sobota, 29 kwietnia 2017

Wielka noc, zwykły dzień,Na tropie tajemnic,Rollercoaster,Poniżone państwo,Czarna skrzynka w kropki bordo i Tajemnice poliszynela



Wielka noc, zwykły dzień

Polski Kościół katolicki chyba wybrał drogę Pra­wa i Sprawiedliwości. Co tam większość Polaków, najważniejszy jest nasz twardy elektorat, o niego musimy dbać, jego musimy utwardzać.
    Oczywiście, nie cały Kościół. Ja też mógłbym tu podać przykłady księży podążających drogą papieża Franciszka, a poniekąd nawet Franciszka wyprzedzających, bo szli tą drogą, zanim kardynał Bergoglio został Franciszkiem.
    Ale nasz Kościół hierarchiczny podąża inną drogą. Dobrą tego ilustracją są ostatnie wypowiedzi krakowskiego metro­polity, arcybiskupa Jędraszewskiego. To nie jest przecież tylko jeden z arcybiskupów. To następca (niestety, najwy­raźniej jedynie w sensie chronologicznym) arcybiskupa Sapiehy i kardynałów Wojtyły i Macharskiego.
    Co nam mówi arcybiskup Jędraszewski w wywiadzie dla pisma „Do Rzeczy”? Mówi nam mianowicie już w pierw­szym akapicie o antychrześcijańskich inicjatywach, które pojawiły się pod koniec poprzedniej kadencji Sejmu. Taką była - według niego - oprócz ustawy o in vitro ustawa antyprzemocowa, uderzająca „z samej swej istoty w antropologię chrześcijańską”. Intrygujące, prawda? Zdaniem arcybisku­pa pojęcie „Kościoła otwartego” jest pomyłką, a „przyjmu­jąc po ’89 roku zasady liberalizmu nie tylko gospodarczego, ale i moralnego, mogliśmy się jeszcze bardziej zatracić niż w czasach komuny”. „Nawet komunizm czy hitleryzm nie podważały zasady, że ktoś jest kobietą, ktoś inny mężczyzną i mają określone funkcje społeczne”. Specjalnie daję tu cyta­ty, żeby nikt mi nie zarzucił jakiejś manipulacji. Czy dobrze rozumiem, że arcybiskup dostrzega wyższość komunizmu i hitleryzmu nad genderyzmem? Rozumiem, że gender to szatan, ale najwyraźniej jednak większy.
    Arcybiskup Jędraszewski narzeka, że na tzw. Ziemiach Odzyskanych religijność jest słabsza (a może trochę inna? - T.L.). Chwali za to wieś, zwłaszcza podkarpacką, związa­ną z Kościołem dużo bardziej niż wielkie miasta. Martwi się też, czy migracja ludzi z miast do mniejszych ośrodków nie przyniesie im laicyzacji. Dostrzega jednak nadzieję - „może być właśnie odwrotnie, może poczują smak tego piękna pol­skiego ducha, którego w wielkich miastach nie doświadczyli na co dzień”.
    Arcybiskup dzieli się też z czytelnikami refleksją euro­pejską - „proszę popatrzeć, co się dzieje z Unią Europejską. Zaczęli walczyć z Panem Bogiem i teraz to się wszystko roz­pada”. „Teraz jest pogrzeb Unii”, to zresztą tytuł wywiadu.
    Czy krakowianie już tęsknią za kardynałem Dziwiszem?
    Wywiad z arcybiskupem ukazał się w poniedziałkowy po­ranek. Kilka godzin później arcybiskup odniósł się – już z ambony - do kwestii smoleńskiej. „Staliśmy się ofiarami bezwzględnej mistyfikacji. A symbolem tej mistyfikacji stała się słynna »pancerna brzoza«”. Ufff....
    Mamy tu więc w sumie wykład obrazujący dominują­ce w naszym hierarchicznym Kościele poglądy. Liberalizm jest zły, Unia jest zła, gender jest straszny, w Smoleńsku był zamach, „wsi spokojna, wsi wesoła”, dialog jest w zasadzie zbędny, trzeba się bronić.

piątek, 28 kwietnia 2017

Sfrustrowani



Im więcej władzy gromadzi obóz PiS i katolickiej prawicy, tym mniej w nim tolerancji na krytykę ze strony politycznych przeciwników. Jak to? Suweren nas wybrał, a oni wciąż mają czelność się z nas naśmiewać?

Kolejne wypowiedzi Jaro­sława Kaczyńskiego na temat własnej i swego obozu „pańskości”. Ko­lejne obraźliwe ataki na sędziów ze strony Zbigniewa Ziobry czy Patryka Jakiego. Ludzie obecnej wła­dzy wylewają z siebie całe potoki przez lata gromadzonej, toksycznej frustracji. Waszczykowski, Legutko, Krystyna Pa­włowicz, nowi ambasadorowie, wysocy urzędnicy państwowi, liderzy prawicowej opinii - ludzie dysponujący realną władzą obrażają, dają się prowokować, szukają alibi, żeby obrażać.
   Do tego dochodzą działania z obsza­ru realnego rządzenia - od wątpliwych nominacji na eksponowane stanowiska po ryzykowne zachowania na drogach kolumn uprzywilejowanych pojazdów, wiozących polityków rządzącej partii. Za­rzewiem grudniowego konfliktu w Sejmie była wściekłość prezesa na dziennikarzy, którzy zaczepiali go na sejmowym kory­tarzu, zadając „prowokacyjne” pytania; to dla ochrony godności lidera PiS utrudni­ło pracę dziennikarzom. Do tego dochodzi wielomiesięczna, irracjonalna wojna Ka­czyńskiego i Macierewicza o Bartłomieja Misiewicza, który nigdy nie przedstawiał dla PiS żadnej wartości, a tylko coraz bar­dziej partię kompromitował.
   Z politycznego punktu widzenia wyda­je się to serią błędów, budujących nega­tywny wizerunek rządzących. Wystarczy kilku manifestantów z antypisowskimi hasłami i już możemy usłyszeć od fak­tycznego lidera państwa, że jego prze­ciwnicy „mają twarze ludzi specjalnej troski”. Każda taka insynuacja staje się tematem medialnym, partia musi się wo­bec kolejnych wypowiedzi Kaczyńskie­go dystansować - niezbyt wiedząc jak, bo Beata Mazurek czy Ryszard Terlecki boją się go bardziej niż opinii publicznej.
Jednak straty wizerunkowe wydają się dla rządzących mniej ważne niż obrona ich własnej - jak to określają - „pańsko­ści”. Kaczyński nie pozwala swemu po­litycznemu otoczeniu na korygowanie nawet ewidentnych błędów w reakcji na krytykę ze strony „chamów”. Nie można przed „chamami” klękać, bo cała koncep­cja rządzenia państwem by się posypa­ła. A my rządzimy po to, żeby odbudować własną godność - upokorzyć i zniszczyć tych, którzy nam tej godności odmawiali.

czwartek, 27 kwietnia 2017

Sędzia na grillu



Sprawa sędziego Wojciecha Łączewskiego wciąż spędza sen z oczu ministrowi sprawiedliwości et consortes, bo zemsta staje się słodka, dopiero kiedy się dopełni.

Piotr Pytlakowski

Przejęcie przez PiS Krajowej Rady Sądownictwa i polityczne uzależ­nienie sądów poza złamaniem konstytucji i zasady trójpodzia­łu władzy może też złamać życie kilkudziesięciu sędziom uważanym przez rządzącą ekipę za wrogów. Już są pod­dawani naciskom i wskazywani palcem przez ministra sprawiedliwości jako cele do odstrzału. Na przykład Waldemar Żu­rek, rzecznik KRS, znienawidzony za ostrą krytykę poczynań PiS. I Igor Tuleya, bo ośmielił się porównać metody stoso­wane przez CBA w śledztwie przeciwko dr. Mirosławowi G. do stalinowskich. Tak­że Agnieszka Pilarczyk za to, że uniewin­niła lekarzy oskarżanych przez rodzinę Ziobrów o błędy, w wyniku których miał stracić życie ojciec ministra. Albo Justyna Koska-Janusz, bo wydała niekorzystny dla Zbigniewa Ziobry wyrok w sprawie, jaką wytoczył Jarosławowi Netzlowi, byłemu prezesowi PZU.
    Ale celem numer jeden, tu nie może być wątpliwości, jest szeregowy sędzia Sądu Rejonowego Warszawa-Śródmieście Wojciech Łączewski. Plan wobec niego jest jasny. Ma być wydalony ze stanu sędziow­skiego, bez prawa do wykonywania innych zawodów prawniczych, wyrzucony poza margines, skazany na zapomnienie. A jak się da, to także na więzienie.
    Sędziego uznano za wroga, bo wydał wyrok skazujący na kary pozbawienia wol­ności byłych szefów CBA Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika oraz ich dwóch podwładnych za sprokurowanie tzw. afery gruntowej. Środowisko prawicowe uzna­ło, że trzy lata więzienia dla wiceszefa PiS to odwet za jego bezkompromisowość. Przecież prokurator żądał tylko dwóch lat więzienia i do tego w zawieszeniu.

środa, 26 kwietnia 2017

Zimna wojna w PiS



Zmuszony do odejścia z PiS Bartłomiej Misiewicz to symbol buty i nepotyzmu obecnej władzy. Ta zawrotna kariera nie byłaby możliwa, gdyby nie protekcja Antoniego Macierewicza. I choć wobec samego ministra nie wyciągnięto konsekwencji, jego pozycja została mocno podważona.

Prezes Kaczyński cierpliwie znosił „ekstrawagan­cje” Antoniego Macierewicza, których uosobie­niem był pulchny 27-latek z podwarszawskich Łomianek, bez wyższego wykształcenia i choć­by minimalnego doświadczenia współmierne­go do przyznanych mu uprawnień (POLITYKA 5). Zawrotna kariera pisowskiego Dyzmy razi­ła nawet polityków partii rządzącej i w jawny sposób negowała mit „dobrej zmiany”. Okresowo ukrywany, z przytupem powracał po kilku miesiącach i unaoczniał pozy­cję ministra Macierewicza, którego decyzje wydawały się nie do ruszenia, nawet przez prezesa PiS. - W sprawie z Misiewi­czem zaczęły się pojawiać najbardziej karkołomne hipotezy. Jed­na z nich mówiła o związkach, takich męsko-męskich, druga o jakichś kwitach, hakach, trzecia - według mnie najbardziej prawdopodobna - że to problem charakteru. To miłość własna Macierewicza powodowała, że za wszelką cenę próbował de­monstrować, ile znaczy i że nikomu nie ulega - twierdzi nasz rozmówca z klubu PiS.
   Kaczyński kilkukrotnie dawał Macierewiczowi szanse, aby sam rozwiązał sprawę swojego protegowanego, i nie krył przy tym, co sądzi o awansowaniu niedawnego pomocnika aptekarza na tak eksponowane stanowiska w MON. Jednak Macierewicz ostentacyjnie to ignorował. Aż prezes PiS w końcu powiedział: dość. I postanowił pokazać ministrowi obrony jego miejsce w szeregu.
   Konferencja, na której Jarosław Kaczyński poinformował o zawieszeniu Misiewicza w prawach członka partii, miała tak naprawdę jednego adresata - szefa MON i jednocześnie wicepre­zesa PiS. Nie bez przyczyny prezes wspomniał o swoich statuto­wych uprawnieniach, które dają mu możliwość podejmowania takich decyzji w okresie między posiedzeniami komitetu poli­tycznego partii. Również skład komisji powołanej do wyjaśnienia sprawy awansów Misiewicza nie pozostawiał złudzeń. Joachim Brudziński, Mariusz Kamiński, Marek Suski i Karol Karski to pre­torianie prezesa, „pluton egzekucyjny” - jak mówią niektórzy. Już następnego dnia odstrzelili Misiewicza. To pierwsze ostrzeżenie dla Antoniego Macierewicza.

wtorek, 25 kwietnia 2017

Kaczyński potrafi tylko pociągać za sznurki



Lech Wałęsa: Nawet jeśli wyrwałbym Polskę Kaczyńskiemu, to komu ją przekazać? Byłbym gotowy wrócić do polityki, tylko jestem za stary. Aleksander Kwaśniewski: Nie sądzę, aby to na nasz powrót czekali Polacy

Rozmawia Aleksandra Pawlicka

NEWSWEEK: Jak to się w Polsce skończy?
Aleksander Kwaśniewski: Demokratycznie. W wyborach władza zostanie ukarana za błędne koncepcje i arogancję.
Lech Wałęsa: Wolałbym nie czekać do końca kadencji. Od jakiegoś czasu zachęcam, aby tę ekipę wymienić szybciej.
A.K.: Broniąc demokracji, trudno walczyć w sposób niedemo­kratyczny.
L.W.: A kto mówi, że niedemokratyczny? Mówię o prawie naro­du do referendum. Oczywiście w tak ważnej sprawie jak odwołanie rządu do przepro­wadzenia referendum trzeba zebrać więcej podpisów, niż PiS dostało głosów w wy­borach, żeby pokazać, że więcej ludzi tej władzy ma już dosyć, niż ją wybrało.

A jeśli rząd nie zechce przeprowadzić takiego referendum?
L.W.: To trzeba będzie pomóc mu się katapultować. Cały świat będzie widział, że chcieliśmy to zrobić demokratycznie, ale władza wyciągniętą rękę narodu odtrąciła.
A.K.: To nierealny scenariusz.
L.W.: Innego jak na razie nie ma. Można siedzieć i patrzeć, jak Polska jest niszczo­na. Jako patrioci mamy wręcz obowiązek odsunięcia od władzy tych, którzy szkodzą krajowi.

Wicepremier Morawiecki twierdzi, że Prawo i Sprawiedliwość będzie rządziło do 2031 roku.
A.K.: Perspektywa 2031 roku jest dla mnie ze względu na wiek przeraźliwa. Mam jed­nak nadzieję, że jedna kadencja okaże się wystarczającym okresem próby, aby Po­lacy zrozumieli, że król jest nagi i że to, do czego PiS nas prowadzi, jest dla Polski nie­korzystne. Wierzę w rozsądek Polaków, bo jako dwa razy wybrany przez rodaków prezydent nie mam prawa w ten rozsądek nie wierzyć, choć - jak pisał Młynarski - został on w ostatnim czasie uśpiony.
L.W.: Dzięki dwóm kadencjom Aleksandra Kwaśniewskiego mamy w polityce Jarosława Kaczyńskiego.
A.K.: To pan wprowadził go do polityki, mianując szefem swojej kancelarii prezydenckiej.
L.W.: Wprowadziłem, ale dziś nie byłby tym, kim jest, gdyby Aleksander Kwaśniewski, walcząc podstępnie w kampanii wy­borczej, nie popsuł mi drugiej kadencji. Moja druga kadencja uporządkowałaby sprawy polityczne i ekonomiczne i pozwo­liła wyprowadzić Kaczyńskich z polityki, jak wyprowadziłem wojska radzieckie z Polski.
A.K.: Nie chcę rozmawiać w ten sposób, powiem tyle: wyborcy nie dali panu drugiej kadencji i wiedzieli, co robią.

Czy byliby panowie gotowi wrócić do polityki dla dobra kraju?
L.W.: Byłbym gotów, tylko jestem za stary. Mam 75 lat i tęsknię raczej do tamtego życia. Jeśli jednak będę musiał, to będę mu­siał. Zresztą, co ja robię cały czas? W ostatnim roku miałem 50 spotkań z ludźmi w całym kraju. Jeżdżę, tłumaczę, sale są peł­ne po brzegi.
A.K.: Nie sądzę, aby to na nasz powrót czekali Polacy. Świadomie czy nie, prezes PiS robi wszystko, aby do powrotu zmusić Donal­da Tuska. Nie do więzienia, nie na ławę oskarżonych, tylko jako...

... zbawiciela?
A.K.: Jako jedyną osobę, która jest na tyle przez Polaków akceptowana, żeby móc scementować społeczeństwo.
L.W.: Myślenie, że Tusk przyjedzie z Brukse­li i załatwi sprawę, jest głupie i wynika z wy­godnictwa. Tusk był dobry w swoim czasie, jest świetny w Brukseli, ale na nadchodzą­ce czasy trzeba człowieka, który będzie jeź­dzić po kraju, przekonywać i udowadniać, że jest tym, na kogo warto postawić. Liderzy nie spadają z kosmosu.
A.K.: Zgadzam się, że wtłaczanie Tuska w rolę zbawiciela jest działaniem prze­ciw niemu. On po zakończeniu misji szefa Rady Europejskiej wolałby chyba rolę ekspolityka niż lidera antypisowskiego obozu, nie mówiąc o tym, że jego powrót ozna­czałby zakleszczenie na kolejne lata Polski w duopolu Tusk - Kaczyński.

poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Gra na Jarosława



Adam Bielan ceni słowną precyzję. Jeśli mówi: Jarek, to wiadomo, że ma na myśli Gowina. Jeżeli Jarosław, to - Kaczyńskiego. Bo Jarosław jest tylko jeden

Michał Krzymowski

Byłego spin doktora PiS trapią różne obsesje. Rozmawia tylko przez ko­munikatory, bo uważa, że jego telefon podsłuchuje Zbigniew Ziobro. W plecaku nosi żel antybakteryjny, bo boi się wirusów. Na nad­garstku ma przyrząd do liczenia kroków, żeby nie przytyć. Ma manię dotyczącą dat, godzin i terminarzy - choć sam czę­sto się spóźnia, to musi mieć wszystko zaplanowane.

OGRÓD W MESEBERGU
Człowiek z Polski Razem, do której nadal należy Adam Bielan: - Środo­wisko PiS jest specyficzne. Wewnętrz­ne układy, konflikty, dziwne ścieżki dostępu. Żeby być skutecznym, trzeba je znać. Adam był dla nas nieocenio­ny, bo dał nam mapę, był naszą busolą. Uczył, jak załatwiać sprawy, pokazywał drogi na skróty. Przecież on zjadł zęby na PiS-owskich rozgrywkach!
   Adam Bielan powtarza w prywatnych rozmowach, że jego znaczenie w otocze­niu szefa PiS jest niewielkie, że w hie­rarchii doradców na pewno znajduje się poza pierwszą dziesiątką. To oczywiście blef - Bielan jest członkiem wąskiego kręgu politycznych doradców Jarosła­wa Kaczyńskiego. Wystarczy uważnie prześledzić polityczną aktywność pre­zesa PiS z ostatnich dziewięciu miesięcy, by zrozumieć, jaki wpływ na jego decyzje ma Bielan.
   W lipcu zeszłego roku Jarosław Ka­czyński jedzie do zamku Meseberg w Brandenburgii, gdzie potajemnie spotyka się z kanclerz Angelą Merkel. Rozmowa o kryzysie migracyjnym, brexicie, Ukrainie i Donaldzie Tusku trwa ponad pięć godzin. Prezesowi PiS towa­rzyszy trzech doradców: Bielan i europosłowie Ryszard Legutko i Zdzisław Krasnodębski.
   - Adam organizował tę wizytę. Spoty­kał się w tej sprawie z doradcami Mer­kel, przyjechał do Mesebergu wcześniej, żeby wszystkiego dopilnować - opowia­da znający przebieg wyjazdu człowiek z Nowogrodzkiej.
   - Czy szef MSZ Witold Waszczykowski wiedział o tej wizycie?
   - Mógł nie wiedzieć. A nawet je­śli się dowiedział, to raczej przypad­kiem. Jego ludzie nie brali udziału w przygotowaniach.
   - Dlaczego spotkanie odbyło się w Mesebergu?
   - Niemcy byli otwarci na wszyst­kie opcje, przyjęcie Kaczyńskiego w Berlinie, przyjazd do Warsza­wy, ale uznaliśmy, że Meseberg daje możliwość najdłuższej i najbardziej nieformalnej roz­mowy. Prezes był z tego wybo­ru zadowolony. Najpierw był z Merkel na spacerze w ogrodzie, a później rozmawiali podczas długiej, wielodaniowej ko­lacji przy winie.
   - Bielan był przy tych rozmowach?
   - Tak, uczestniczył w kolacji.
   W grudniu Kaczyński spotyka się z kolei w Warszawie z byłym burmi­strzem Nowego Jorku Rudolphem Giulianim, współpracownikiem Do­nalda Trumpa i członkiem zespołu przygotowującego przejęcie wła­dzy przez nową administrację. W rozmowie znowu uczestni­czy Bielan.
   Ponownie objawia się u boku prezesa kilkanaście dni później, podczas sejmowego protestu. Dora­dza podjęcie negocjacji z opozycją, dzięki którym udaje się skłócić szefa Nowoczes­nej Ryszarda Petru z przewodniczącym Platformy Grzegorzem Schetyną.

sobota, 22 kwietnia 2017

Prawda 24,Kurs kolizyjny,Dzień Antoniego,Małe przyjemności,Codzienna zupa,Kubek zimnej wody,W zaparte,Pisowskie religianctwo i Marks w telewizji




Prawda 24

Marksiści mieli rację tylko częściowo. Byt, owszem, kształtuje świadomość. Ale przynajmniej w tym samym stopniu świadomość określa ludzkie wy­bory, te wpływają na rzeczywistość, a więc kształtują byt.
   Mamy właśnie siódmą rocznicę największego kłam­stwa w polskiej historii, kłamstwa smoleńskiego. Było kiedyś także kłamstwo katyńskie. Polegało ono na ukry­waniu faktów przez niedemokratyczną władzę. Smoleń­skie polega na stworzeniu, jak to się teraz mawia, faktów alternatywnych.
   10 kwietnia nie obchodzimy już rocznicy zamordowania 20 tysięcy polskich oficerów w 1940 roku. Państwo polskie obchodzi w tym dniu rocznicę zamordowania ofiar katastro­fy, co jest wprawdzie całkowicie nielogiczne, ale logika zo­stała tu dawno pogrzebana i akurat jej PiS ekshumować nie chce. Ofiary katyńskie stanowią więc już tylko tło dla ofiar smoleńskich w wizji odpustowego mesjanizmu zobrazo­wanej w ostatniej scenie wiekopomnego dzieła „Smoleńsk” - jako duchy wychodzą z lasu, by spotkać się z duchami „poległych” w Smoleńsku. Ale sprowadzenie 20 tysięcy zamordowanych członków polskiej elity do roli rekwizy­tu w smoleńskiej inscenizacji to tylko część smoleńskiego kłamstwa. W sumie nie aż tak szokującego - żołnierze AK musieli przecież ustąpić żołnierzom wyklętym, a bohatero­wie Sierpnia ’80 statystom tamtego przełomu.
   Tu mamy kłamstwo wielowarstwowe. Z katastrofy uczy­niono zamach, ewentualnie zasadzkę. Z niewinnych zrobio­no sprawców, zamachowców i zdrajców. Z winnych - ofiary. Z presji na pilotów - nieistotną dygresję. Z większości ofiar - bohaterów trzeciego planu. Z odrzucających zamach - zaprzańców. Trzy miesiące po tragedii Jarosław Kaczyń­ski uznał, że w drodze do pałacu prezydenckiego pomoże mu empatyczne orędzie do Rosjan. Gdy wybory wygrał konku­rent, wajchę przestawiono całkowicie. Smoleńsk, na mocy cynicznej decyzji, został politycznym paliwem.

piątek, 21 kwietnia 2017

Wychowanie i klękanie



Jan Duda zawsze pilnował, żeby jego dzieci miały piątki z religii i z polskiego. I żeby Andrzej raz w miesiącu się spowiadał. Dziś przestrzega przed „lewactwem i libertynizmem”

Renata Grochal

Rodzice prezydenta? Niech mnie pani nie wy­pytuje, chcę mieć święty spokój - wielu roz­mówców w Krakowie tak reaguje na pytania o rodziców prezydenta Andrzeja Dudy. Mó­wią, że odkąd wygrał wybory, rodzice zrobili się bardzo wrażliwi na punkcie tego, kto i co o nich mówi. Część osób, oczywiście anoni­mowo, tłumaczy, że państwo Dudowie to ludzie bogobojni, a libe­ralne media robią z nich katolickich talibów.

OJCZE NASZ RAZY PIĘĆ
Rodzice prezydenta mieszkają w czteropiętrowym gierkow­skim bloku z wielkiej płyty na krakowskim Prądniku Białym. Dla części moich rozmówców to był szok, gdy Dudowie opo­wiedzieli Milenie Kindziuk w wywiadzie rzece pt. „Rodzice prezydenta" o tym, jak w tym mieszkaniu przez lata modlili się wraz z trój­ką dzieci. Cała piątka klękała i zaczynała odma­wiać „Ojcze nasz".
   Mama prezydenta opowiedziała w wywia­dzie rzece, że mąż zrobił z tych codziennych modłów rytuał.
   - Zanim doszliśmy do pacierza, zaczynali­śmy ze sobą swobodnie rozmawiać, klęcząc lub siedząc na podłodze. Każde z naszej piąt­ki opowiadało, jak spędziło dzień, co ważne­go się wydarzyło w przedszkolu, szkole, pracy. I tak niepostrzeżenie upływała cała godzina.
Dopiero potem zaczynaliśmy się już napraw­dę modlić - wspominała. Dudowie odprawiali razem z dziećmi w domu drogę krzyżową, klę­cząc i rozważając kolejne stacje męki Pańskiej.
- Przez cały adwent budziliśmy dzieci o świcie i o 6.30 rano byli­śmy już w kościele na roratach. Codziennie - podkreślała Janina Milewska-Duda. - Chcieliśmy, żeby nasze dzieci traktowały ży­cie religijne poważnie. Jaś był tu zresztą bardzo rygorystyczny.

czwartek, 20 kwietnia 2017

Blizny




Tego bólu musiałem się nauczyć - Jarosław Wałęsa opowiada o życiu po wypadku, o śmierci brata i amerykańskich rodzicach

ROZMAWI RENATA GROCHAL

NEWSWEEK: Jak ojciec przeżył śmierć pańskiego brata Przemka?
JAROSŁAW WAŁĘSA: Przez pierwszy tydzień po śmierci Przem­ka moi rodzice byli jak roboty, starali się nie pokazywać emocji, ale było widać, że ze sobą walczą. Po tym pierwszym tygodniu pojawi­ły się łzy, emocje.
Przemek był najbliżej ojca. Niepokoję się, że ojciec stracił swo­jego ukochanego synka. Ciężko to przeżyli z mamą. Wszyscy się zastanawiamy, czy mogliśmy zrobić coś inaczej. I rodzi się po­czucie winy, bo zawsze człowiek ma w tyle głowy, że mógł zrobić więcej, że mogłem do niego zadzwonić i zapytać, czy coś go boli.
Był pan blisko z Przemkiem?
- Ja byłem najmłodszy z czwórki braci Wałęsów, trzymałem się raczej z siostrami. Blisko Przemka był Sławek.
Sławek opowiadał po śmierci Przemka, że wzajemnie się wspierali w walce z alkoholem, dzwonili do siebie. Rozmawiał pan o chorobie alkoholowej z braćmi?
- Sławka ciągle wspieram, żeby podjął walkę z nałogiem. Prze­mek bardzo się starał z tego wyjść. Ale ostatnie lata były dla nie­go trudne. Coraz bardziej sobie nie radził. Namawiałem go, żeby skorzystał z pomocy specjalisty, ale trudno się z nim rozmawia­ło. Nie chciał pomocy.
Miał własną rodzinę?
- Tak, on ma dwóch synów, z jednym z nich, tym starszym, ostat­nio mieszkał. To właśnie syn go znalazł, ale nie chcę o tym mó­wić, bo to są zbyt świeże sprawy. W tym roku w ogóle mamy czarną serię w rodzinie. W środę się dowiedziałem, że zmarł brat mamy, mój chrzestny. Mama pochowała swojego syna, za kilka dni będzie musiała pochować brata. Bardzo to przeżywa.
Przemek leczył się na depresję?
- Tak jak tysiące ludzi w Polsce. To jest choroba cywilizacyjna.
Czy nagonka na ojca mogła mieć wpływ na jego depresję i śmierć?
- Przemek miał problemy zdrowotne, ale nagonka na ojca też miała wpływ. On już nigdy nie był taki sam po tym głupim wy­padku, który spowodował na początku lat 90. Od tamtej pory nikt nie pozwolił mu o tym zapomnieć, gdziekolwiek się pojawił, nie mógł otworzyć nowego rozdziału, przez 25 lat z tym żył. Pa­miętam, jak zostałem posłem na Sejm i opuszczałem biuro mo­jego ojca, to zapytałem Przemka, czy on by tego nie przejął, bo przy ojcu musi być ktoś zaufany. Odpowiedział mi wtedy: „Nie, ja nie mogę, po tym wypadku zawsze byłbym balastem dla ojca”.

środa, 19 kwietnia 2017

Wzmożenie narodowe



Pod nową władzą prawicowi radni prześcigają się w pomysłach w duchu narodowym, tradycyjnym i katolickim. Sięgając przy tym szczytów absurdu.

Na realizację projektu 18-metrowej wieży wi­dokowej ze stali, zwieńczonej tarasem i fi­gurą Matki Bożej Nieustającej Pomocy, w te­gorocznym budżecie miasta przeznaczono 1,1 mln zł. Ogłoszono przetarg na wykonanie dokumentacji technicznej i wydawało się już, że mielecka Górka Cyranowska, zwieńczona Patronką Mielca Matką Boską, zacznie robić konkurencję Świe­bodzinowi z gigantycznym Jezusem, gdy nieoczekiwanie radni PiS wycofali się z własnego, forsowanego od sześciu lat pomysłu. W piśmie złożonym 10 marca do prezydenta miasta napisali: „Klub Prawa i Sprawiedliwości nie może pozwolić na dalsze wykorzystywanie wizerunku i świętości Matki Bożej do walki z budową wieży widokowej”.
   Protesty mieszkańców Mielca przybrały na sile właśnie z po­wodu pomysłu wydawania pieniędzy miejskich ma Maryję. I nie pomagały zapewnienia radnego Józefa Stali, głównego animato­ra pomysłu, że figura Matki Bożej stanie na tarasie widokowym tylko, jeżeli znajdą się prywatni darczyńcy. Nie przysłużył się zapewne idei sam radny Stala, któremu mielczanie wypominają pezetpeerowską przeszłość i złośliwie wypominają grzechy, jakie chce odkupić, stawiając monumentalną figurę Matki Boskiej.

wtorek, 18 kwietnia 2017

Zabić w sobie polityka



Jan Rokita pozamykał konta w banku i wymeldował się z mieszkania, bo ma na karku komornika. Ale nie zdecydował się na współpracę z ekipą PiS, choć mógł być ambasadorem

Renata Grochal

Jan Rokita? Kto to jest? - dzi­wi się 28-letni Rafał, student kulturoznawstwa, którego spotykam przed pomalowa­ną na żółto kamienicą z prze­szkloną fasadą na krakowskim Starym Mieście. To tu mieści się Akademia Ignatianum, prowadzona przez jezuitów, w której Rokita ma zajęcia ze studen­tami. Dzisiejsze życie Jana Rokity to­czy się między Akademią, mieszkaniem w kamienicy na Starym Mieście i stowa­rzyszeniem Siemacha, w którym działa razem z żoną Nelly - pomagają dzieciom z trudnych rodzin.
   Rafał mówi, że Rokity nigdy nie wi­dział, nawet w telewizji. Nie ma z nim zajęć, a polityką się nie interesuje, więc skąd miałby wiedzieć, kim jest Rokita.

ZŁOWIESZCZY UŚMIESZEK
Czerwoną windą wjeżdżam na czwarte piętro do Instytutu Nauk Polityce i Administracji. Rokita prowa­dzi tu zajęcia z interpretacji i krytyki po­litycznej oraz z przemian ustrojowych Polski po 1989 r. Szef instytutu, dr Kon­rad Oświęcimski, mówi, że były poseł bardzo poważnie traktuje swoje obo­wiązki - nigdy nie odwołuje zajęć ani się nie spóźnia. Jego studenci uważa­ją go za oryginała z innej epoki, bo cho­dzi w kapeluszu, zamaszystym płaszczu nie rozstaje się z marynarką. Mówią do niego „panie magistrze” albo „panie Ja­nie”. Przed zajęciami e-mailem rozsyła tematy, z których trzeba się przygoto­wać. Ostatnio: czarny protest, reforma edukacji i reforma emerytalna.
   Na początku zajęcia były dla mnie stresujące. Każdy z 11-osobowej grupy musiał powiedzieć, co myśli na dany te­mat. Jak ktoś nie miał zdania, to Rokita stał nad nim z tym swoim złowieszczym uśmieszkiem, dopóki czegoś z niego nie wycisnął, bo każdy musi mieć swoje zdanie - opowiada 22-letnia Aneta.
   Kuba z tego samego roku kojarzył Roki­tę z Platformy, z afery samolotowej (w sa­molocie Lufthansy krzyczał, że Niemcy go biją) oraz cytatu „Nicea albo śmierć” (Rokita popierał system nicejski w głoso­waniach w UE, korzystny dla mniejszych krajów, jak Polska). To wyjątek wśród moich młodych rozmówców. Większość studentów nie ma pojęcia, że Rokita był jednym z najbardziej błyskotliwych poli­tyków w III RP, szefem Urzędu Rady Mi­nistrów u premier Hanny Suchockiej, wieloletnim posłem, członkiem komisji śledczej ds. afery Rywina. A w końcu nie­doszłym „premierem z Krakowa”, które­go karierę złamała żona Nelly, zostając doradczynią ds. kobiet w konkurencyj­nym obozie prezydenta Lecha Kaczyń­skiego. Donald Tusk wykorzystał to, by się pozbyć Rokity z PO.
   Kuba wspomina, że na zajęciach Ro­kita się denerwował, gdy studenci nie wiedzieli, ilu jest posłów albo senato­rów. Uważał, że na trzecim roku studiów na takim kierunku trzeba takie rzeczy wiedzieć.
   Kiedy koleżanka powiedziała, że Rosja jest w strefie euro, Rokita padł na kolana i zaczął uderzać głową o pod­łogę. Pokazywał, że jest załamany. Nie mieściło mu się w głowie, że ktoś może wygadywać takie bzdury - opowiada.

poniedziałek, 17 kwietnia 2017

Wojna na górze



Interwencja o. Rydzyka, haki i posady dla rodziny tak wyglądają kulisy walki w rządzie. Mateusz Morawiecki właśnie odwołał zaprzyjaźnionego ze Zbigniewem Ziobrą szefa PZU. Za zgodą prezesa PiS i bez wiedzy pani premier. Za chwilę pracę w spółce straci brat ministra

Michał Krzymowski

Szesnaście miesięcy po przejęciu władzy przez PiS w rządzie trwa walka o wpływy. Siłują się wicepremier z ministrem sprawiedliwości i prezes partii z szefową rządu - wszyscy z jed­nego obozu. W ruch idą donosy i intrygi, a łu­pem padają posady w państwowych spółkach. Padają też pierwsze ofiary. W marcu stanowi­sko stracił związany z Ziobrą prezes PZU Michał Krupiński.

TORUŃSKIE UPOKORZENIE
Współpracownik wicepremiera Morawieckiego: - Jarosław Kaczyński wiedział, że prezes PZU zostanie odwołany. Mateusz poprosił o zgodę i ją dostał.
   - To prawda, że prezes wiedział? - sprawdzamy w otoczeniu prezesa PiS.
   - Tak, dał zielone światło kilkanaście dni przed odwołaniem.
   - Pani premier też została uprzedzona?
   - Nie, ona o niczym nie wiedziała.
   Odwołanie Krupińskiego zostaje sta­rannie zaplanowane. Pierwszym etapem jest przygotowanie pola. Na początku lu­tego wicepremier Morawiecki i zaprzyjaź­niony z nim szef PKO BP Zbigniew Jagiełło pojawiają się w toruńskiej uczelni o. Ta­deusza Rydzyka, na konferencji „Odpo­wiedzialność przedsiębiorców za Polskę”.
Organizatorem spotkania jest kojarzony z redemptorystą i skłócony z Krupińskim wiceprezes PZU Andrzej Jaworski.
   Uczestnik imprezy: - Morawiecki wy­głosił referat, odbył rozmowę z ojcem Tadeuszem. Przyjęto go z honorami, cze­go nie można powiedzieć o Krupińskim, który, jak mówią złośliwi, pojawił się na konferencji bez zaproszenia. Siedział na widowni i obserwował, jak na scenie bry­luje Jaworski, jego podwładny ze spółki.
   Kilka dni po toruńskiej konferencji do­chodzi do przewrotu w radzie nadzorczej PZU. To etap drugi. Do władz spółki wchodzi troje zaufanych współpracowników wice­premiera: Agata Górnicka (szefowa gabinetu politycznego w Mi­nisterstwie Rozwoju, wcześniej była asystentką Morawieckiego w BZ WBK), Łukasz Swierżewski (rzecznik Ministerstwa Finan­sów) i Paweł Górecki (prawnik zasiadający we władzach spółek nadzorowanych przez resort rozwoju). Razem z nimi w radzie pojawia się prof. Bogusław Banaszak, autor ekspertyz wykorzy­stywanych przez PiS w sporze o Trybunał Konstytucyjny. Ten ostatni będzie reprezentować we władzach spółki Jarosława Ka­czyńskiego. Od tej pory tzw. grupa krakowska Zbigniewa Ziobry ma w radzie już tylko jednego człowieka- to Maciej Zaborowski, jego były adwokat.
   Po wprowadzeniu swoich ludzi Morawiecki czeka na sprzyja­jący moment. Rada nadzorcza PZU ma się zebrać 22 marca, ale Krupiński na razie się tym nie trapi. Trzy dni przed posiedze­niem udziela obszernego wywiadu Polskiej Agencji Prasowej, w którym chwali się wynikami spółki (w rzeczywistości ubezpie­czyciel zanotował właśnie najniższy zysk od 10 lat) i snuje plany na przyszłość.
   Rada zbierze się o 16.30. Dokładnie o tej samej godzinie mia­ło się zacząć spotkanie Jarosława Kaczyńskiego z premier Wiel­kiej Brytanii (ostatecznie, ze względu na zamach, przełożono je o jeden dzień). Czy to przypadek? - Raczej tak, bo termin rozmo­wy z Theresą May zmieniano dwukrotnie i trudno uwierzyć, by Morawiecki był w stanie skoordynować obrady z godziną spot­kania w Londynie. Poza tym radę zwołuje się z dużym wyprze­dzeniem. Chociaż z drugiej strony ta 16.30 była wpisana do kalendarza prezesa od kilku dni, więc wszystko jest możliwe - zapewnia rozmówca z PZU.
   Tak czy inaczej, okazja wydaje się do­godna. Kaczyński jest w Londynie, więc zanim Ziobro podejmie kontrakcję, Kru­pińskiego już nie będzie.
   Zmiany w zarządzie to pierwszy punkt w porządku obrad. Trzy kwadranse i jest po wszystkim. Jeden głos przeciw odwo­łaniu prezesa (najpewniej Zaborowski), osiem za (w tym prof. Banaszak i Paweł Kaczmarek, dyrektor departamentu skar­bu w Kancelarii Premiera). Dla Krupiń­skiego to szok. Dla Szydło też.

piątek, 14 kwietnia 2017

Patriotyzm w czasach tresury,Orędzie,Spalić kota,Zielona fala,Sijulejter,Co zostało ze slajdów Morawieckiego,Czy to ten moment



Patriotyzm w czasach tresury

Polska jakoś przetrwa ten czas demolki, hucpy, epo­kę złej polityki i złych manier. Pytanie brzmi: jacy wtedy będziemy.
   W sensie politycznym i strategicznym PiS przesuwa Pol­skę na Wschód. Ale czyni to, niestety, także w sferze ducho­wości i estetyki. Brutalność, pazerność, arogancja, granie patriotycznej melodii na najniższych rejestrach i odwoływa­nie się do najniższych instynktów - resentymentów, kseno­fobii i nietolerancji. To jest ten mentalny Wschód i estetyka peryferii. Coś, co oblepia; coś, czemu często ulegamy, nawet jeśli całym sercem się temu sprzeciwiamy. Cały ten nacjona­listyczny smog, który zatruwa atmosferę i na który - chcąc nie chcąc - jesteśmy skazani.
   Swoją propagandę PiS kieruje wyłącznie do własnego elek­toratu, ale infekuje tym cały kraj, bo nie żyjemy tu w oddzie­lonych od siebie, nieprzeniknionych dwóch przestrzeniach. To jest osmoza, która może być dobra lub zła, w zależności od tego, jakie zapachy (lub zapaszki) rozpyla się w powietrzu.
   PiS-owska propaganda z racjonalnego punktu widzenia jest tak toporna, prymitywna i niemądra, że nie może być skuteczna. Jednak w wielu zakątkach kraju jest ona szalenie skuteczna właśnie ze względu na swój prymitywizm i swoją toporność. Nie tak skuteczna jak w Rosji, gdzie pompowane przez Kreml hasła „odzyskiwania dumy i chwały”, histeria, ksenofobia i paranoja skutecznie zmarginalizowały liberalne elity. Ale na tyle skuteczna, by ożywić upiory z przeszłości. I to naprawdę zamierzchłej, dokładnie sprzed półwieku.
   Na oczach milionów Polaków reanimowany jest archetyp zgniłego Zachodu i złego Niemca. Groźnego Żyda zastąpił wprawdzie muzułmanin, ale w końcu to dalej Bliski Wschód. Intryguje łatwość tej operacji, choć organizm miał ponad ćwierć wieku na wytworzenie przeciwciał.
   Putinowska w zamyśle, narodowa w treści i bolszewicka w formie propaganda obecnej ekipy ma trzy zasadnicze mo­tywy. W miarę możliwości unicestwić albo przynajmniej zmi­nimalizować łączący Polaków wspólny mianownik. Po drugie - zdetronizować wszystkie niezależne autorytety. Po trzecie - używając języka brutalnej agresji, zepchnąć oponentów do narożnika, by cały czas byli w defensywie.
   Cele? Minimalizując to, co nas łączy, i wykopując między nami głęboki rów, uczynić jedną trzecią elektoratu emocjo­nalnym zakładnikiem władzy. Ta jedna trzecia ma resztą gar­dzić. a jej polityczną reprezentację ma uznawać za istotne zagrożenie. Przyczyni operacja nie musi się odbywać na polu czysto politycznym. TVP nie przez przypadek niemal zupeł­nie zignorowała orkiestrę Owsiaka i miliony Polaków wciąż nie mają pojęcia, że odniosła ona fenomenalny sukces. Ow­siak łączy, jest więc z założenia niebezpieczny. Do tego łączy nie pod sztandarami narodowo-katolickimi, co zagrożeniem jest podwójnym.
   Cel drugi - niszcząc wszelkie możliwe autorytety (immuni­tetem cieszą się tylko wybitni sportowcy), kompromituje się elity, dokonania III RP i kasuje się wszystkich, którzy w mo­mencie próby mogliby do owej jednej trzeciej elektoratu prze­mówić z przesłaniem jednoczącym. Demonizując zaś wrogów - i to cel trzeci - tworzy się w umysłach milionów przekona­nie. że jest jakieś stronnictwo narodowej zdrady. Ma to swój element afirmujący - w przeciwieństwie do nich wy jesteście zdrową tkanką narodu, ale i dezintegrujący - z nimi nie bę­dzie wam po drodze nigdy, bo was nienawidzą i wami gardzą.

czwartek, 13 kwietnia 2017

Siata



Mówią o nim, że jest biznesową lokatą posła PiS Jacka Sasina. Czy dlatego, że ratował go pożyczkami i płacił na kampanię jego partii? Tropiło go CBA, dwóm biznesom przygląda się prokuratura, ale trafił do władz polskiej siatkówki. Teraz sięga po komitet olimpijski

Wojciech Cieśla, Michał Krzymowski

Biznesowe przyjęcie w War­szawie, ludzie z Polskie­go Związku Piłki Siatkowej (PZPS) stoją w niedużej grupie. Jeden z nich od­biera telefon. Po chwili rzuca: - Dzwo­ni! Radek, wszystko idzie po naszej myśli, właśnie się wbija do Kancelarii Premiera.
   Radosław Piesiewicz, nowy członek za­rządu Związku, dla siatkówki ma być tym, kim dla piłki ręcznej był dawny rzecznik PiS Adam Hofman: mężem opatrznoś­ciowym, który przyciągnie ważnych ludzi i pieniądze od spółek skarbu. Jest młody, prężny i przyjaźni się z ważnym posłem PiS Jackiem Sasinem.
   Po minucie dzwoni telefon kolejne­go działacza. Ten krztusi się ze śmiechu: - Dzwonił Radek. Mówi, że jest u... mini­stra sportu! I że wszystko idzie po naszej myśli!
   Znany trener siatkówki: - Przed przyj­ściem do Związku Radek znał piłkę głów­nie z widzenia. Jego jedyną rekomendacją są bliskie kontakty z posłem. Okazało się, że to po prostu Dyzma - z pensją większą od pensji ministra. Tyle działacze siatkar­scy. Działacze PiS o Piesiewiczu wiedzą tyle, że podsłuchiwało go CBA i że poży­czał na schody posłowi.

środa, 12 kwietnia 2017

Biuro rodzinne



Syn posła, żona, matka, teściowa. Asystent brata i przyszła synowa. Druga narzeczona syna, mąż dyrektorki, brat i bratowa. To nie lista gości weselnych. To pracownicy europosla Bolesława Piechy i ich rodzinne powiązania

Michał Krzymowski

Bolesław Piecha, były wice­minister zdrowia, od trzech lat jest eurodeputowanym z ramienia PiS. Man­dat sprawuje bez rozgłosu. Na sesjach plenarnych odzywa się śred­nio raz w miesiącu. Do tego czterokrot­nie występował jako kontrsprawozdawca i podpisał się pod pięcioma rezolucjami. W okręgu wyborczym prowadzi jedno biuro, w Gliwicach.
   Kiedyś regularnie gościł w telewi­zjach informacyjnych, dziś robi to rzad­ko. Krótkie wywiady z nim raz na jakiś czas drukuje „Super Express”. Mimo to w okręgu wyborczym wspiera go trzyna­ścioro asystentów. Po co mu taka armia?

NAWOZY SZTUCZNE, ZANIECZYSZCZENIA RÓŻNE
Jedną z krajowych współpracownic deputowanego jest 60-letnia Gra­żyna Mendecka. Choć ma u Bolesława Piechy pełny etat, to w gliwickim biu­rze trudno ją zastać. Aby ją znaleźć, trze­ba jechać w kierunku Tychów, do Łazisk Górnych. Tu, w gimnazjum im. Mikoła­ja Kopernika, Mendecka jest dyrektorką i uczy techniki.
   Mendecka jest też teściową Tomasza Piechy, syna europosła. Etat w biurze do­stała w 2015 roku. Odziedziczyła go po córce Karolinie, która do ślubu z Toma­szem była asystentką deputowanego. Gdy weszła do rodziny. Bolesław Piecha prze­kazał etat jej mamie. Pensję asystentki na początku kadencji dostawała też narze­czona drugiego z synów, aleją deputowa­ny wycofał z biura jeszcze przed ślubem.
   Dzwonimy do gimnazjum w Łaziskach.
   - Jak udaje się pani godzić posadę dy­rektorki z etatem u europosła?
   - Godzę, bo godzę - prycha Grażyna Mendecka.
   - A dlaczego bym miała nie godzić?
   - Kierowanie szkołą na pewno jest czasochłonne.
   - Ale dyrektorzy są kreatywni. Do widzenia.
   Bolesław Piecha zapewnia, że Mende­cka zajmuje się w jego biurze organizacją konkursów dla młodzieży i uczniowskich wycieczek do siedziby europarlamentu. W jednej delegacji do Strasburga - zazna­
cza deputowany - nawet uczestniczyła osobiście.
   - Czym zajmowała się jej córka?
   - Prawdopodobnie wykonywała za­dania tutaj, na Śląsku - mówi Piecha bez przekonania. - A dokładniej w jego połu­dniowo-wschodniej części. Łaziska. Mi­kołów, Tychy...
   - Jakie zadania? Konkursy?
   - No, nie tylko. Sprawy logistyczne, utrzymywanie kontaktu z członkami partii, samorządowcami... Poza tym da­wała mi informacje o sprawach przemy­słowych. Pani Karolina jest chemikiem z wykształcenia, a w mojej komisji [komi­sja ochrony środowiska - red.] są nawozy sztuczne, przemysł gumowy, zanieczysz­czenia różne.

wtorek, 11 kwietnia 2017

Lekarz wymyślonych chorób



Jarosław Kaczyński słynie z trafnych diagnoz, ma problem jedynie z „leczeniem". To pogląd dosyć popularny nawet wśród przeciwników PiS. Tyle że fałszywy.

Zaczęło się od Adama Michnika, który przed ko­misją śledczą ds. afery Rywina oddawał po latach sprawiedliwość prezesowi PiS i jego dawniejszym antykorupcyjnym przestrogom. Motyw „świetne diagnozy i marne wykonanie” powracający po­tem w licznych tekstach (np. „Mój kłopot z pana­mi K.” Jacka Żakowskiego w POLITYCE z 2006 r.) oraz medialnych dyskusjach. Utrwalany również w ostatnich latach zwłaszcza przez młodszą lewicę, która doceniła wrażli­wość PiS na rozwarstwienie społeczne, śmieciówki, problem niskich płac.
   Słychać więc czasem westchnienia: skoro Kaczyński ma tak dobry słuch społeczny i nawet potrafi niekiedy zrobić z niego sensowny użytek (program 500+), to po co mu zamordystyczny naddatek? Nie mógłby po prostu skupić się na rozwiązywaniu społecznych problemów bez rozwalania Trybunału Konstytucyjnego, obsesji antytuskowej, awanturnictwa w polityce zagranicz­nej? Kaczyński jest tu figurą pękniętą. W zasadzie chce dobrze, lecz kieruje nim jakaś tajemnicza skaza na duszy bądź destruk­cyjne - po Smoleńsku jakoś tam zrozumiałe - namiętności.
   Ale to tak, jakby widzieć same drzewa i nie dostrzegać lasu. Bo diagnozy Kaczyńskiego pozornie tylko służą wskazaniu źródeł społecznego bólu. W rzeczywistości co najwyżej stwierdzają fakt jego wystąpienia, przy okazji wyolbrzymiając jego skalę i znacze­nie. Dla cierpiącego w samotności to oczywiście całkiem sporo i nietrudno wtedy przeoczyć, że diagnoza wcale nie została posta­wiona po to, aby wyleczyć. A przynajmniej nie to jest jej głównym celem. Niezmiennie chodzi bowiem o wskazanie i ukaranie tych, którzy ów ból rzekomo zadają. Czyli niemal każdego, komu z PiS nie po drodze.
   Pytanie, czy Kaczyński musi wszystko rozwalić, aby rozwią­zać kilka społecznych problemów, wcale więc nie jest pyta­niem absurdalnym.

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Siedem lat pod brzozą



Grupa polityków i sympatyków PiS na siódmą rocznicę katastrofy smoleńskiej zamówiła u Wojciecha Korkucia plakat. Artysta połączył na nim napisy „Katyń" i „Smoleńsk" hasłem „Prawda jest cierpliwa".

Cierpliwość to teraz ważne słowo w kontekście Smoleńska, kiwa głową poseł PiS. Partia rządzi już niemal półtora roku, kontroluje prokura­turę, służby, MSZ, a na tzw. odcinku smoleń­skim sukcesów brak. Nie ma dowodów, nie ma wyroków, nie ma raportu, nie ma wraku. Jest za to rywalizacja pisowskich klanów, rosnąca nieufność do An­toniego Macierewicza oraz słabnące zainteresowanie tematem wśród wyborców i szeregowych polityków ugrupowania.
   - Dla wielu posłów PiS Smoleńsk stał się sprawą drugorzędną, istotną jedynie o tyle, że jest ważna dla Jarosława Kaczyńskiego. Nawet w rodzinach ofiar związanych z PiS podnoszą się głosy krytyczne wobec Macierewicza - że nie ma efektów pracy podko­misji, że dodawanie nazwisk ofiar do apelu poległych było nie­potrzebne - opowiada posłanka PiS. - A wyborcy, którzy kiedyś na każdym spotkaniu dopytywali o katastrofę, dziś interesują się przede wszystkim walką z sędziami, mediami i tym, jak po­wstrzymać napływ uchodźców - dodaje.
   Po pospieszającym go artykule w prawicowym tygodniku „Do Rzeczy” Macierewicz złożył zapowiadane od miesięcy doniesienie na Donalda Tuska, zarzucając mu „zdradę dyplo­matyczną” - i tyle.
   Zespół parlamentarny ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy pre­zydenckiego tupolewa wprawdzie się na początku kadencji ukon­stytuował - parlamentarzyści dostali mocną sugestię, że mają się zapisać - ale nie podjął prac. - Z miesiąc temu dostaliśmy esemes, że będzie posiedzenie, ale potem przyszła informacja, że jednak odwołane - wspomina posłanka PiS. Zespół zbierze się być może z okazji siódmej rocznicy, ale zasadniczo nie ma racji bytu, bo sprawę wyjaśnia powołana przez Macierewicza podkomisja. Jej obrady i efekty prac nie są jednak upubliczniane, w przeciwieństwie do bardzo aktywnego medialnie zespołu w poprzednich kadencjach.
   Na smoleńskich miesięcznicach - w marcu była już 83. - prezes PiS powtarza: „Będzie prawda wbrew tym, którzy tutaj krzyczą” (styczeń 2017 r.), „Ta prawda wyjdzie na jaw wbrew wszystkiemu, wbrew wszystkiemu zwyciężymy w tej walce” (luty), „Będzie wolna Polska, będzie prawda o Smoleńsku i będzie klęska tych, którzy są łotrami” (marzec). Jakaś bezradność pobrzmiewa w tych co­miesięcznych zapowiedziach najpotężniejszego polityka w Polsce.

niedziela, 9 kwietnia 2017

Mali agenci


Wyrzucanie oficerów, degradacje, mobbing i samobójstwo jednego z nich. Ludzie Macierewicza rozbili polski kontrwywiad i zamrozili jego najważniejszy projekt.

Kiedy po raz pierwszy pojawiły się publiczne informacje o szyka­nach, rzecznik MON Bartłomiej Misiewicz nazwał Waldema­ra K. „zwykłym, chorym, 60-letnim pracownikiem administracyjnym, który i tak już odszedł ze służby”. To zdanie, w którym nie ma ani jednego prawdziwe­go słowa, pokazuje, jak działa szef MON Antoni Macierewicz i jego ludzie, dla któ­rych insynuacja, manipulacja, wręcz jaw­ne kłamstwa są ulubioną bronią stosowaną w niszczeniu każdego, kto stanie na drodze. Gdy Misiewicz wypowiadał te słowa, Walde­mar K. miał 50 lat, nadal był w służbie i to nie jako pracownik administracyjny, ale puł­kownik kontrwywiadu z 20-letnim stażem, ostatnio na stanowisku zastępcy naczelnika Zarządu Bezpieczeństwa Informacji SKW.

poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Resort dziwnych kroków



Zapowiedziana weryfikacja kadr dyplomacji pokazuje bolszewickie myślenie PiS o państwie. I gwarantuje, że „zwycięstw" takich jak 1:27 w polityce międzynarodowej będzie więcej.

Przegrana w głosowaniu nad prze­dłużeniem kadencji Donaldowi Tuskowi to tylko jedna z klęsk polityki zagranicznej PiS ostat­nich tygodni. Oto kolejne: szczyt czterech dużych państw UE (bez Polski) w Wersalu i zapowiedź budowy Europy wielu prędkości - wbrew polskim intere­som. Przegrana w unijnym glosowaniu nad nowymi zasadami liczenia emisji CO2. Brak gwarancji przywilejów socjalnych dla Po­laków na Wyspach ze strony Brytyjczyków, rzekomo sojuszników PiS.
   Wszystko to pokazuje dwa groźne zjawi­ska. Po pierwsze, postępującą samoizolację Polski na arenie międzynarodowej, uzna­wanie ekipy PiS przez partnerów za niepo­trzebnego nikomu dziwaka. I po drugie, ignorowanie przez Jarosława Kaczyńskiego i spółkę opinii profesjonalnej dyplomacji - od roku lekceważonej i demontowanej przez rządzących. Procedowana właśnie nowa ustawa o służbie zagranicznej do­kończy ten proces z opłakanymi dla pań­stwa i obywateli skutkami.

niedziela, 2 kwietnia 2017

Pomidor,Polska różnych prędkości,Szczęki wieloryba,Jednostka chorobowa,Polakożercy i Niemcofile,Efekt kuli śnieżnej,Obciach zamiast promocji i Brzydkie pytania



Pomidor

Jeśli chodzi o Europę dwóch prędkości, to - acz bez entu­zjazmu - jestem „za”, a na­wet „za plus”. Wolałbym Europę jednej prędkości, taką, w której rekolekcje odbywają się po lekcjach, a nie kosztem nauki, taką, w której pigułka „nazajutrz rano” jest od lat (jak w katolickiej kiedyś Hiszpanii) dostępna bez gonitwy za lekarzem po receptę, Polskę, w której obcy ludzie na ulicy posyłają sobie uśmiech lub wręcz mówią sobie dzień dobry, taką, w której prezydent jest autorytetem moralnym, jak Gauck czy Havel, taką, któ­ra rozwija alternatywne źródła energii zamiast dymu z komina, w której nie wycina się bezmyślnie drzew, minister ochrony środowiska nie chodzi z fuzją po lesie, a ministrowie, leżąc na ringu, nie udają, że knock out jest ich zwycięstwem.
   Nie możemy żądać, żeby tamta Europa, ze wspólną walutą etc., na nas czekała. Nie możemy też dotrzymać jej kroku, więc musimy pilnować, żeby odjeżdżając, nie zamykała za sobą drzwi. Musimy zdawać sobie sprawę, że nie do końca jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. Trans­formacja w Hiszpanii była dziełem przede wszystkim dwóch ludzi - prawicowego, frankistowskiego premiera Adolfo Suareza i legendarnego w pewnych kręgach przy­wódcy nielegalnej partii komunistycznej Santiago Carillo. Spotykali się potajemnie, zawarli porozumienie, premier zalegalizował komunistów, ci z kolei dotrzymali warun­ków umowy - i tyle. A u nas to, co najlepsze - umowę - przedstawia się jako najgorsze, czyli kompromis, to jest zdradę. A czymże jest Unia Europejska jak nie zmową, całą pajęczyną umów, z których każda jest kompromi­sem? W jaki sposób ludzie bezkompromisowi, Kaczyński czy Macierewicz, mają być współtwórcami kompromisów w Europie, jeśli u siebie w kraju stosują taktykę spalonej ziemi? Wystarczy posłuchać generałów, którym - chwała Bogu! - nie brak jeszcze odwagi, żeby zabrać głos w obro­nie ojczyzny, czy sędziów Trybunału Konstytucyjnego, którzy stanęli przed trudnym dylematem - uczestniczyć w posiedzeniu pod przewodnictwem mgr Przyłębskiej i dać świadectwo swoim poglądom w zdaniu odrębnym czy też bojkotować gremium, które Trybunałem nie jest? Jakże to przypomina dylematy pisarzy i dziennikarzy w PRL: publikować czy nie publikować w warunkach cenzury, Marca i Grudnia? Deficyt demokracji stawia lu­dzi pod ścianą, wymaga od nich odwagi albo ich łamie. A demokracja autorytarna, nie mówiąc już o dyktaturze, opiera się na strachu.
   Nie jest możliwe, żeby w dzisiejszej elicie władzy nikt nie odebrał wyniku 27:1 jako klęski. Przecież to nie są lu­dzie zaburzeni umysłowo, którzy nie wiedzą, że 2x2=4. Nie jest tak, że PP. Bielan, Brudziński, Duda, Szydło, profesorowie Gliński, Szczerski, Krasnodębski, Zybertowicz, eurodeputowany Czarnecki, Saryusz-Wolski, Sasin, Waszczykowski nie rozumieją, co się stało w Brukseli. Oni dobrze rozumieją, że wymierzono im policzek, że plebiscyt na temat Kaczyńskiego został w Europie przegrany z kretesem, ale wiedzą, gdzie stoją konfitury, więc na widok tego, co miało miejsce, mają jedną odpowiedź: pomi­dor. Pamiętacie grę w pomidora? Na każde zadawane pytanie dzieci odpowiadają „pomidor”. Które nie wytrzyma - jak Kazimierz Ujaz­dowski - wypada z gry. - Macierewicz pędził za szyb­ko? - Pomidor. - Polegliśmy w Brukseli? - Pomidor. Tym, co łączy wszystkie te pomidory, jest strach. Kłamstwo smoleńskie, kłamstwo brukselskie, kłamstwa trybunal­skie - to wszystko strach. Paraliżujący strach, że jeżeli zapomni się pacierza czy choćby zająknie, to prezes się skrzywi. A słowa pacierza, jak słowa klucze, otwierają drzwi do kariery, czyli - pardon - do spiżarni. Zabawne było, jak kilka dni przed wyborem przewodniczącego Rady Europejskiej politycy PiS zaczęli jak na komendę mówić „doktor” Jacek Saryusz-Wolski. Doktor, doktor, doktor, tak jak kiedyś mówili profesor, profesor, pro­fesor. Ale żaden nie ośmieli się powiedzieć „magister Przyłębska”, bo to by była obraza. Konia z rzędem temu Sasinowi czy Szczerskiemu, który odważy się mówić per „magister Przyłębska”. Ten protokół obowiązuje nie tyl­ko w armii prezesa, ale i w taborach propagandowych. Choć kary nie są tam tak bolesne jak w wojsku, media prorządowe wolą nie mówić o „katastrofie” brukselskiej, najbardziej gorliwe radzą zmieniać temat, bardziej nie­pokorne uspokajają, że to była zaledwie potyczka, może należało zacząć całą akcję wcześniej, może to, może tamto, ale obowiązuje pogląd Kaczyńskiego, że to było zwycięstwo, nie porażka, żadna klęska, tylko sukces, wiktoria brukselska, bo pokazaliśmy całej Europie gest Kaczyńskiego. Tyle że nie po wygranym, lecz po prze­granym konkursie, ale kto by się bawił w szczegóły. Eu­ropa szanuje tego, kto umie jej powiedzieć, żeby go po­całowała. Kaczyński zachowuje się jak tyczkarz, który nie pokonał najniższej wysokości i obrażony na sędziów oraz na publiczność pokazuje im gest Kozakiewicza.

sobota, 1 kwietnia 2017

Niezłomna



Jeśli człowiek wie, czego chce, to nigdy nie pobłądzi. Choćby nawet musiał w kilka miesięcy pokonać drogę z bieguna lewicowego na prawicowy. Dzięki Magdalenie Ogórek już wiemy, jak to się robi.

Rafał Kalukin

Jej rozterki są pieczołowicie doku­mentowane. Zawodowi plotkarze załamywali już ręce, że Magda przestała zaliczać każdą ważną imprezę w stolicy. Jesienią wróciła jednak na ściankę. Ostatnio znów wyzna­ła, że „show-biznes nigdy jej nie pociągał”.
   Choć w celebryckiej branży od niedaw­na, jej dossier na Pudelku robi wrażenie. Niedawno paparazzi namierzyli ją w mod­nej parce Mr&Mrs Italy (7 tys. zł) i z toreb­ką Chanel (6,5 tys.). W grudniu torebka pochodziła od Prady (ok. 5 tys.) i - jak do­nosił plotkarski portal - to już jej trzecia z katalogu włoskiej firmy. Z kolei w listo­padzie Magda pojawiła się na premierze nowego „Pitbulla” w różowym płaszczy­ku Prady, uzupełniając kreację torebką Dolce&Gabbana (ok. 5 tys.). „Będzie iko­ną stylu?” - zastanawiał się Pudelek. Sama wyznała w telewizyjnej śniadaniówce: „Je­stem perfekcjonistką i estetką”.
   Mylić się jednak będzie ten, kto zarzuci Magdzie Ogórek nadmierne epatowanie opinii publicznej swym dobrostanem. Bo - już jako Magdalena Ogórek, czyli nie­pokorna komentatorka polityczna mawia­jąca o sobie, że „nie całowała salonu w pier­ścień” - konsekwentnie przecież opowiada o dobrostanie całego społeczeństwa cza­sów „dobrej zmiany”. Wiadomo - 500+.
I to ludzi naprawdę interesuje - podkreśla w większości wypowiedzi - a nie jakiś tam Trybunał Konstytucyjny.
   Kolejna kreacja nazywa się „dr Ogórek” i stanowi nadwiślański odpowiednik India­ny Jonesa. Media szeroko relacjonowały jej spektakularne wysiłki na rzecz odzyskania dzieł sztuki zagrabionych w Krakowie przez austriackiego nazistę Ottona von Wachtera. Sama zresztą obszernie opisała na łamach „Do Rzeczy” sukces swej wiedeńskiej eska­pady, w trakcie której pieczołowicie otwie­rała sumienie Horsta, syna grabieżcy. Przy okazji dostało się administracji państwo­wej za „chroniczny imposybilizm” w od­zyskiwaniu skarbów narodowych.
   Ministerstwo Kultury sprostowało póź­niej, że z tym imposybilizmem to przesa­da. Otóż skradzione dzieła sukcesywnie wracają do ojczyzny (i pojawiły się sto­sowne przykłady); po prostu nie nadaje się tym sukcesom aż takiego rozgłosu. Resort nie miał jednak wielkiego żalu do dr Ogórek, skoro przyznał 40 tys. zł do­tacji - to górna granica dofinansowania - na jej książkę o rodzinie Wachterów. Smutniejsze, że zazdrośnicy z konkuren­cyjnego tygodnika „wSieci” nie docenili dobrej roboty i po buchaltersku wyliczyli faktyczną wartość odzyskanych skarbów. „Amatorska akwarelka panny z dobrego domu Julii Potockiej” miała być warta raptem 4 tys. zł. Jeszcze niżej wyceniono XVIII-wieczną mapę Rzeczypospolitej Obojga Narodów. „Trochę zatłuszczoną i zalaną”, gdyż latami tkwiła za szkłem na blacie barku w rezydencji Wachterów. Zaś o XVI-wiecznym miedziorycie, ostatnim z odzyskanych skarbów, nie­wiele na razie wiadomo. „Jeśli się spojrzy na chłodno, to Horst Wachter niewiel­kim kosztem zapewnił sobie niezły piar” - skomentowała cytowana przez „wSieci” dr Joanna Lubecka z IPN. Cóż jednak złego w dobrym piarze?