PiS wydało setki tysięcy złotych na ochronę prezesa, adwokatów, którzy go reprezentują, i zaprzyjaźnionych ekspertów, którzy teraz obsadzają państwowe stanowiska.

Anna Dąbrowska

Przeanalizowaliśmy tysiące stron wyciągów z kont banko­wych PiS. To wydatki partyjne za 2015 r., finansowane z sub­wencji (pieniądze pochodzące z budżetu państwa) i w mniejszej części ze składek członkowskich. PO z budże­tu dostała 17,7 min zł, a PiS 16,5 min zł. Do końca marca partie miały obowiązek złożyć do Państwowej Komisji Wyborczej sprawozdania finansowe.
   Ostatni rok to podwójne wybory i spora część pieniędzy poszła na fundusz wyborczy: PiS przeznaczyło na to prawie 5,4 min zł, a PO niespełna 10,3 min zł. Z ostatniej subwencji PiS spłaciło też 5 min kredytów bankowych.
   Platforma najwięcej wydała w zeszłym roku na wynagrodzenia dla pracowników - 5,8 min zł. Skarbnik zarabia 8 tys. zł mie­sięcznie, a szeregowi pracownicy aparatu od 2 do 7 tys. Choć z wyciągów banko­wych wynika, że PiS wcale nie zatrudnia mniej pracowników, to jednak mniej wy­dało na ich pensje - 1,7 min zł, bo w partii Kaczyńskiego są one po prostu mniejsze. Głównodowodząca sekretariatu prezesa Barbara Skrzypek dostaje 5,5 tys. zł, a Ma­ciej Wąsik (dziś poseł i zastępca Mariusza Kamińskiego w rządzie) zarabiał w centrali partii prawie 7 tys. zł.
   Z wydatków na cele statutowe w rozli­czeniu PiS największą pozycją są faktury zapłacone firmom zewnętrznym: 3,8 min, a w PO niespełna 600 tys. zł. Po tym jak kil­ka lat temu wyszło na jaw, że partia Tuska wydaje krocie na drogie garnitury (w 2011 r. wydali na nie 120 tys. zł), wina i cygara dla swojego ówczesnego szefa, zarządzono, że tak zwane wydatki reprezentacyjne będą pokrywane tylko ze składek człon­kowskich. PO ma na ten cel oddzielne konto i rzeczywiście z analizy dokumen­tów wynika, że w zeszłym roku bardzo tej zasady pilnowano.
   Platforma zebrała ze składek i darowizn 2,2 min zł, a PiS niespełna milion. W PO mocno rzuca się w oczy zaciskanie pasa. Już nie kłują w oczy niebotyczne rachun­ki za ubrania i ekskluzywne restauracje. Widać wyciągnęli wnioski. Partia Kaczyń­skiego wciąż nie rozdziela tych wydatków, za większość rzeczy płaci z konta, na które wpływają składki członkowskie i subwen­cja. Nie ma rozróżnienia, za co płaci się tu z pieniędzy sympatyków, a za co z budżetowych. Zresztą PiS mało wydaje na restaura­cje. Znaleźliśmy jeden rachunek na prawie 3 tys. za catering z warszawskiej restauracji z adresem przy ul. Smoleńskiej.
   Mocno za to rzuca się w oczy łańcuch pokarmowy, na którym korzystają ludzie od dawna związani z partią. Teraz część z nich, wcześniej opłacanych z partyjnej kasy, dostała państwowe posady.

środa, 20 kwietnia 2016

Misjonarze religii smoleńskiej



Katastrofa smoleńska jest skutecznym narzędziem kontroli Kaczyńskiego nad partią. Teraz propaganda całej machiny państwowej ma sprawić, że stanie się ona również mitem założycielskim nowej Polski.

Ostatnie obchody rocz­nicy katastrofy smo­leńskiej znów pokazały Jarosława Kaczyńskie­go w jego popisowej roli mistrza brutalności pozbawionej kon­kretu. Stara metoda polityczna preze­sa PiS - używana przez niego od marszu pod Belweder i palenia kukły „Bolka” w 1993 roku aż po „walkę z układem” w 2006 roku - to regularne przepusz­czanie przez społeczeństwo maksymal­nie silnych i skrajnych emocji. Czyni to Kaczyńskiego głównym rozgrywają­cym, skupia na nim miłość wyznawców i nienawiść przeciwników, tak czy ina­czej koncentruje uwagę wszystkich.
   Ale Kaczyński od zawsze potrafi apli­kować Polakom te najsilniejsze i najbar­dziej dzielące emocje w taki sposób, że trudno go złapać za rękę. 100 procent insynuacji i zero konkretów, z których mógłby zostać rozliczony - politycznie czy prawnie.
   I tak właśnie zostały przez niego wy­myślone i poprowadzone pierwsze ob­chody rocznicy katastrofy smoleńskiej po przejęciu władzy przez PiS. A nawet potrafił tym razem przekonać do swojej metody najbardziej opornych uczniów, którzy nad własnym językiem i zachowaniem nigdy wcześniej nie panowali. Na­wet Antoniego Macierewicza.
   Kiedy 10 kwietnia, około południa, usły­szeliśmy od Macierewicza, że „sprawied­liwi” (czyli ci, którzy wierzyli w zamach smoleński oraz winę Tuska) „zostaną na­grodzeni”, a „niesprawiedliwi ukazani”, wielu z nas zastanawiało się, czy minister obrony się nie przejęzyczył. Czyjego nie­zbyt giętki i raczej pospieszny język mu się aby nie potknął gdzieś pomiędzy „r” i „z”, gdyż zazwyczaj Macierewicz mó­wił o konieczności ukarania, a nie tylko ukazania czy napiętnowania „sprawców zamachu” i tych, którzy „prawdę o za­machu” kwestionowali. Kiedy o godzinie 21 doczekaliśmy się jednak przemówie­nia Jarosława Kaczyńskiego, okazało się, że akurat tym razem Macierewicz po­wiedział dokładnie i precyzyjnie to, co powiedzieć należało. Przemówienie Ja­rosława Kaczyńskiego było bowiem z pozoru skrajnie emocjonalne, jednak w kluczowym momencie prezes PiS pre­cyzyjnie rozróżnił „odpowiedzialność moralną” za śmierć Lecha Kaczyńskie­go (czyli właśnie „ukazanie”) od „odpo­wiedzialności karnej”, którą przesunął na jakiś niesprecyzowany okres później­szy, kiedy PiS będzie już miało pod kon­trolą całe państwo - także sądy i sędziów. Na razie sądy odrzucają prokuratorom ministra Ziobry nawet wnioski o „areszty wydobywcze”, które miałyby zastraszyć przeciwników władzy.

wtorek, 19 kwietnia 2016

Zemsta za Kacperka



Szef Solidarności gardłuje na temat praw pracowniczych, a pracownicy związkowego hotelu „Bałtyk” wciąż pracują na śmieciówkach. Prośba o etat może się skończyć zwolnieniem.

Wojciech Cieśla, Michał Krzymowski

Widok z sanatorium „Bałtyk” na sze­roką kołobrzeską plażę robi wraże­nie. Ośrodek od lat cieszy się popularnością wśród nie­mieckich kuracjuszy. Dla Solidarno­ści i zarządzającej uzdrowiskiem jej spółki córki to maszynka do robie­nia pieniędzy. Dla przewodniczącego związku Piotra Dudy - miejsce darmo­wego wypoczynku w 150-metrowym penthousie. Dla personelu - ciężka praca na śmieciówkach.
   We wrześniu 2015 r. „Newsweek” po­kazał „Bałtyk” oczami szeregowych pracowników: Piotr Duda lubi tu odpo­czywać od zmagań z biedą i wyzyskiem pracowników. Relaksuje się w aparta­mencie za 1300 złotych za noc i dosta­je wyszywane ręczniki dla swojego psa Kacperka. Na koszt ośrodka korzysta z zabiegów odnowy biologicznej i alko­holu, a na drogę dostaje do bagażnika li­muzyny kartony z wędzonymi rybami. W kołobrzeskich penthouse’ach goś­cili też bliscy przewodniczącego: jego żona, córka i rodzina zięcia, a przy ich obsłudze pracowali ludzie na umowach śmieciowych.
   Dekom, czyli spółka prowadząca sa­natorium, pozornie nie ma z tym nic wspólnego, bo zleca usługi zewnętrz­nym firmom zatrudniającym personel na umowy-zlecenia. W rzeczywistości wszystko odbywa się za zgodą władz spół­
ki, w których zasiada Piotr Duda. Praw­nie sprawa jest czysta, etycznie - nie.
   Dziś jeszcze bardziej niż kilka miesię­cy temu. Dlaczego?

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

BULTERIERKA PREZESA



Jest psem gończym Kaczyńskiego. On ją spuszcza z łańcucha, ona warczy, szczeka i gryzie. Potem prezes mówi „siad”, „do budy”. A ona kładzie po sobie uszy i wykonuje polecenie.

RENATA KIM, EWELINA LIS

Podobno jakiś paszkwil o mnie piszecie? - mówi słodkim głosem Krystyna Pawłowicz. Nie, nie będzie rozmawiać, jest w Pozna­niu na Zgromadzeniu Narodowym, bardzo zajęta, do samego wieczora. Potem też nie znajdzie czasu, nie dla „Newsweeka” - szcze­biocze. Ale zanim się rozłączy, serdecznie po­zdrawia, wszelkiej pomyślności życzy.
Brzmi zupełnie inaczej niż w sali sejmowej. - Może jakaś ła­ska na nią spadła? - zastanawia się dawna znajoma posłanki, gdy prosimy o wytłumaczenie tej nagłej przemiany. - Poza tym nie zna jeszcze treści tekstu, a lubi, gdy się o niej pisze. Jest wtedy w centrum uwagi, błyszczy - mówi.
Obserwuje wystąpienia koleżanki, czyta jej wpisy na Facebooku i dochodzi do wniosku, że Krystyna zawsze taka była: upar­ta i gwałtowna. - Z biegiem lat tylko zaostrza ton, staje się coraz bardziej zadziorna - wzdycha.
Jest przekonana, że gdyby Pawłowicz na swej drodze nie spot­kała prezesa PiS, mogłaby być zupełnie inną osobą. - On wydo­był z niej najgorsze cechy. Jest narzędziem w jego rękach. Idzie na ostro, nie może się cofnąć. W końcu poświęciła mu sporą część życia - znowu wzdycha.
Nazwiska nie poda z obawy przed zemstą posłanki: - Jest nie­obliczalna. Ma długie ręce, na każdego, kto jej się narazi, nasyła policję, straszy pozwami. Wysyła dziesiątki pism, trzeba odpowia­dać, tracić czas.

sobota, 16 kwietnia 2016

Teoria i praktyka chaosu



Przez dekady polska polityka wydawała się w miarę racjonalna. Owszem, bywała cyniczna, nieudolna czy niekonsekwentna, ale miała kontakt z realiami. To się właśnie dramatycznie zmienia.

Jarosław Kaczyński prowadzi politykę osobistą, wolicjonalną, niepoddającą się obiektywnym kryteriom i ogólnie przyjętym regułom. Już w kampaniach ze­szłego roku zarówno Andrzej Duda, jak i Beata Szydło wprost stwierdzali, że nie ma rzeczy niemożliwych, że tak mówią tylko źli, niekompetentni ludzie i żeby im nie wierzyć. Po nudnej, suchej wła­dzy Platformy oto zjawia się siła, która mówi językiem demiurga: popatrzcie - nie było, a jest, nie dało się, a się robi. Wystarczy chcieć. Dla części społeczeń­stwa, mimo całej bałamutności tych stwierdzeń, brzmiało to jak objawienie.
   Nastąpiła zasadnicza zmiana reguł gry, bez uprzedzenia graczy. Przeło­mem było słynne „500 zł na dziecko”. Nieprzypadkowo żadna inna siła poli­tyczna nie wpadła na ten pomysł, po­nieważ jest to koncepcja z innego po­rządku, zrywająca z niepisaną zasadą, że nie ma rozdawnictwa publicznych pieniędzy, bo na to mógł każdy wpaść. Ale nie wpadł, bo się nie odważył.

piątek, 15 kwietnia 2016

Kurs kolizyjny, Myk, piłeczka i dobry gol, Przekaz z taboretu, Na dotarciu i Teraz zdrada



Kurs kolizyjny

Miał być blitzkrieg, ale blitzkriegu nie będzie. PiS-owski walec napotkał przeszkody. Albo za­wróci, albo zderzy się z przeszkodami jeszcze większymi.
    Rewolucja traci impet. Doskonale to widzą politycy PiS, stąd ich pohukiwania mają już inny charakter niż kilka mie­sięcy temu. Wtedy zdradzały butę i poczucie wszechmocy. Dziś skrywają słabość.
   Co się zmieniło? Okazało się, że społeczeństwo obywa­telskie nie jest wcale tak słabe, jak sądziła nie tylko władza, lecz także ci, którzy jej nie lubią. Już miały być apatia, rezyg­nacja i poczucie bezsilności. Tymczasem jest spokojna de­terminacja, by władzy nie ustępować. Ani w kwestii państwa prawa, ani w kwestii praw obywateli. Opór w sprawie Trybu­nału Konstytucyjnego wcale nie słabnie. Spontaniczny sprze­ciw w kwestii delegalizacji aborcji sprawił, że władza niemal natychmiast znalazła się w defensywie.
    Całkowicie błędna okazała się kalkulacja Jarosława Ka­czyńskiego co do tego, jak na wydarzenia w Polsce zareaguje Zachód. Miał pomruczeć i dać spokój. Wszystko miało prze­biegać niemal bezszelestnie. Zajęty sobą miał wydarzenia nad Wisłą zignorować, ograniczając się do rytualnego narzekania. Cóż - kolejny przypadek wschodniego państwa, które nie lubi Unii Europejskiej i liberalnej demokracji.
    Nic z tych rzeczy. Unia uznała, że Polska to problem nie tyl­ko Polaków, lecz także Europy. Zajęta sobą i wyborami pre­zydenckimi Ameryka miała na Polskę nie zwracać uwagi, a wchodząca w etap schyłkowy administracja Obamy mia­ła do Polski nie mieć głowy. Pudło. Jest dokładnie odwrotnie.
   Efekty są widoczne. Bezwzględna autorytarna władza - przykrywająca bezceremonialne poczynania agresywną retoryką i ordynarną propagandą - choć ma niekwestiono­wany polityczny mandat do sprawowania władzy, szybko tra­ci mandat moralny. A za granicą popada w izolację i ląduje na pozycji najgorszego ucznia w klasie. Nie będzie w stanie sku­tecznie forsować na Zachodzie żadnych polskich interesów, a bredzenie o wstawaniu z kolan czyni ją i tu, i tam coraz bar­dziej kuriozalną i obciachową. To zresztą samo w sobie jest znaczące: na ten poziom obciachowości Platforma pracowa­ła siedem lat, PiS - pięć miesięcy

czwartek, 14 kwietnia 2016

Sojusz tronu z ołtarzem



Czy politycy opowiadający się za wprowadzeniem całkowitego zakazu aborcji byliby gotowi we własnym życiu do heroizmu, jakiego domagają się od kobiety? –pyta Hanna Gronkiewicz-Waltz  prezydent Warszawy i wiceprezes PO.

ALEKSANDRA PAWLICKA

Newsweek:Po której stronie sporu o aborcję opowiada się pani?
Hanna Gronkiewicz-Waltz: Nigdy nie ukrywałam, że jestem za maksymalną ochroną życia, ale uważam też, że ludzie, którzy wyznają chrześcijańskie warto­ści, nie mają prawa przymuszać innych do heroizmu. Państwo powinno zająć się zapewnieniem pomocy i opieki psychologicznej kobiecie, która stoi przed dy­lematem, czy dokonać aborcji. Każda z trzech sytu­acji, w których obowiązujące dziś prawo dopuszcza usunięcie ciąży, jest dramatyczna. Kobiecie, która się w takiej sytuacji znajdzie, trzeba pomóc podjąć decyzję z pełną odpowiedzialnością, a nie straszyć karą. Ci, którzy chcą rzucać w kobietę kamieniem, zapomina­ją, że to ona zostaje z problemem - zwykle sama, bez partnera, bez ojca tego nieuleczalnie chorego czy po­chodzącego z gwałtu dziecka. Czy politycy opowiada­jący się za wprowadzeniem całkowitego zakazu aborcji byliby gotowi we własnym życiu do heroizmu, jakiego domagają się od kobiety?

Podobnie jak biskupi, którzy oczekują od polityków ustanowienia takiego prawa.
- Kościół zawsze opowiadał się za pełną ochroną życia. Jego postawa w tej kwestii nie ulega zmianie.

Tyle że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Najpierw 27 milionów złotych dla Tadeusza Rydzyka, potem przywilej w handlu ziemią, a teraz zakaz aborcyjny.
- Rzeczywiście wygląda to na kupowanie przez Prawo i Sprawied­liwość przychylności Kościoła. Swoją drogą, ciekawe, czy tak jak niektórzy sugerują, przyznanie Kościołowi przywileju w obrocie ziemią było uzgodnione między episkopatem i rządem. Nie mam pojęcia.

To znaczy, czy było polityczną łapówką za to, by Kościół jednak odpuścił aborcję?
- Projekty zaostrzające prawo aborcyjne przygotowały ruchy pro-life. Batalia o aborcję stawia PiS w niewygodnej sytuacji. Jarosław Kaczyński po raz pierwszy w III RP ma samodzielną większość pozwalającą przegłosować taki projekt. Nie musi szukać koalicjanta do wciśnięcia gu­zika podczas głosowań. A jednocześnie wie, że Polacy - co pokazują badania - nie chcą zmiany istniejących rozwiązań.

środa, 13 kwietnia 2016

Kościół spółka z.o.o



Roczny budżet Kościoła katolickiego w Polsce sięga 10 mld zł. To przede wszystkim datki wiernych, ale także dofinansowanie od państwa i dochody z biznesów prowadzonych przez duchownych.

RADOSŁAW OMACHEL, MIŁOSZ WĘGLEWSKI

Kościół pilnuje spraw nieba na ziemi, ale o sprawy ziemskie też potrafi zadbać. Kończą się prace nad ustawą, która od maja ograniczy prawo do nabywania ziemi. Prawo i Sprawiedliwość zapowiadało już przed wyborami, że będzie ją mógł kupować wyłącznie Skarb Państwa i drobni rolnicy. Ale w parlamencie pomysł został udoskonalony: spod ograniczeń PiS wyłączyło także związki wyznaniowe, w tym Kościół katolicki.
Tylko po co duchownym ziemia, skoro jej nie uprawiają?
   Według autora poprawki, posła PiS Jana Krzysztofa Ardanowskiego, poprawka ma służyć poprawie doli samotnych rolników. Dzięki niej będą mogli dogadać się z proboszczem, który w zamian za przekazanie parafii paru hektarów zapew­ni im opiekę na starość.
   - Takie tłumaczenia brzmią karykaturalnie - krzywi się prof. Dariusz Walencik, ksiądz katolicki, wiceprezes Polskiego To­warzystwa Prawa Wyznaniowego i ekspert od kościelnych fi­nansów. Zastanawia się: - Być może chodzi o postępowania rewindykacyjne?
   Kościoły różnych wyznań nadal bowiem walczą o zagrabione im w czasach PRL grunty a odzyskanie nieruchomości w świetle prawa oznacza jej nabycie. Być może też – jak kalkuluje ks. Walen­cik - ustawodawcy chcieli umożliwić Kościołom kupowanie nie­drogiej rolnej ziemi na cele społeczne, świątynie albo cmentarze? Ale jak wytłumaczyć, że związek wyznaniowy będzie mógł kupić ziemię rolną pod dom opieki, a świeckie stowarzyszenie już nie?
- Obawiam się, że przepisy w obecnej formie mogą okazać się nie­konstytucyjne - kręci nosem ks. Walencik.
   Ale historycznie przywileje Kościoła w nabywaniu ziemi nie są ewenementem.

wtorek, 12 kwietnia 2016

Kino jednego widza


Zamiast premiery - niesnaski. Reżyser z producentem drą koty o film, który miał już wchodzić do kin, a wciąż jest w proszku. Prawica ma dylemat: komu kibicować? I komu w kłótni o „Smoleńsk” sprzyja najważniejszy widz, czyli Jarosław Kaczyński?

Wojciech Cieśla, Michał Krzymowski

Grudzień 2015 roku, Wytwórnia Filmów Dokumentalnych i Fa­bularnych w Warszawie, kolaudacja filmu „Smo­leńsk”. Po projekcji, gdy zapalają się światła, słychać oklaski. Niemrawe.
   - Pokaz filmu o katastrofie był kata­strofą - mówi jeden z uczestników ko- laudacji. - Montaż był katastrofą.
   Kolaudacja to początek wojny między Antonim Krauzem, reżyserem, a Macie­jem Pawlickim, producentem. Ten drugi przekonuje reżysera, że powinni się spot­kać w gronie przyjaciół, którzy pomogą w poprawieniu montażu. - Mówił, że ma poczucie winy, bo nie dał Krauzemu wy­starczająco dobrego montażysty. Okazało się, że pierwszą wersję zmontował debiu­tant - mówi jedna z osób znających kulisy kłótni. - Wśród „naprawiaczy” miała być Ewa Stankiewicz.
   Pawlicki z Krauzem przechodzą na ko­respondencję e-mailową. Ton jest oschły. Tak pozostaje do dziś. W marcu w War­szawie pojawiają się plakaty zapowiada­jące film na 15 kwietnia. Kilka dni później Pawlicki odwołuje premierę „z uwagi na trudności przy realizacji i stopień techno­logicznego skomplikowania”. W polskim kinie to sytuacja bez precedensu. - Spek­takularna wtopa - ocenia członek ekipy
- Pierwszy raz coś takiego widzę.
   Na film o katastrofie widzowie czekają czwarty rok; najbardziej ci, którzy szu­kają „ukrywanej prawdy o Smoleńsku”, Twórcy scenariusza, producent i reżyser o filmie piszą dużą literą: Sprawa.
   Budżet „Smoleńska” to niecałe 10 min zł, ale dotacji odmówił PISF, publiczne zbiórki datków idą jak po grudzie. Kil­ku aktorów odrzuciło propozycję zagra­nia w filmie.
   Kolaudacji, a raczej niepublicznych po­kazów „Smoleńska”, od grudnia 2015 r.
jest kilka. Ostatni w poniedziałek 4 kwietnia dla ludzi spoza branży. Na żadnym nie ma Jarosława Kaczyńskiego. Na jednym jest Marta Kaczyńska, córka Lecha. Film widzieli też dziennikarze TV Republika i „Uważam Rze”. Entuzjazmu nie było.
   Producent filmowy: - Wszyscy się boją tego projektu. Nie wypalił. Nawet ludziom z PiS ten film nie bardzo się podoba.

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Zabierz mnie, mamusiu




HELENA KOWALIK

Czuję się upoważniony do zgła­dzania kanalii - powiedział w maju 1982 r. w swym ostatnim słowie oskarżony Tadeusz We­ncel. - Uwolniłem społeczeń­stwo od chwastów, wyrwałem je. Janina M. była wyrodną matką. W Boże Narodzenie zamiast kupić swym dzieciom pomarańcze, wydała pieniądze na alkohol. Tego drugiego skazałem na śmierć za lekceważenie osób świętych, naszego papieża i innych ludzi w krajach socjalistycznych.
   34-letni Tadeusz Wencel otrzymał karę śmierci. Egzekucję wykonano 7 lipca 1983 r. Sprawozdawcy procesu jeszcze przez kilka tygodni po uprawomocnieniu się wyroku analizowali życie skazanego. Janusz Atlas napisał w „ Sztandarze Młodych” że Wencel, ofiara własnej urojonej koncepcji „wyry­wania chwastów ze społeczeństwa”, przez całe życie był traktowany przez rodzinę, nauczycieli, wychowawców i funkcjona­riuszy porządku publicznego właśnie jako ten niepotrzebny chwast.

niedziela, 10 kwietnia 2016

Naziści z Podlasia



Przez lata białostoccy skinheadzi byli bezkarni. Podpalali mieszkania cudzoziemców, bili - nikt nie reagował. Aż trafili na policjanta, któremu się chciało, i upartego prokuratora. I oni rozbili groźną organizację neonazistowską. Na razie zarzuty usłyszało 90 osób.

Mariusz Kowalewski

Znaleźliśmy przedwojenną książkę telefoniczną Białego­stoku. 70 proc. ludności, która tutaj mieszkała, stanowili Żydzi. I w takim mieście, które było tolerancyjne, rozkwitła ta zaraza. Inaczej o ludziach czczących Hessa czy Hitlera nie da się powiedzieć - opowiada osoba pracująca przy jednym z największych śledztw w Polsce dotyczącym grup neonazistowskich.
   Przez lata jednak nie reagował. Poja­wiające się na murach swastyki uznawano za przejaw młodzieńczej głupoty. Kiedy w 2011 r. ktoś pomazał swastykami pomnik ofiar mor­du w Jedwabnem i dopisał „Byli łatwopalni’; też uznano to za przejaw głupoty.
   Policja prowadziła rutynowe śledztwa, ale niewiele z nich wynikało. Do czasu. W 2013 r. w Białymstoku podpalono mieszkanie Hindusa. To zdarzenie przelało czarę goryczy.
   Śledztwo dostał jeden z najlepszych prokuratorów na Podlasiu. W wyłapanie skinów zaangażowało się warszawskie Cen­tralne Biuro Śledcze Policji i funkcjonariusz z komendy miejskiej w Białymstoku. Razem rozbili największą organizację neonazistowską w Polsce. Okazało się, że mają do czynienia ze sprawnie działającą siatką międzynarodo­wych neonazistów z Blood and Honour (Krew i Honor). Śledczy zabezpieczyli tysiące doku­mentów. W tym zdjęcia, na których utrwalano spotkania członków Blood and Honour.

sobota, 9 kwietnia 2016

Przybądź, Antychryście!



Zrazu to był podwórkowy satanizm, za cenę życia psa. Kolejną ofiarą został człowiek.

HELENA KOWALIK

Spotkali się kilka dni po po­wrocie z koncertu zespołów blackmetalowych w Jarocinie. Wybrali się tam całą klasą, 20 uczniów miejscowej szkoły zasadniczej. Już w drodze do domu postano - wili, że odprawią na cmentarzu czarną mszę. Muszą tylko gdzieś zdobyć czarne peleryny (Tomek J. uważał, że najlepiej ukraść karawaniarzom), na których wymalują białą farbą odwrócony krzyż, głowę kozła i trzy szóstki (jako skrót daty 26.06.1986). Takie symbole mieli na plecach w Jarocinie niektórzy roc­kowi wokaliści. Data oznaczała rozpoczęcie panowania szatana na ziemiach polskich.
   Ich idolem był Zbigniew Zaranek, piosen­karz zespołu Test Fobii Creon. Jego popisowy szlagier znali na pamięć:

„Nawiedził mnie czarnym snem/ Poczułem go ciałem/ Spaliłem Biblię i krzyż/ Sutannę ubrałem/ Odkryłem prawdę jego słów/ Poczułem śmierci sen/ Wieczystą siłą pochłania mnie/ Ludzkości nadejdzie kres..
  
Kiedy Zaranek połamał na scenie krzyż i rzucał kawałkami drewna w publiczność, krzyczeli razem z nim: - Precz z Jezusem! Niech żyje szatan!

piątek, 8 kwietnia 2016

Linia partii,Rozmowa na szczycie,Rotuj się, kto może!,Siła pieczątki,Wina ministra i prezydenta i Niewygodni święci




Kilka miesięcy temu Polska zrobiła „w tył zwrot” i od tego czasu - pod komendą nowego pierw­szego sekretarza nowej PZPR - dziarsko zmierza w stronę PRL. Ostatnio pierwszy sekretarz korzysta ze ściągi od Wojciecha Jaruzelskiego i kontynuuje „linię porozumie­nia i walki”.
   W wersji Jaruzelskiego „linia porozumienia i walki” pole­gała na tym, że opozycję zwalczano naprawdę, a dialog pro­wadzono na niby. W wersji Kaczyńskiego jest podobnie, co tylko umacnia zasadność PRL-owskiej paraleli. Umacnia, bo na systemowe i duchowe powinowactwo dowodów jest wiele. Inwazja rzesz niekompetentnych ludzi na niezliczone ważne stanowiska; toporna i prostacka propaganda rządowych me­diów, sprowadzenie Sejmu do roli dekoracji, a premiera do roli wykonawcy woli pierwszego sekretarza itp., itd.
   Prezes Kaczyński ogłosił narodowi dobrą nowinę - roz­począł się dialog władzy z opozycją. Urocza to deklaracja. Niemal pół roku po wyborach, po niezliczonych debatach, w których władza opozycję albo ignoruje, albo z niej szy­dzi, wraca dialog. Oczywiście nie na sejmowej sali, ale na spotkaniu przy kawie i ciasteczkach, nie w sprawie projek­tów ustaw, ale w sprawie rozmów o dialogu i dialogu o roz­mowach. Lider PRON (Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego) stworzonego przez WRON (Wojskową Radę Ocalenia Narodowego), niejaki Jan Dobraczyński, powta­rzał w 1982 r., że „nieobecni nie mają racji”. Tak w istocie bywa, co jednak obecnym w fasadowym ciele racji nie dawa­ło, a fasadowości ciała nie zmieniało. Debata o rozmowach oraz dialogu przypominała spotkanie PRON - gra znaczony­mi kartami w teatrzyku pana prezesa.
   Władca marionetek, jakim jest Jarosław Kaczyński, od wielu miesięcy zgrabnie przebiera w nim kukiełkami - pre­zydentem i premierem. To zrozumiałe. Oboje państwo na taki układ się zgodzili. Trudno jednak pojąć, dlaczego w tym teatrzyku postanowili brać udział przedstawiciele opozycji. Zrozumiałe, że przyszli na spotkanie, by nie być oskarżony­mi o odrzucanie szansy na współpracę. Ale w swych wypo­wiedziach po spotkaniu szli dalej. O ile zupełnie nie dziwi postawa pana Czarzastego, który chce udowodnić publice, jak słuszne było, że lewica znalazła się poza Sejmem, o tyle postawa lidera Nowoczesnej zadziwia.
   Ryszard Petru dostrzegł w czasie spotkania „światełko w tunelu”. Należy mu pogratulować fantastycznego wzroku, bo poza nim i Czarzastym nikt światełka nie zauważył. Czy Kaczyński ustąpił o krok? A skąd! Czy cofnął się o milimetr? W życiu. Czy przyznał, że istnieje możliwość zaprzysięże­nia prawidłowo wybranych sędziów Trybunału Konstytu­cyjnego i opublikowania jego werdyktu w sprawie „ustawy naprawczej”? Absolutnie nie. Gdzie jest więc światełko? Bo gdzie jest tunel, mniej więcej wiemy. To „światełko” jest w przypadku Nowoczesnej wpadką na miarę wyjścia po­słów PO z sejmowej sali, gdy zaczęła się debata o Trybuna­le. Niech będzie, wpadka się zdarza. Ale lider tej partii musi uważać, bo po następnej takiej wpadce pojawią się głosy, że Nowoczesna powinna zmienić nazwę na Naiwna.

czwartek, 7 kwietnia 2016

Wiemy niemal wszystko i Smoleńsk kłamstwo i mit



Wiemy niemal wszystko

Prof. Paweł Artymowicz, fizyk, o wątpliwościach wokół katastrofy smoleńskiej, których nie ma

JOANNA PODGÓRSKA: - Polacy może nie wierzą masowo w zamach, choć i takich nie brakuje, ale spora część deklaruje, że w końcu nie wie, co tak naprawdę stało się pod Smoleńskiem. To efekt „naukowych" rewelacji zespołu Macierewicza?
PAWEŁ ARTYMOWICZ: - Na wszystkie teorie i wątpliwości zgłaszane przez zespół sejmowy Macierewicza, który teraz przekształcił się w podkomisję przy MON, są fachowe, na­ukowe odpowiedzi, tylko że oni je ignorują i starają się udo­wodnić, że prawda jest nieznana. Przebieg katastrofy smo­leńskiej jest moim zdaniem najlepiej zbadany, w dziejach lotnictwa, od strony technicznej. Sukces Macierewicza pole­ga na tym, że udało mu się przekonać część opinii, że jest od­wrotnie. Tworzy teorie, które kojarzą mi się z łysenkizmem; pseudonauką. Za sprawą Łysenki Związek Radziecki sam się pozbawił prawdziwej genetyki. Tylko że początkowo była to autopromocja samego Łysenki. Dopiero znacznie później została zaakceptowana przez partię, która przyjęła jego linię jako jedynie słuszną. Z teorią zamachu smoleńskiego jest na odwrót. Inicjatywa wyszła od „komitetu centralnego” partii PiS i za sprawą partii rodziły się i były nagłaśniane pseudonaukowe teorie alternatywne.

Spróbujmy je pokrótce prześledzić. Według zespołu Macierewicza zaczęło się od nieprawdziwych informacji podawanych pilotom przez kontrolerów, którzy dostawali rozkazy z Moskwy, tupolew mimo to odchodził już na drugi krąg, przeleciał nad brzozą, a potem nastąpiła seria eksplozji i samolot rozpadł się w powietrzu.
Kontrolerzy mogli najwyżej przyczynić się, stworzyć oko­liczności sprzyjające katastrofie, ale nie ją spowodować. Nie mogli rozkazywać załodze samolotu kraju NATO. Byłoby to też sprzeczne z cywilnymi przepisami UE. Nie mogli też ani nie powinni zamknąć lotniska. Kiedy załoga na własne życzenie zaczęła nieprzepisowe podejście do lądowania, powinni byli podać te informacje meteorologiczne, które podali. Spełnili też swe zasadnicze zadanie doprowadzenia samolotu do tzw. minimalnej wysokości zniżania (100 m) w odległości ok. 2,5 km od progu pasa. Dalej miał nastąpić meldunek załogi o zobaczeniu świateł lądowiska lub odej­ściu. Pilot, nie widząc pasa, zniżył się jednak w dolinie prawie do jego poziomu, zanim podjął nieudaną, spóźnioną próbę awaryjnego odejścia na drugi krąg. Kontrolerowi słusznie zarzuca się spóźnione wydanie ostrzeżenia „Gorizont 101” o niebezpiecznym położeniu samolotu. Był wtedy ok. 70 m nad ziemią zamiast 100 m. Jednak gdyby wówczas piloci wy­konali to polecenie, uniknęliby katastrofy Znaczenia tej awa­ryjnej rosyjskiej komendy żaden pilot 36. specpułku wów­czas nie znał, bo szkolenie jej nie obejmowało, a większość nie znała rosyjskiego. Na niedozwolone polskimi przepisami lotnisko wysłano załogę niewyszkoloną, bez faktycznych uprawnień do jedynego legalnego wtedy podejścia na dwie radiolatarnie NDB.

Następny argument to „pancerna brzoza". Skrzydło potężnego samolotu nie mogło się rozpaść po uderzeniu w drzewo.
Ta teza opiera się na błędnych obliczeniach prof. Wiesła­wa Biniendy, co zostało rozstrzygnięte w 2014 r. na najwięk­szej konferencji skupiającej polskich inżynierów i specjali­stów lotniczych „Mechanika w Lotnictwie” w Kazimierzu Dolnym. Przypomniałem tam wyniki prac dr. Morki i naukowców z Wojskowej Akademii Technicznej, którzy znacznie poprawniej niż prof. Binienda rozumieją dzia­łanie programu do symulacji zderzeń. Potrafią dobrać właściwe modele materiałowe i grubości blach tupolewa. Profesor przyjął blachy trzykrotnie grubsze niż w rzeczy­wistym Tu-154. To oraz błędy w sposobie obliczeń dało karykaturalnie fałszywe wyniki przypominające filmy animowane Disneya.
    Grupa Morki uzyskała diametralnie różny wynik: skrzydło w zderzeniu z drzewem jest rwane i odłamuje się na pniu. Grupa ta badała zderzenie z przeszkodą niedeformowalną. Ja urealniłem to założenie, badając, jak wyglądało zderzenie z realistyczną brzozą, która ugina się i pęka 6,5 m nad ziemią, tak jak to się stało naprawdę. Dodatkowo niewiele osób zauważyło, że brzoza pęknięta jest także u podstawy. Pień pękł i pochylił się, ale nie prze­wrócił. Konieczność tego stanu rzeczy wynika z moich sy­mulacji. Najpierw poddało się skrzydło i rozdarło na dwie części na masywnym pniu, a potem pod wpływem siły uderzenia pień wygiął się w łuk i pękł na dwóch wysoko­ściach. Szczegółowo badali przełom biegli Prokuratury Wojskowej. Przełamany pień można złożyć z powrotem w jedną całość i zobaczyć, że nie utracił wiele drewna. Jeśli moje wyniki byłyby niesłuszne, a Biniendy prawdzi­we, to skrzydło musiałoby zniszczyć wielki sektor pnia, co zostało wykluczone. Wszystkie zagadnienia technicz­ne badały duże zespoły specjalistów technicznych, około stu osób. Konsultantów Macierewicza jest mała garstka i nie są dobrymi fachowcami. Nie zdołali przeprowadzić poprawnej symulacji zderzenia ani lotu końcówki skrzy­dła, gdzie też popełnili karykaturalne błędy.

środa, 6 kwietnia 2016

Gra w kości umarłych



Marszu Miliona nie będzie, ale PiS nadal liczy, że obchody szóstej rocznicy katastrofy smoleńskiej będą wielką manifestacją poparcia dla rządu. 10 kwietnia ma się narodzić państwowy kult Lecha Kaczyńskiego.

Renata Kim

Pani się z księżyca urwa­ła, czy z gazety koszer­nej? - w głosie szefowej Klubu Gazety Polskiej w Białymstoku słychać nie­dowierzanie i potępienie. - Jak może być odwołana szósta rocznica mordu w Smo­leńsku? - Janina Bożena Korzińska cięż­ko wzdycha, dając do zrozumienia, jak niedorzeczne było pytanie.
   Zapewnia, że wyjazd do Warszawy zo­stanie zorganizowany. Jest podejrzliwa, chce wiedzieć, po co potrzebujemy ta­kich informacji. Uspokaja się dopiero, gdy słyszy, że to dla babci, która bardzo chciałaby wziąć udział w uroczystoś­ciach. - Proszę mi dać telefon, zadzwo­nię do babuni, wszystko jej wytłumaczę - dodaje już łagodniejszym tonem.
W parafii Miłosierdzia Bożego w Lub­linie, gdzie proboszcz w Niedzielę Wiel­kanocną ogłosił z ambony wyjazd na manifestację patriotyczną, babcia zosta­je wpisana na listę rezerwowych. - Mamy komplet, przed chwilą zapisałem ostatnie pięć osób, trzeba poczekać, czy się jakieś miejsce zwolni - mówi ksiądz, który od­biera telefon. - Koszt 10 złotych tylko, bo nam facet ufundował - mówi tajemniczo. Nie, nie powie, jaki facet. Za to zaczyna się martwić, czy babcia podoła trudom cało­dziennego wyjazdu. Bo wyruszyć trzeba w południe, a powrót grubo po północy. A na miejscu w Warszawie trzeba spo­ro stać, to forsujące będzie. - Specjalnie bym babci nie namawiał. Ale jak czuje się na siłach, to niech jedzie. Szczęść Boże, pozdrawiam! - rozłącza się.

wtorek, 5 kwietnia 2016

Lot na stok



Na tłusty czwartek, wizytę w liceum i koncert kolęd prezydent lata do Krakowa samolotem. W zimie wypady łączy z jazdą na nartach. Wylatał już ponad 700 tysięcy złotych.

Wojciech Cieśla, Michał Krzymowski

Kiedy prezydent zamawia na piątek rządo­wy odrzutowiec, w pałacu wiedzą, że szyku­je się kolejny weekend w Krakowie lub na nartach. Twitter zamilknie, prezydent RP będzie wypoczywać. Do Warszawy wróci za kilka dni.

EMBRAER Z PRETEKSTEM
W ciągu 7 miesięcy rządowy embraer 23 razy zawoził Andrzeja Dudę do Krakowa lub go stamtąd odbierał. Powody, dla których prezydent lata do rodzinnego miasta, najczęściej są błahe: od­wiedziny dawnego liceum, wypad na konkurs skoków do Zako­panego, uczestnictwo w zawodach narciarskich w Rabce-Zdroju, wizyta w sanktuarium maryjnym w Ludźmierzu. Zdarza się też, że prezydent leci do Krakowa, ot tak, bez pretekstu.
   Lot embraera z Warszawy do Krakowa trwa 55 minut i kosz­tuje ok. 32 tys. zł. Oznacza to, że dotychczasowe podróże An­drzeja Dudy do rodzinnego miasta kosztowały ponad 730 tys, zł (nie licząc kosztów ochrony BOR, powrotów od­rzutowca na Okęcie i dolotów do Krakowa).
   Andrzej Duda pochodzi z Krakowa, tutaj na­dal mieszkają jego rodzice i córka. Większość lotów embraerem odbyła się w okolicach week­endów, a zwłaszcza od końca listopada.
Oprócz odrzutowca prezydent ma także do dyspozycji śmigłowiec. To nim przyleciał z ośrodka wypoczynkowego w Wiśle, by tuż po Bożym Narodzeniu podpisać PiS-owską ustawę o Trybunale Konstytucyjnym.
   Jak często Andrzej Duda używa śmigłowca?
Nie wiadomo. Kancelaria Prezydenta nie odpo­wiedziała na to pytanie w ciągu przepisowych dwóch tygodni, o których mówi ustawa o dostę­pie do informacji publicznej.

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Podczas wojny buduje się



Bartłomiej Sienkiewicz, szef MSW w rządzie Ewy Kopacz, o skutkach rządów PiS, bezpieczeństwie Polski i o tym, co może zrobić opozycja

Janina Paradowska: - Należał pan do sztabu strategicznego premiera Donalda Tuska i przy całej sprawności w zdobywaniu zaufania opinii publicz­nej coś ważnego jednak przegapiliście. Czy dziś, patrząc z perspektywy, może pan powiedzieć, co się stało? Bartłomiej Sienkiewicz: - Jest oczywiste, że ślepnie się przy tak długim sprawowaniu władzy Opozycja jest od tego, aby otwierać oczy Ale w Polsce tak to nie działa. Nie było przecież lewicy. SLD jest farbowanym two­rem, z lewicowością nie ma wiele wspól­nego i nie był zdolny do dialogu w kluczo­wych sprawach, które wymagały korekty. PiS z kolei unieważniało się jako partner niekończącym się sporem o Smoleńsk.
Ludwik Dorn przed laty sformułował diagnozę, że mamy w Polsce problem dystrybucji pieniędzy i prestiżu. Nie jed­nego albo drugiego, ale obu razem. Jeśli przeoczy się ten moment, że nie chodzi wyłącznie o podwyżki, ale także o zaspo­kojenie aspiracji, to wówczas zaczyna się poważny problem społeczny.

Przeoczyliście?
To jest moment trudny do uchwycenia, ale pewnie tak. Rząd Platformy Obywa­telskiej rozbudził aspiracje społeczne na skalę, która być może jest niezaspokajalna. W kraju o takim stopniu zacofa­nia i realnej biedy nie wszyscy znajdą się w klasie średniej. To jest po prostu nie­możliwe. Z tymi aspiracjami będzie się teraz borykało PiS, pompując ten balon jeszcze bardziej. To moim zdaniem do­prowadzi do głębokiego rozczarowania.
   Jest jednak także czynnik zewnętrz­ny. Racją istnienia PO i jej rządu było osadzenie Polski w rodzinie krajów li­beralnej demokracji. Nie tylko dlatego, że ten model, ten sposób refleksji o spo­łeczeństwie się sprawdził, także dlatego, że to oznacza realne bezpieczeństwo dla Polski zakorzenionej silnie w Zachodzie.
   To zresztą była motywacja wszystkich modernizatorów w Polsce po 1989 r. Jednak wiele się w tym czasie zmieni­ło. Europa Zachodnia przechodzi jeden z największych kryzysów w swej historii i tym samym liberalna demokracja straciła atrakcyjność. Mit Zachodu jako oazy do­brobytu, stabilności skończył się. W tym momencie zaczęło się poszukiwanie al­ternatywy, a w Polsce, wobec komplet­nego zaniku socjaldemokracji czy lewicy, alternatywa oznacza tylko jedno: powrót do znanej melodii narodowej. Tu się ni­czym nie różnimy od Słowaków, Węgrów, od części sceny politycznej w Czechach.
   To cecha regionu: jeśli pojawia się nie­pewność, wciągamy swoje narodowe flagi na maszt, machamy nimi i uważa­my, że są odpowiedzią. Ale nie są. Mó­wiąc jednak o tym, co „przegapiliśmy”, na co realnie nie mieliśmy wpływu, trzeba dodać i nasz wewnętrzny kłopot: Platforma bez Donalda Tuska jest zupeł­nie inną partią. Uważam, że PiS nie zdo­byłoby samodzielnej większości, gdyby na czele PO stał nadal Tusk. Mimo całego znużenia czy niechęci stopień zaufania do niego, naturalna zdolność rozmowy z ludźmi, którą pokazywał przez siedem lat, były olbrzymią siłą PO jako całości. Tej siły ostatnio zabrakło.

niedziela, 3 kwietnia 2016

Nos wywraca i Wiatr został posiany



Nos wywraca

Wiosna zawsze pachnie optymizmem. W tym roku też, tylko jakimś takim, że nos wywra­ca na drugą stronę.
A tam już czeka Marek Magierowski z pewnej kancela­rii. Zapytany o bezpieczeństwo Polski, nie miał cienia wątpliwości: „Do ilu zamachów terrorystycznych doszło w ostatnich latach w Polsce? Ani jednego. Na tej podstawie uważamy, że jesteśmy bezpieczni”. Zgoda. A ja na przy­kład nie umrę. Długie dziesięciolecia mojego życia dają mi stuprocentową gwarancję, że umierają wyłącznie inni.
   Przy okazji podziwiam lwią odwagę Magierowskiego. Polska jest bezpieczna? Jego krzesłodawca, prezes zna­czy, głośne larum trąbi. Zachód na kolanach przed ter­rorystami, rosyjski niedźwiedź kły i pazury ostrzy, a KOD i opozycja brudny zamęt sieją. Co zatem mamy robić? Zaprzestańmy walk politycznych w Polsce, nie wynośmy ich na zewnątrz przynajmniej do wizyty Ojca Świętego. Facet dobrze kombinuje. Zrobi sobie parasol ochronny z papieża i pod tym parasolem dalej będzie młócił Try­bunał, konstytucję i demokrację. Pięknie za to będą wy­glądały „Wiadomości” w TV pana Kurskiego. Oto wódz narodu spokój sieje, leje oliwę na wzburzone fale, pro­szę bardzo, właśnie sierotkę przeprowadza przez jezdnię, a w tym czasie KOD za rosyjskie ruble gryzie go po no­gach. Ale to już ich ostatnie kęsy. Szykowana przez rząd PiS tzw. ustawa antyterrorystyczna zabroni demonstracji, gdy tylko któryś z duetu Mariuszów - Kamiński lub Błaszczak - uzna, że stan zagrożenia wisi w polskim powietrzu. Aż strach pomyśleć, że im więcej lampek żałobnych za­płonie na ulicach zachodniej Europy, tym więcej kolcza­stych specustaw spadnie nam na głowy.
   Pokój, pokój, to jest to, czego my, Polacy, najbardziej potrzebujemy. I pewnie dlatego do Rady Ministrów wpły­nął projekt ustawy o utworzeniu Akademii Sztuki Wojen­nej. Do tej pory mamy jeszcze Akademię Obrony Naro­dowej. Już samo słowo „obrona” mówi wszystko - to taka akademia tchórzów. Jakby coś się działo, brońmy się, panowie. Tymczasem minister Macierewicz wie, że naj­lepszą obroną jest atak. To my musimy na kogoś napaść, dlatego pan Antoni na co dzień chodzi w masce przeciwgazowej i spodniach maskujących. Praw­da jest jednak obezwładniająca.
Likwidacja starej akademii i po­wołanie nowej oczyszcza pole, pozwalając całkowicie wymienić kadry uczelni. Doświadczonych fachowców wysłać gdzieś na rubieże, a w akademii wojny zatrudnić młodych aptekarzy z podwarszawskich miejscowości. Byle tylko należeli do Klubów Gazety Polskiej. Ojczyznę dojną pobłogosław, Panie.

sobota, 2 kwietnia 2016

Przypadkowy bohater



O politycznej naiwności, kłótniach jastrzębi z gołębiami, a także o swoich zaległych alimentach i o tym, czy krzewienie demokracji to sposób na życie - opowiada lider Komitetu Obrony Demokracji Mateusz Kijowski.

Rozmawia Renata Kim

NEWSWEEK: Mówią o panu „przypadkowy bohater”.
MATEUSZ KIJOWSKI: Na pewno jestem bohaterem niezaplanowanym. Kiedy pod koniec listopada zakła­dałem na Facebooku grupę Komitet Obrony Demo­kracji, spodziewałem się, że uda się uzbierać jakieś 50, góra 100 osób. I będziemy sobie w tym gronie gada­li o tym, co się dzieje w Polsce. A tu okazało się, że lu­dzie walą drzwiami i oknami, w kilka dni było ich już 30 tysięcy i stale przybywało.
Radość?
- Nie, raczej zaskoczenie. I myśl, że trzeba coś z tym zrobić, bo ci ludzie chcą działać.
Bał się pan, że nie sprosta ich oczekiwaniom?
- Rzadko miewam takie myśli. Nie zajmuję się do­głębną analizą siebie i swoich możliwości. To często utrudnia życie, ale czasem je ułatwia, bo człowiek nie zauważa, że psy szczekają, że ktoś gryzie po kostkach.
Po prostu idzie do przodu.
Pan wyprowadził ludzi na ulice.
- To był 3 grudnia, dzień po spotkaniu założycielskim stowa­rzyszenia KOD, całodzienna pikieta przed Trybunałem Kon­stytucyjnym, który akurat obradował nad ustawą uchwaloną w czerwcu przez PO. I sukces, przed Trybunałem przewinęło się wtedy parę tysięcy ludzi. Potem była kolejna pikieta i wreszcie ten wielki marsz 12 grudnia.
Przyszło 50 tysięcy ludzi.
- To był wstrząsający widok. Siedzieliśmy w piętrowym „londyń­skim” autobusie z politykami opozycji i oni mówili, że przyjdzie mało ludzi. I że może lepiej nie robić marszu, tylko manifesta­cję, bo to słabo wygląda, kiedy taka mała grupa idzie przez mia­sto. Powiedziałem im, że zapraszaliśmy ludzi na godzinę 12, więc na pewno przyjdą. Jak za piętnaście dwunasta wyszliśmy na pię­tro autobusu, to już nie było wątpliwości. Aleja Szucha była peł­na i cały czas z dwóch stron płynęły rzeki ludzi.
No i co wtedy czuł przypadkowy bohater?
- Wzruszenie. Odpowiedzialność. I radość, że się udało ludzi obudzić.
Bardzo szybko rzucił pan pracę i oświadczył, że poświęci się tylko KOD. Jak można było postąpić tak nierozsądnie?
- Nie rzuciłem pracy. Prowadzę firmę informatyczną i wiem, że do realizacji kontraktu potrzebne są dwie strony. Kiedy w „Ga­zecie Wyborczej” ukazał się pierwszy tekst o KOD, poszedłem do jednego z moich kontrahentów - PZPN - i uczciwie powie­działem, że trudno będzie kontynuować współpracę. Będę moc­no obciążony nowymi obowiązkami, a i oni nie zechcą pewnie pojawiać się w mediach w kontekście KOD. Rozwiązaliśmy umowę za porozumieniem stron.

piątek, 1 kwietnia 2016

Wszystkie role Agaty



Wiadomość, że właśnie zostaje prezydentową, przyjęła z wyraźnym niedowierzaniem. To nie pierwsza rola, w jaką weszła mimochodem i jakby bez przekonania.

Właśnie 2 kwietnia skończy 44 lata. „Nazy­wam się Agata Kornhauser-Duda. Wszystko, co wżyciu osiągnęłam, zawdzięczam moje­mu ojcu albo mojemu mężowi” - taka od­ważna deklaracja pada w fabularyzowanej biografii „Pierwsza Dama Rzeczypospolitej Autorka, ukrywająca się pod pseudonimem Anna Nowak, była studentką w Katedrze Slawistyki UJ kierowa­nej przez ojca Agaty Juliana Kornhausera. Wydawca książki, re­klamowanej jako pierwsze polskie political fiction, zapewnia, że informacje o przyszłej prezydentowej pochodzą z prywatnych rozmów z profesorem. Mimo to prawdy o Agacie Kornhauser-Dudzie trzeba szukać w kolejnych rolach, w których ją obsadza­no. I na które - na niejasnych zasadach - wciąż musi się godzić.