Wiemy niemal wszystko
Prof. Paweł
Artymowicz, fizyk, o wątpliwościach wokół katastrofy smoleńskiej, których nie
ma
JOANNA PODGÓRSKA: -
Polacy może nie wierzą masowo w zamach,
choć i takich nie brakuje, ale spora część deklaruje, że w końcu nie wie, co tak
naprawdę stało się pod Smoleńskiem. To efekt „naukowych" rewelacji zespołu
Macierewicza?
PAWEŁ ARTYMOWICZ: - Na
wszystkie teorie i wątpliwości zgłaszane przez zespół sejmowy Macierewicza,
który teraz przekształcił się w podkomisję przy MON, są fachowe, naukowe
odpowiedzi, tylko że oni je ignorują i starają się udowodnić, że prawda jest
nieznana. Przebieg katastrofy smoleńskiej jest moim zdaniem najlepiej zbadany,
w dziejach lotnictwa, od strony technicznej. Sukces Macierewicza polega na
tym, że udało mu się przekonać część opinii, że jest odwrotnie. Tworzy teorie,
które kojarzą mi się z łysenkizmem; pseudonauką. Za sprawą Łysenki Związek
Radziecki sam się pozbawił prawdziwej genetyki. Tylko że początkowo była to
autopromocja samego Łysenki. Dopiero znacznie później została zaakceptowana
przez partię, która przyjęła jego linię jako jedynie słuszną. Z teorią zamachu
smoleńskiego jest na odwrót. Inicjatywa wyszła od „komitetu centralnego” partii
PiS i za sprawą partii rodziły się i były nagłaśniane pseudonaukowe teorie
alternatywne.
Spróbujmy je pokrótce
prześledzić. Według zespołu Macierewicza zaczęło się od nieprawdziwych
informacji podawanych pilotom przez kontrolerów, którzy dostawali rozkazy z
Moskwy, tupolew mimo to odchodził już na drugi krąg, przeleciał nad brzozą, a
potem nastąpiła seria eksplozji i samolot rozpadł się w powietrzu.
Kontrolerzy mogli najwyżej
przyczynić się, stworzyć okoliczności sprzyjające katastrofie, ale nie ją
spowodować. Nie mogli rozkazywać załodze samolotu kraju NATO. Byłoby to też
sprzeczne z cywilnymi przepisami UE. Nie mogli też ani nie powinni zamknąć
lotniska. Kiedy załoga na własne życzenie zaczęła nieprzepisowe podejście do
lądowania, powinni byli podać te informacje meteorologiczne, które podali.
Spełnili też swe zasadnicze zadanie doprowadzenia samolotu do tzw. minimalnej
wysokości zniżania (100 m)
w odległości ok. 2,5 km
od progu pasa. Dalej miał nastąpić meldunek załogi o zobaczeniu świateł
lądowiska lub odejściu. Pilot, nie widząc pasa, zniżył się jednak w dolinie
prawie do jego poziomu, zanim podjął nieudaną, spóźnioną próbę awaryjnego
odejścia na drugi krąg. Kontrolerowi słusznie zarzuca się spóźnione wydanie
ostrzeżenia „Gorizont 101”
o niebezpiecznym położeniu samolotu. Był wtedy ok. 70 m nad ziemią zamiast 100 m. Jednak gdyby wówczas
piloci wykonali to polecenie, uniknęliby katastrofy Znaczenia tej awaryjnej
rosyjskiej komendy żaden pilot 36. specpułku wówczas nie znał, bo szkolenie
jej nie obejmowało, a większość nie znała rosyjskiego. Na niedozwolone polskimi
przepisami lotnisko wysłano załogę niewyszkoloną, bez faktycznych uprawnień do
jedynego legalnego wtedy podejścia na dwie radiolatarnie NDB.
Następny argument to „pancerna
brzoza". Skrzydło potężnego
samolotu nie mogło się rozpaść po
uderzeniu w drzewo.
Ta teza opiera się na błędnych
obliczeniach prof. Wiesława Biniendy, co zostało rozstrzygnięte w 2014 r. na
największej konferencji skupiającej polskich inżynierów i specjalistów
lotniczych „Mechanika w Lotnictwie” w Kazimierzu Dolnym. Przypomniałem tam
wyniki prac dr. Morki i naukowców z Wojskowej
Akademii Technicznej, którzy znacznie poprawniej niż prof. Binienda rozumieją
działanie programu do symulacji zderzeń. Potrafią dobrać właściwe modele
materiałowe i grubości blach tupolewa. Profesor przyjął blachy trzykrotnie
grubsze niż w rzeczywistym Tu-154. To oraz błędy w sposobie obliczeń dało
karykaturalnie fałszywe wyniki przypominające filmy animowane Disneya.
Grupa Morki uzyskała diametralnie różny wynik: skrzydło w zderzeniu z
drzewem jest rwane i odłamuje się na pniu. Grupa ta badała zderzenie z
przeszkodą niedeformowalną. Ja urealniłem to założenie, badając, jak wyglądało
zderzenie z realistyczną brzozą, która ugina się i pęka 6,5 m nad ziemią, tak jak to
się stało naprawdę. Dodatkowo niewiele osób zauważyło, że brzoza pęknięta jest
także u podstawy. Pień pękł i pochylił się, ale nie przewrócił. Konieczność
tego stanu rzeczy wynika z moich symulacji. Najpierw poddało się skrzydło i
rozdarło na dwie części na masywnym pniu, a potem pod wpływem siły uderzenia
pień wygiął się w łuk i pękł na dwóch wysokościach. Szczegółowo badali przełom
biegli Prokuratury Wojskowej. Przełamany pień można złożyć z powrotem w jedną
całość i zobaczyć, że nie utracił wiele drewna. Jeśli moje wyniki byłyby niesłuszne,
a Biniendy prawdziwe, to skrzydło musiałoby zniszczyć wielki sektor pnia, co
zostało wykluczone. Wszystkie zagadnienia techniczne badały duże zespoły
specjalistów technicznych, około stu osób. Konsultantów Macierewicza jest mała
garstka i nie są dobrymi fachowcami. Nie
zdołali przeprowadzić poprawnej symulacji zderzenia ani lotu końcówki skrzydła,
gdzie też popełnili karykaturalne błędy.