piątek, 31 stycznia 2014

Instytut pamięci niecałej



Prezes IPN Łukasz Kamiński o tym, co jego instytucja robi, a czego nie ma zamiaru robić


Jacek Żakowski: - Czytał pan „Resortowe dzieci. Media"?
Łukasz Kamiński: - Nie.
A widział pan?
Śledzę debatę.
Mało książek wywołuje taką awanturę.
Dlatego ją przeczytam, jak znajdę czas.
Kiedy mam przyjść, żeby był pan gotów do rozmowy?
Za dużo pan wymaga.
Nie w świetle ustawy o IPN. Ta książka godzi w ustawowe cele Instytutu.
Nie IPN ją wydał.
Pamięta pan preambułę ustawy?
Z głowy całej nie zacytuję.
Mówi o kultywowaniu pamięci o ofiarach totalitaryzmów i o czynach obywateli na rzecz „niepodległego państwa polskiego" oraz o zadośćuczy­nieniu przez nasze państwo pokrzyw­dzonym przez tamto państwo.
I że bezprawne działania państwa przeciw obywatelom nie mogą być zapomniane.
A ta książka poniża ludzi zasłużonych w walce o niepodległość, represjo­nowanych, inwigilowanych. Adam Michnik wiele lat siedział w peerelow­skim więzieniu. Jak to możliwe, że taka antypolska książka się ukazuje, jest bestsellerem, w publicznej świadomo­ści zakłamuje przeszłość, a pan milczy?

Weki, bania i czekoladka z Lufthansy



W ciągu jednej kadencji w Brukseli europoseł może odłożyć od jednego do dwóch milionów złotych Zależy, jak kto żyje. A są tacy, co z Polski wożą słoiki, i tacy, co nie żałują sobie niczego.

Powiedzieć, że enroposłowie sobie nie krzywdują, to jakby nic nie powiedzieć. Sama pen­sja deputowanego wynosi 32 tysiące zło­tych brutto, diety to kolejne 17,5 tysiąca. Do tego dochodzą miesięczne dodat­ki na pensje dla asystentów, wynajem biur i podróże niezwiązane z dojazdami do Brukseli i Strasburga - łącznie około 110 tysięcy.
Dodatkowo każdy poseł korzysta z dar­mowych przelotów z domu do pracy i dostaje zwrot kosztów podróży samochodowych. Deputowani przyznają, że najbardziej opłacalne są te ostatnie. Jak się człowiek zaweźmie, to na samych przejazdach może miesięcznie dorobić nawet do 40 tys, zł. Na czysto, już po odliczeniu kosztów paliwa. Mandat europosła to także egzotyczne po­dróże służbowe po całym świecie, darmo­we kursy językowe na Malcie, refundowana opieka medyczna dla rodziny i godziwe uprawnienia emerytalne.
Porównywanie majątków wszystkich europoslów - zarówno tych, którzy cięż­ko harują, jak i tych, którzy tylko pod­pisują listę i znikają - jest oczywiście trochę niesprawiedliwe, bo za dobrą pra­cę należy się dobra zapłata. Warto jed­nak wiedzieć, na co w Brukseli można liczyć.
A można na sporo. Eurodeputowany, którego pytam o pieniądze, przyzna­je: - Myśmy tu wszyscy odjechali. Jedni tylko finansowo, inni także mentalnie.

czwartek, 30 stycznia 2014

Nasze Narodowe histerie



Jak PiS stało się ruchem protofaszystowskim, dlaczego Brytyjczycy obawiają się Polaków i jak chwile wariactwa wpływają na nasze dzieje - opowiada znany historyk z Londynu Adam Zamoyski.

Rozmawia MAREK RYBARCZYK


NEWSWEEK: Czy tragiczny wypadek w Smoleńsku stał się naszym narodowym przekleństwem?
ADAM ZAMOYSKI: Dopiero teraz to, co się stało pod Smoleńskiem, nabrało cech prawdziwej katastrofy. Na początku była to katastrofa lotnicza, wyjątkowe, jedno­razowe wydarzenie, nawet dla tych, którzy wierzyli w zamach. Obecnie to wydarze­nie stało się symbolem ideowym i narzę­dziem politycznym, czymś, co dzieli całe społeczeństwo. To absurdalna sytuacja. W czasach pokoju władza i opozycja po­winny się skupiać na budowaniu dobro­bytu narodu, a nie tworzeniu jakichś wizji historycznych. Nie tak dawno robili to ko­muniści i faszyści, kiedyś rewolucja fran­cuska. Z wiadomymi skutkami.

Słynna brzoza, teorie o zamachu - jak pan ocenia te mity polityczne PiS?
- PiS, które na początku sprawiało waże­nie partii sensownej, stawało się powoli ruchem protofaszystowskim. Używa tech­nik: kto nie z nami, ten przeciwko nam. Z tym łączy się test na prawdziwego Po­laka: albo się nim jest, albo nie. Nie ma miejsca dla ludzi o zróżnicowanych poglą­dach. Tak zaczęło się w Niemczech w la­tach 30. i tak bywało w Polsce za czasów sanacji. To było fatalne wtedy i jest prze­rażające dziś. Na szczęście jeszcze nie we­szły do akcji bojówki do ochrony wieców.

Imienia Kaczyńskich



Uczniowie zanurzają się w życiorysach patronów. Tropią tak zwany ludzki rys Marii i Lecha Kaczyńskich. Uczą się, że pies prezydenta miał na imię Tytus, a kotka Molly. Że prezydent wszystko robol dla Polski, a jego żona bez reszty poświęciła się rodzinie.

WOJCIECH CIEŚLA

Lech Kaczyński jest śnieżnobiały, lekko uśmiechnięty i dwa razy większy od brązowe­go Jana Pawia II. Stoi na szafie na pierwszym piętrze, w bibliotece podstawówki w Podsarniu, jedy­nej w Polsce szkoły imienia Marii i Lecha Kaczyńskich. Prezydent jest z gipsu, papież z kamienia. Popiersie to prezent od bratniej szkoły w Chełchach po Ełkiem, je­dynej w Polsce imienia Lecha Kaczyńskiego. - Dzi­wi mnie, że w całym kraju są tylko dwie takie szkoły - mówi Antoni Polkowski, wójt Ełku, wielbiciel zmar­łego prezydenta. - Roosevelt sprzedał Polskę Stalinowi, oddal nas w niewolę komunistom, a ulicę ma w każdym mieście. Kaczyńskiego wciąż tylko opluwają, jak coś ma być nazwanej ego imieniem, od razu awantura. A ja pytam: kto więcej zrobił dla Polski, on czy Roosevelt?

1.

środa, 29 stycznia 2014

Sorry i reakcja obory



Tomasz Lis

Minister Elżbieta Bieńkowska udo­wodniła, że kompletnie nie na­daje się do naszej tzw. polityki. Nie potrafi bomem bez mrugnięcia okiem pleść bzdur, zaprzeczać oczywistościom, opowiadać dyrdymał, schlebiać niskim gu­stom i przypochlebiać się gawiedzi.
Cały ten nieszczęsny epizodzik z wyrwa­nymi z kontekstu całkowicie niewinnymi i równie prawdziwymi słowami pani mi­nister nie powinien być jednak bagatelizo­wany. Ujawnił bomem charakterystyczne cechy symbiotycznej relacji między przaśnymi politykami, idiociejącymi mediami i niewybredną częścią publiki.
Przez 24 godziny newsem dnia, sygno­wanym tak zresztą na wielkich interne­towych portalach, było stwierdzenie, że w zimie jest zimno. W ciągu godziny w jednym tylko - nomen omen - kanale informa­cyjnym, zdanie to zacytowano (liczyłem) ponad 20 razy. Do jego komentowania rzu­ciły się największe orły politycznej analizy, arbitrzy elegancji i estetyki. Na czele z po­słem z SLD, który jeszcze chwilę temu był przekonany, że Powstanie Warszawskie odbyło się w 1988 roku, z posłem Solidar­nej Polski, którego największym osiąg­nięciem było prezentowanie w sejmowej debacie słoika z robactwem, i rzecznikiem PiS, który - co było szczególnie urocze - da­wał 'wykład o politycznej arogancji. Sekun­dowały im szerokie rzesze internautów, na czele z autorami tzw. memów, w zdecydo­wanej większości będącymi wizualizacją braku myśli i złego gustu.
Dokładnie dwa tygodnie przed tym, gdy pogodowy armagedon dotkną kraj nad Wisłą, przypadłość ta dotknęła część Ameryki. Sprawdziłem. W okolicy Buffa­lo zamknięto -wtedy drogi, bo była zamieć. W

Cham polityczny



„Wolałbym bzyknąć kozę niż posłankę Pawłowicz” - tak przemawiają posłowie w Sejmie. Hamulce puściły, prostactwo zwycięża.
Kto jest dziś pierwszym chamem polskiej polityki?

ALEKSANDRA PAWLICKA

Wydawało się, że kiedy Lepper po­wiedział w Sejmie: „Wersalu już tu nie będzie”, to gorzej być nie może. A jednak gdy słucham tego, co dziś wygadują parlamentarzyści, dochodzę do wniosku, że czasy Leppera to jednak był wersal - mówi komentatorka sejmowa z TVN Katarzyna Kolencla-Zaleska.
- Kiedyś wypowiedzi z gatun­ku męskiej szatni były wy­padkami przy pracy. Politykowi coś się wymsknęło i potem za to przepraszał, a dziś przeciw­nie, politycy są
dumni z wypowiedzi, którymi zdołają za­szokować - dodaje Paweł Wroński, dzien­nikarz polityczny „Gazety Wyborczej”.
- Chodzi o to, by dotknąć, zranić, spo­niewierać i upodlić - przyznaje Janina Paradowska, publicystka tygodnika „Polity­ka”. - Ludwik Dom mówił kiedyś, że naj­większym mankamentem polskiej polityki jest deficyt szacunku. Tylko że dawno już o tym zapomniał, podobnie jak większość parlamentarnych kolegów - dodaje.

Kwintesencja
Gdy poseł Twojego Ruchu Marek Do­marada oświadczył ostatnio, że „wolałby bzyknąć kozę niż posłankę Pawłowicz”, postanowiliśmy zapytać dziennikarzy zajmujących się polityką o stopień schamienia tych, którzy

wtorek, 28 stycznia 2014

Obóz Wielkiego Kłamstwa




Otwieram lodówkę, a tam Dorota Kania. Otwieram zmywarkę - wyskakuje JerzyTargalski. Chcę wyjąć pranie - z bębna wypełza Maciej Marosz.
Aż strach spuścić wodę, bo nie wiadomo, czy z rezerwuaru nie chluśnie to śmierdzące„coś'', co z nich pod hasłem „Resortowych dzieci" od miesiąca chlusta z siłą wodospadu.

Gratuluję tej trójce szczerze i pokornie. W swojej dyscyplinie od­nieśli niebywały sukces piarowski, polityczny, handlowy i także finansowy. Jeśli podawane w mediach dane kolportażowe są trafne, do podziału z wydawcą mają już milion złotych. A jeszcze niedawno tkwili w kurczącej się niszy Niezależnej.pl i„Gazety Polskiej" Jeśli PiS dojdzie do władzy, z pewnością zostaną sowicie nagrodzeni. Podob­nie jak Bronisław Wildstein za „listę Wildsteina" został nagrodzony fotelem prezesa TVP. Jeżeli to Jarosław Kaczyński (lub Antoni Macie­rewicz) będzie znów podejmował decyzję, tym razem to Targalski zostanie zapewne szefem TVP, Kania szefową Jedynki, a Marosz dyrektorem radiowej Trójki. Niewątpliwie im się to należy, bo od po­wstania religii smoleńskiej, która mocno się przez cztery lata zużyła i dziś jest raczej przedmiotem kpin niż kultu, Obóz Wielkiego Kłam­stwa nie potrafił stworzyć tak nośnego i użytecznego konstruktu.
W dziejach Wielkiego Kłamstwa, od ćwierćwiecza odgrywającego ważną rolę w polskiej polityce,„Resortowe dzieci" są osiągnięciem szczytowym. Bo stworzyły konstrukt wyjątkowo poręczny. Pozwala on znieważyć, opluć, okleić błotem dowolnie wybraną, nielubianą osobę. Rządzi tu bowiem prosta - wiadomego pochodzenia - zasada:„dajcie człowieka, paragraf się znajdzie".

Prawicowe źródełko



Za Grzegorzem Biereckim idą duże pieniądze. - PÓŁ prawicy siedzi u niego w kieszeni - mówi znajomy założyciela SKOK.

Poseł: – Zafundował bursztynową sukienkę dla Matki Boskiej na Jasnej Górze, wyłożył pieniądze na film o księdzu Popiełuszce, wykupuje reklamy we wszystkich prawicowych mediach... Grzesiek siedzi na pieniądzach i cała prawica się do niego pcha. Znajomy niedawno mi powiedział: „To źródełko, z którego piją wszyscy. Lepiej nie chodzić do niego za często, bo jeszcze wyschnie”. – Grzegorza ta sytuacja frustruje. Wszyscy przychodzą do niego z pomysłami. Ale nie – jak zarobić. Każdy chciałby tylko wydawać – wczuwa się jeden z prawicowych działaczy. Jednocześnie przyznaje, że też czerpie ze źródełka.

Człowiek wybitnej pracy
Grzegorz Bierecki. Milioner o wyglądzie księgowego: pod pięćdziesiątkę, lekko pucołowaty, włosy przyczesane na bok, okulary w drucianych oprawkach. Wykształcenie humanistyczne, pierwszy zawód – szlifierz bursztynu. Pod koniec lat 80. pracował w spółdzielni rzemieślniczej, robił wisiorki, koraliki. Jest twórcą potęgi SKOK, Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych, do których należy już 2,5 miliona osób.
Bierecki mówi, że to nie są parabanki. Sam nazywa je bankami pobożnymi. To jednak coś więcej – samowystarczalny system. Z własnym towarzystwem ubezpieczeniowym (SKOK Ubezpieczenia), funduszem inwestycyjnym (Towarzystwo Funduszy Inwestycyjnych), firmą leasingującą samochody (SKOK Leasing), instytutem naukowym (SIN), agencją ratingową (ARS), domem mediowym (Apella), gazetami („Tygodnik Podlaski”, „Gazeta Bankowa”), portalem informacyjnym (stefczyk.info), biurem podróży (Ecco Holiday) i sądami – arbitrażowym i polubownym. Spółdzielcze Kasy formalnie są własnością członków kas, ale faktycznie system pozostaje w rękach rodziny. Jego mózgiem jest Grzegorz Bierecki, a w prowadzeniu biznesu pomaga mu brat Jarosław. Żona Marzena jest we władzach związanego ze SKOK Stowarzyszenia Krzewienia Edukacji Finansowej, przy którym działają oba spółdzielcze sądy.
Lech Kaczyński powiedział kiedyś: „Jeśli ktoś ma pieniądze, to znaczy, że skądś je ma”. Bierecki ma ich

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Dwie żony i wybory



Kiedy bolesne sprawy rodzinne mieszają się z twardą polityką, zwykle kończy się to nieszczęściem. Tak jest również w przypadku zamieszania wokół pań Gosiewskich. Nic dziwnego, że partia robi wszystko, by problem zdusić w zarodku

Jestem zażenowany sytuacją”, „To dla nas niezręczne”, „Wolał­bym nie komentować" - tak najczęściej reagują posłowie PiS na pytanie o sprawę dwóch pań Gosiewskich. Trudno im się dziwić. Emocjonalne oświadczenie rodziców Przemysława Gosiewskiego, który zginął w katastrofie smoleńskiej, może wywoływać mieszane uczucia. A cała historia raczej nie pomaga partii na starcie kampanii do Parlamentu Europejskiego.
Najprościej rzecz ujmując, chodzi o to, że rodzice Gosiewskiego nie chcą, by pierwsza żona ich syna, Małgorzata, kandydowała z list PiS do europarlamentu. Zdecydowanie opowiadają się za drugą żoną-Beatą.
„Nie wyrażamy zgody na kandydowanie z regionu świętokrzy­skiego ani z żadnego innego i niszczenie dobrego imienia Przemy­sława przez Małgorzatę Gosiewską, pierwszą żonę, która zostawiła syna z dzieckiem w najgorszym momencie - oświadczyli. - Mamy prośbę do władz partyjnych, do pana premiera Kaczyńskiego, by postawili na Beatkę. Prosimy, by pan premier Kaczyński jako długoletni przyjaciel naszego syna uwierzył, że nasza synowa na pewno nie przyniesie wstydu Prawu i Sprawiedliwości. Będzie sprawować mandat z miłości dla regionu i męża".

KŁÓTNIA 0 ALIMENTY

Meryl Streep: Panowie, tracicie władzę





JA SEXY?! NIGDY!
Ale jest strasznie dużo innych rzeczy, ze które możne mnie pochwalić



Z główną bohaterką filmu  „Sierpień w hrabstwie Osage”
rozmawia
Magdalena Żakowska
Zagrała pani starą, zgorzkniałą, wredną sukę. To trudniejsze niż role uroczych,
pełnych optymizmu kobiet, które grała pani dotychczas?
- To było trudne. Rola Violet dała mi dużo sa­tysfakcji, ale praca nad nią nie była przyjemna. Niełatwo jest patrzeć na świat z perspektywy kogoś takiego jak ona. Kogoś, kto nie czerpie z życia właściwe żadnej przyjemności, kogo je­dynym życiowym celem jest już tylko sprawia­nie bólu innym. I znoszenie własnego bólu. Vio­let ma raka, bardzo cierpi, jest uzależniona od tabletek przeciwbólowych, zażywa je w ilo­ściach hurtowych. I strasznie dużo pali. To był koszmar te osiem tygodni palenia. Codziennie po zdjęciach szorowałam zęby i próbowałam zmyć z siebie smród papierosów.

Nigdy pani nie paliła?
- Oczywiście, że paliłam. Jak większość dziew­czyn w wieku dwudziestu paru lat. Głównie po to, żeby schudnąć. Przez wiele lat to był dla mnie jeden z głównych życiowych motywów. Dziś jestem już uzależniona tylko od serwisów informacyjnych.

Co było w tej roli najtrudniejsze? Poza paleniem.
- Musiałam postawić się w sytuacji kobiety, żony, matki, znienawidzonej przez własną ro­dzinę. To bolesne doświadczenie.

niedziela, 26 stycznia 2014

Owsiak: Dałbym się pokroić za Polskę



WIELKA ORKIESTRA Jak pieniądze z Orkiestry idą do chorych




Agnieszka Kublik: Symbolem tegorocznej Wiel­kiej Orkiestry Świątecznej Pomocy stal się dzie­sięcioletni Łukasz Bereza. A kim jest dla ciebie?
Jerzy Owsiak: Powodem, by bronić 119 tys. 999wo­lontariuszy, ja jestem tym 120-tysięcznym, też mam swój identyfikator, numer.
Jestem przygotowany na to, co się dzieje, na tę krytykę. Na twarz muszę brać różne rzeczy, głu­potę ludzką i te ciągle pytania o rozliczenia. Mu­szę cierpliwie odpowiadać, bo wiem. że jestem osobą publiczną. Ale nie można wrzucać do jed­nego kotła tych, którzy decydują się nam poma­gać, czy ktoś ma dziesięć lat, czy 99, bo i tacy byli bardzo dorośli wolontariusze. Nie można im su­gerować, że są efektem prania mózgów. Zawsze będę stawał w ich obronie i w obronie Łukasza.
A Łukasz to chłopaczek, który ma niesamowi­tą dorosłość, tak jak to chore dzieci. Mierzy się z chorobą długą, bo trwa ona od jego urodzenia i będzie trwała do końca jego życia, Łukasz jest świadomy tego, co się dzieje wokół niego. Bez­błędnie wymawia nazwę lekarstwa, które musi wziąć, a nazwa nie do powtórzenia. Jak byłem u nie­go, mówił: „Ojej, emocje wzięły górę, muszę wziąć lekarstwo”. I nie panikuje. Pytali go reporterzy, czy udzieli im odpowiedzi, a on mówi: „Już po­wiedziałem, że nie”., A o czym rozmawiałeś z Jur­kiem?”. „To tajemnica”. Człowiek dorosłyby sobie chyba z tym nie dal rady, gdy nagle widzi, że na je- go podwórku jest największa zadyma świata, jaka. tylko może tyć. Orkiestra przyjeżdża.

Jestem na ławce rezerwowej



W dzieciństwie, które spędziłem w Kenii, nauczyłem się gospodarczego liberalizmu. Bo tam każdy, nawet małe dziecko, musiał o siebie zadbać – mówi Jacek Rostowski (PO), były wicepremier i minister finansów.


Po sześciu latach opuścił pan gmach Ministerstwa Finansów. Jakie to uczu­cie?
JACEK Rostowski: Trochę jak z rehabili­tacją. Niektórych rzeczy trzeba się uczyć na nowo, ale wiadomo, że z dnia na dzień będzie lepiej.
Rzeczywiście jest lepiej?
Pyta pan o samopoczucie? Jest dobre. Choć żałuję, że odszedłem z rządu tuż przed Bożym Narodzeniem. Zawsze sobie przyrzekałem, że kiedy przestanę być ministrem, pojadę na długi urlop do cie­płego kraju. Tymczasem były święta, więc pojechałem do Londynu, gdzie pogoda była gorsza niż u nas. Ale trzy tygodnie z rodziną to też świetna sprawa.
Zero rozmów o polityce?
Tak od razu się nie da. Ale stopniowo przechodzę okres detoksykacji.
Podobno odszedł pan z rządu, bo premier miał do pana żal za błędne oszacowanie deficytu budżetowego.

sobota, 25 stycznia 2014

Sąd nad Macierewiczem



Komisja śledcza w sprawie raportu Macierewicza o likwidacji WSI? Tego chce Twój Ruch, a Platforma nie mówi „nie”. Szykują się polityczne igrzyska ze służbami specjalnymi w tle.


Sprawa wraca po niemal do­kładnie siedmiu latach od ujawnienia słynnego raportu z likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych. Prokuratura w ostatnich dniach umorzyła śledztwo w sprawie publikacji sprzed lat. Nie będzie występować o uchylenie immunitetu Anto­niemu Macierewiczowi, nie będzie stawiać mu zarzutów za ujawnienie danych wywia­dowczych. W tej sytuacji sprawę w swoje ręce wzięli politycy. Ugrupowanie Janusza Palikota chce, by Macierewiczem zajęła się komisja śledcza, Platforma nie wyklucza, że pomysł poprze. Decyzja ma zapaść w tym tygodniu. Raport wzbudzał wielkie emocje, jeszcze zanim powstał. W 2005 i 2006 r. obóz braci Kaczyńskich stawiał tezę, że WSI oplotły państwo szarą siecią powiązań. Diagnoza mówiła, że w pajęczy­nie są najważniejsi dziennikarze, najbogatsi przedsiębiorcy i kluczowi politycy. Tezę miał udokumentować i pokazać Polakom właśnie Macierewicz. Likwidator WSI
był mistrzem autopromoqi, podgrzewał atmosferę, dawał do zrozumienia, że jego raport wstrząśnie Polską. Tak się jednak nie stało. Raport był zawodem dla ówczesnego PiS - owskiego obozu władzy. Był ciekawą lekturą, ale absolutnie nie udowadniał tezy, że wojsko sterowało biznesem, polityką i mediami. Nie było też w nim wielkich nazwisk, a dowody w wielu przypadkach były kruche. Za to w dokumencie roiło się od błędów. Macierewicz napisał również aneks do raportu, którego tematem są wpływy WSI w gospodarce. Dokument jest tajny. Nie opublikował go prezydent Lech Kaczyński. Nie zdecydował się na to również Bronisław Komorowski, który ma być jednym z bohaterów aneksu. O sprawie Macierewicza i komisji śledczej mówią we „Wprost”: płk Aleksander Makowski, „zły charakter” z raportu, prof. Andrzej Zybertowicz, ekspert komisji Macierewicza, i Andrzej Rozenek z Twojego Ruchu, który postuluje

Operacja: Urlop





AGNIESZKA BURZYŃSKA

Ośrodek narciarski niedaleko włoskiego Predazzo. Trzeci dzień tegorocznego urlopu premier wraz z rodziną spędza jak zwykle na stoku. W pew­nym momencie zmęczeni szusowaniem państwo Tuskowie szukają miejsca na odpoczynek. Wybór pada na niewielką knajpkę na uboczu. Jest prawie pusta. Szef rządu ściąga kask i zapala cygaro. Nie ma pojęcia, że narciarz, który zatrzymał się nieco niżej i wyciągnął aparat, to paparazzi.

CYGARO I OŚMIU BOROWIKÓW
Mimo że w Dolomitach pełno jest rodaków wyposażonych w kamery i telefony komór­kowe, Donald Tusk czuje się bezpiecznie i anonimowo. Narty to co prawda sport urazowy, ale idealny dla osób publicznych. W kaskach i ciemnych okularach wszyscy na stoku wyglądają podobnie. Zmiana miejsca wypoczynku też osłabiła czujność premiera. W tym roku po raz pierwszy nie zarezerwował pensjonatu w ulubionej Moenie, gdzie od lat z rodziną spędzał zimowy urlop, o czym wiedziało pół Polski. Wybrał luksusowy apartament oddalony stamtąd kilkadziesiąt kilometrów.
Mija około 40 minut. Relaks dobiega końca. Szef rządu gasi cygaro, cała rodzina zakłada narty i zjeżdża w dół. Nadal nikt nie zdaje sobie sprawy z tego, że towarzyszy im paparazzi. Zarówno narciarskie popisy premiera, jak i powrót do hotelu zostają uwiecznione na fotografiach. Podobnie jak cały następny dzień urlopu rodziny Tusków. Zdjęcia szefa rządu z cygarem pojawiają się w internecie we wtorek wieczorem. Od tej chwili nastrój premiera znacznie się po­garsza. A gdy się okazuje, że w narciarskim wypadzie w Dolomity Tuskowi towarzyszy cała ośmioosobowa obstawa Biura Ochrony Rządu, pojawia się wściekłość.
- Donald na pewno nie miał pojęcia, że tylu chłopaków z BOR pojechało z nim na narty, on tego nie znosi.

piątek, 24 stycznia 2014

Stanęło Na ostrzu noża




Michał Karnowski: Przede wszystkim bar­dzo nam przykro, że zaproszenie Jacka Karnowskiego do waszego programu na­robiło wam kłopotów i spowodowało zdję­cie waszego programu z anteny; choć na szczęście nie było to zdjęcie całkowite, bo kolejne odcinki mają się ukazać. Wyjaś­nijcie, proszę, panowie widzom i naszym czytelnikom, czym się kierowaliście, za­praszając na antenę redaktora naczelnego tygodnika „wSieci”?
Jan Pospieszalski: Sytuacja Lasów Pań­stwowych od dawna budzi nasz niepokój. Kiedy pojawiły się nowe propozycje rzą­dowe, sprowadzające się w opinii wielu ekspertów do próby wydrenowania tej narodowej firmy z pieniędzy, postanowili­śmy zająć się tematem. Zaprosiliśmy byłego ministra ochrony środowiska, naukowca, wicepremiera oraz ministra gospodarki Ja­nusza Piechocińskiego. Do tego potrzebny był głos publicysty, który wspólnie z nami zastanowiłby się nad ogólną polityką pań­stwa w stosunku do tego majątku, który składa się na tzw. srebra rodowe, elementy, które powinny być pod szczególną kon­trolą. Lasy Państwowe są takim właśnie elementem.

Michał Karnowski: I wymyśliliście Jacka?
Jan Pospieszalski: Tak, ale nie od razu. Najpierw chcieliśmy zaprosić Katarzynę Gójską-Hejkę z „Gazety Polskiej". Niestety, tego dnia miała zaplanowane kilka godzin nagrań w ’Telewizji Republika i uznała, że nie da rady pojawić się w naszym studiu. Wtedy zadzwoniliśmy do Jacka -naczelnego „wSieci”, jednego z największych pism w Pol­sce, wieloletniego dziennikarza BBC, byłego szefa „Wiadomości" TVP, cenionego publicy­sty o propaństwowej postawie. Zgodził się i nikt z nas nie przypuszczał, że może to być jakiś problem.
Paweł Nowacki: Przecież dyskusji o próbie zamachu na dobrze dotychczas funkcjo­nującą dziedzinę gospodarki, o ważnych społecznych i przyrodniczych funkcjach, nie można ograniczać do leśników! Czy o OFE rozmawiają w TVP tylko ekonomiści, a o służbie zdrowia tylko lekarze i pielęg­niarki? Nie, i dobrze, bo to byłby absurd.

Medialne gwiazdy grzmią



Dawno żadna książka nie wywołała tyle zamieszania co „Resortowe dzieci”. Niezależnie od jej zalet oraz wad okazało się, że ludzie chcą wiedzieć, kim są ci, którzy pouczają ich w telewizji, radiu i prasie

Takiej reklamy można tylko pozaz­drościć. Awantura wokół książki napisanej przez Dorotę Kanię, Ma­cieja Marosza i Jerzego Targalskiego sprawiła, że pierwotny nakład - 10 tys. egzemplarzy - rozszedł się na pniu. Wydawnictwo zleca kolejne dodruki, bo tytuł zajmuje pierwsze miejsce na liście księgarskich bestsellerów. Wiado­mo, że liczba sprzedanych egzemplarzy przekroczyła 100 tys., co jak na Polskę jest wynikiem nadzwyczajnym. Książka, mimo że wyszła zaledwie miesiąc temu, ma nawet poświęcone jej hasło w Wikipedii. Sukcesu nie da się wyjaśnić tylko tym, że jej bohaterami są ludzie tacy jak Tomasz Lis, Monika Olejnik, Janina Paradowska czy Jacek Żakowski, którzy od 20 lat ex cathedra pouczają Polaków, co jest słuszne, a co nie. Sprzedażowy sukces książkowy wynikł ze skandalu wywołanego nie przez autorów i wydawnictwo, ale przez boha­terów książki urażonych zawartymi w niej ocenami.

Wszystkie zarzuty wobec książki, wątpliwości co do doboru bohaterów, metodologii, są ignorowane przez czytelni­ków wykupujących kolejne egzemplarze. Wygląda na to, że ludzie wolą mieć książkę o gwiazdach mediów z felerami, niż nie mieć żadnej.
O publikacji było głośno jeszcze przed jej wydaniem. Znane były zapowiedzi i to, kto będzie jej bohaterem.

czwartek, 23 stycznia 2014

TW „Nil” Wymyślony Agent



Czy bezpodstawnie oskarżony o współpracę z SB Chris Cieszewski doczeka się przeprosin?

W  grudniu ubiegłego roku w swoim programie „Po prostu” Tomasz  Sekielski zarzucił współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa profesorowi za­angażowanemu w badania nad przebiegiem katastrofy smoleńskiej. „»Nil« to pseudonim, pod którym 10 lutego 1982 r. został zareje­strowany Chris Cieszewski, wówczas jeszcze Krzysztof’. Uważna analiza zapisu stano­wiącego podstawę oskarżeń, pochodzącego z dziennika rejestracyjnego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, oraz lektura mate­riałów odnalezionych w Instytucie Pamięci Narodowej dzięki pogłębionej kwerendzie badawczej prowadzą do wniosku, że... pro­fesor w ogóle nie mógł być agentem.

Rejestracja osoby, która znalazła się w ob­rębie zainteresowania bezpieki, wymagała ścisłego przestrzegania obowiązujących procedur ewidencyjnych. Polegała na bez­zwłocznym umieszczeniu stosownego wpisu w dzienniku rejestracyjnym - w porządku chronologicznym, w pierwszym wolnym wierszu i pod kolejnym numerem. Każda późniejsza zmiana kategorii odbywała się za pomocą przekreśleń i nadpisań. W wierszu dotyczącym naszego bohatera (zob. ilustra­cja), w dolnych częściach rubryk widzimy kreski odsyłające wyżej, czyli: 16 czerwca 1982 r. Wydział V Departamentu III zareje­strował - pod numerem 72102 -

CHWAL LUB MILCZ



Piotr Zaremba

Nie mam dobrej opinii o Jacku Ża­kowskim, i to nie ze względu na jego poglądy. Przeciwnie, kiedy to one dochodzą czasem do głosu, np. w spra­wach społeczno-ekonomicznych, wydają mi się interesujące, choć rzadko pokrywają się z moimi.
Ale Żakowski ma dwie twarze: ciekawego świata uczestnika debaty i brutalnego me­dialnego pałkarza, który bije tak, żeby bo­lało. To człowiek, który zaproszony przed laty przez „Dziennik” do wymiany życzeń bożonarodzeniowych wykorzystał nawet taką okazję, aby Piotrowi Semce zamiast do­bre słowo w tym jednym dniu, ofiarować in­wektywy. Który Jarosława Gowina z powodu jego poglądów nazwał w telewizyjnej audycji „kołtunem”, co było obrazą nie tylko poli­tyka, ale kilkudziesięciu procent Polaków będących w sprawach światopoglądowych na prawo od dziennikarza.
Co więcej, to autor wyjątkowo chętnie po­sługujący się nie przesadą, przerysowaniem, demagogią, lecz z rozmysłem wprowadzaną w obieg nieprawdą, często tak oczywistą, że publikę ogarniało zdumienie. Kiedy było mu to potrzebne do argumentacji, twierdził, że Radio Maryja zaszczuło abp. Stanisława Wielgusa, choć było dokładnie odwrotnie - o. Tadeusz Rydzyk hierarchy z lustracyjnymi kłopotami bronił. Rozpętanie

środa, 22 stycznia 2014

Tropiciele ze szkoły SB



Czytelnicy „Resortowych dzieci” szukają potwierdzenia, że to „salon Michnika" odebrał im szansę na kariery. Okazuje się, że po prawie pół wieku wciąż działa propaganda z Marca '68. To już niemal kult z kapłanami dbającymi o to, by wiara w antypolski spisek elit nie wygasła.


Książka „Resortowe dzieci” zaczyna się od zde­maskowania „środowiska alei Przyjaciół” ma­jącego stanowić zaczyn zdeprawowanych elit III RP. Kania, Targalski i Marosz pochylali się w czy­telni IPN zapewne nad tymi samymi - pożółkłymi już - kartami raportów Departamentu III MSW, które przed laty inspirowały marcowych propagandystów z „Trybuny Ludu” i „Żołnierza Wolności”.

Dziennikarzy aktywnych w kampanii iy68 r. prze­zywano „ułanami rakowieckimi” - ze względu na za­miłowanie do patriotycznej retoryki i bliskie związki z Ministerstwem Spraw Wewnętrznych z ulicy Ra­kowieckiej. Wiedzę o tym, czyje dzieci brały udział w opozycyjnych spotkaniach i studenckich protestach, czerpali z milicyjnych raportów udostępnianych im przez władze resortu. Nawiasem mówiąc, raporty te obfitują w fałsze i przekłamania, bowiem sporzą­dzający je starali się udowodnić z góry przyjętą tezę, że opozycja to przede wszystkim dzieci dygnitarzy żydowskiego pochodzenia.
31 marca 1968 r., w apogeum kampanii potępiającej studenckie manifestacje, Alina Reutt i Zdzisław An­druszkiewicz na łamach tygodnika „Walka Młodych” opublikowali artykuł „Bananowe jabłka”. Tekst po­święcony był uczniowskiemu Klubowi Poszukiwaczy Sprzeczności, założonemu w 1962 roku przez Adama Michnika. „Byli to licealiści warszawskich szkół o zna­nej renomie [...] tworzący swego rodzaju młodzieńczy »gabinet cieni«, ekipę przysposabianą do przejęcia pałeczki z rąk swoich tatusiów'. [...] Czy jest rzeczą przypadku, że wśród tej grupy młodych trafiają się nie­rzadko synowie i córki wysokich, byłych i aktualnych urzędników państwowych? Czy jest rzeczą przypad­ku, że właśnie ta grupa ludzi, kierując się niepojętymi dla przeciętnego człowieka względami metrykalny­mi, więzami krwi, z racji przeważnie żydowskiego po­chodzenia, szukała wspólnego sztandaru? Zamykała krwiobieg tej ściśle hermetycznej grupy, wyobcowując ową gromadkę młodzieży ze społeczeństwa pol­skiego? Trudno zaiste uchronić się od skojarzenia, że była to konsekwentna, przemyślana realizacja nakazu nie z polskich racji wywiedzionego [... J.”

Hubal , kosmos i PiS



Jego ojciec w PRL kręcił polsko-radzieckie filmy, a teść byt członkiem WRON. Ryszard Czarnecki może mieć z nimi kłopot przy wyborach do europarlamentu.

MICHAŁ KRZYMOWSKI

Jest ich trzech. Syn Ryszard należy do PiS i działa prężnie. Zasiada we władzach partii i jest jednym z najbliższych współpracowników Jarosława Ka­czyńskiego. Do tego kieruje radą nadzorczą spółki wydają­cej „Gazetę Polską Codziennie”.
Ojciec Henryk to peerelowski filmowiec. W partii był od zawsze, miał swoje zasługi. Na 30. rocznicę utworze­nia Układu Warszawskiego dostał wyróżnienie od ministra obrony Floriana Siwickiego: za patriotyczny spektakl te­atralny „Chrobre pieśni”. Transformację przeszedł gładko. Przed 1989 r. należał do PZPR, a potem wstąpił do SLD. Wiemy tym barwom jest do dziś. Płaci składki i regularnie uczestniczy w zebraniach. Swoją wartość zna. Mówi, że to Sojusz potrzebuje jego, a nie on Sojuszu.
Teść to Mirosław Hermaszewski, jedyny Polak w kosmo­sie. Udzielał się w partii i Towarzystwie Przyjaźni Polsko­-Radzieckiej. W schyłkowym okresie zdążył jeszcze ode­brać generalską gwiazdkę z wężykiem. Kilka tygodni temu otrzymał od SLD propozycję startu w wyborach do europarlamentu.
Znajomy syna: - Ryszard chce kandydować z Podlasia, ale czeka go tam niemiła niespodzianka. Prezes zamierza wstawić na listę Jana Szafrańca, który jako członek KRRiT przyznawał Radiu Maryja koncesję. Toruń takich zasług nie zapomina i na pewno będzie go wspierać. To, że roz­głośnia zaatakuje rodzinę Ryśka, jest pewne. Pytanie tyl­ko, jak mocno.
Znalezienie się na jednej liście z ulubieńcem ojca Tade­usza to jeszcze pól bied. Gorzej, gdyby prezes nakazał mu start z Mazowsza. Tam propozycję startu dostał jego teść. Nie wiadomo, jak zniosłaby to rodzina.

Relacje u Czarneckich są skomplikowane. Teść z zię­ciem są rodziną od czterech lat i lubią się bardzo, choć nie o wszystkim mogą ze sobą porozmawiać. Spraw7 politycz­nych na przykład unikają, tak na wszelki

wtorek, 21 stycznia 2014

Traktat o troglodytach



Pożerają i wydalają, pozostawiając nienawistny fetor. Jest 5ch cała armia. Policzą się dokładniej, gdy poznamy ostateczne wyniki sprzedaży „Resortowych dzieci". Oto prawicowi troglodyci.


Troglodyta to osobnik: pełnoletni, rasy białej, płci dowolnej, zamieszkujący Polskę po 1989 roku. Jest czymś pomiędzy prawicą a pospolitą chuliganerią. Nie jest jednak ani jednym, ani drugim.
Od świadomego prawicowca różni troglodytę podejście do wartości. Troglodyta ma gębę pełną frazesów o wartościach, które są mu tak naprawdę obce. Umiłowanie polskości wy­raża językiem koślawym, pełnym karkołomnych konstrukcji gramatycznych, o składni swobodnej, słownictwie ubogim.
Deklaruje miłość do ojczystej kultury i historii, choć znają wy­biórczo i nadzwyczaj powierzchownie. Domaga się prymatu wartości chrześcijańskich w życiu publicznym, choć w prywat­nym bynajmniej nie kieruje się przykazaniem bezwarunkowej miłości bliźniego. Troglodyta bliźniego bezwarunkowo niena­widzi, z całego serca swego i ułomnej duszy swej.
Od pospolitego chuligana różni troglodytę poczucie misji.
Troglodyta nie dewastuje przestrzeni wokół siebie ot, tak so­bie - dla własnej korzyści bądź bezinteresownej uciechy'-. On to czyni pod wpływem ideologicznego zaczadzenia, reagując na bodźce dostarczane mu przez innych troglodytów, znajdują­cych się na wyższych szczeblach troglodyckiej hierarchii - pro­wadzących poczytne błogi internetowe, pisujących do gazet dla troglodytów, publikujących troglodyckie książki. Troglody­ta potrzebuje nieustannej stymulacji przysadki mózgowej ko­lejnymi obrazami panoszącego się „lewactwa”, na które może zrzucić odpowiedzialność za życiowe niepowodzenia.

Niebezpieczna obsesja



Autorów tej książki nie nazywam dziennikarzami.
To żałośni frustraci robiący biznes na kłamstwach - o książce „Resortowe dzieci", dziennikarskiej prostytucji grzebaniu w życiorysach mówi Monika Olejnik, publicystka Radia Zet i TVN24.

Rozmawia RENATA KIM, zdjęcie PIOTR POREBSKY/METALUNA

NEWSWEEK: Jest pani wściekła?
MONIKA OLEJNIK: Wściekła? Z jednej strony książka mnie rozbawiła, a z drugiej jestem zi­rytowana. Grupa zakompleksionych pseudo- dziennikarzy zarabia górę kasy na kłamstwach, które wmawia naiwnym ludziom. Nigdy nie byłam w żadnej organizacji partyjnej - ani w PZPR, ani w ZSMP - a na okładce książki Do­roty Kani i jej towarzyszy jestem w czerwonym krawacie. A ja tylko raz w życiu miałam na szyi czerwony krawat!

Przy jakiej okazji?
- To była impreza z okazji którejś rocznicy po­wstania „Gazety Wyborczej”, odbywała się w słyn­nej stołówce KC. Wszyscy się poprzebierali, Piotr Najsztub za księdza, Adam Michnik za Fidela Ca­stro, a ja założyłam krótkie, czerwono i podarte spodenki, do tego czerwony krawat i udawałam, że jestem działaczką ZSMP. Ale nie życzę sobie,, żeby ktoś mnie w ten sposób przebierał!

poniedziałek, 20 stycznia 2014

NIE CHCE, A JEDNAK MUSI




I  Jarosław Kaczyński, i sam Piotr Gliński zamknęli kilka tygodni temu temat startu profesora w wyborach prezyden­ckich. W teorii zrobili to pod pre­sją mainstreamowych mediów, które wyśmiewały kandydata na premiera eksperckiego rządu za to, że jest zgłaszany do wszelkich funkcji.
Czy to tylko przerwa „tech­niczna”, czy coś więcej? Pytam o to czołowych polityków Prawa i Sprawiedliwości. - Prof. Gliński kandydatem do prezydentury raczej nie będzie, chyba i on się nie pali, i Jarosław w to nie wierzy. Jeśli wróci, to najwyżej w walce o warszawski ratusz mówi jeden z nich.

To zdanie podzielają inni współ­pracownicy Jarosława Kaczyń­skiego (poza jednym, który utrzymuje, że temat startu Glińskiego nie jest zamknięty). Prawie wszyscy sądzą, iż skoń­czy się to startem prezesa. Ale zdania, czy to dobrze, czy źle, są podzielone. - Wystartuje tuż przed wyborami prezydenckimi i pewnie przegra z Bronisławem Komorowskim. To nie wygląda­łoby dobrze - mówi jeden z nich.
Wszyscy też przyznają, że sam Kaczyński rozmowę o pre­zydenturze odsuwa od siebie, jak może. -

Jak zostałem „resortowym wnukiem”



Fałszywi obrońcy moralności oburzeni „Resortowymi dziećmi” udają, że nie wiedzą, iż książka jest tylko dalece spóźnioną reakcją na dominację funkcjonariuszy informacji w mediach III RP. Spóźnioną i bardzo odległą od metod, które ci funkcjonariusze w przeszłości stosowali

Sławomir Cenckiewicz

Nie wspomnę o lustracji rodziców i dziadków słusznych ideowo publicystów niepokornych: nazwisk nie będę wymieniać, bo nie chcę zniżać się do poziomu tych trojga mistrzów słowa" - napisała oburzona Dominika Wielowieyska w „recenzji” „Resortowych dzieci" na łamach „Gazety Wybor­czej". W TOK FM mówiła, że książka Doroty Kani, Macieja Marosza i Jerzego Targalskiego to „de facto lustracja rodzin" i „jakiś rodzaj patologii, który opanował część naszego dziennikarstwa. Głupawy atak, przygotowany przez dziennika­rzy wątpliwej proweniencji zawodowej".
Podobnie stanowczo potępiających deklaracji jest ostatnio w prorządowych gazetach i portalach wiele. „Powiedziałbym, że to faszystowsko-komunistyczna metoda, by tępić i prześladować ludzi za urojone lub rzeczywiste grzechy rodziców. Tak się działo np. w ZSRR, gdzie dzieci wrogów ludzi trafiały do sierocińca.
Tę tradycję kontynuują autorzy tej książki" - wtórował Wielowieyskiej ścigający się ze wszystkimi w radykalizmie Wojciech Maziarski. Z kolei bezradny wobec ujawnionych na kartach „Re­sortowych dzieci” dokumentów na swój temat Jerzy Baczyński z „Polityki" ubolewa nad kształtem ustawy o IPN, która „daje oso­bom podającym się za dziennikarzy prawo wglądu we wszystkie akta dowolnie wybranych osób i robienia z nich dowolnego użytku". Naczelny tygodnika „Polityka" przyznał tym samym, że - działając w klasycznym konflikcie interesów - środowiska powiązane w przeszłości z tajnymi służbami PRL, a po 1989 r. odgrywające istotną rolę w mediach, były przeciwne ujawnieniu akt bezpieki, a dziś - po 14 latach istnienia IPN - opowiadają się za limitowaniem do nich dostępu.
Skutkiem takiego ograniczenia byłby brak dostępu opinii publicznej do wiedzy o własnej przeszłości. A przecież brak wiedzy o elitach jest jednym z fundamentów kłamstwa i przemocy intelektualnej w życiu publicznym, które od 1989 r. trawią system III RP. Ta prawda jest zresztą jednym z głównych moty­wów „Resortowych dzieci".

niedziela, 19 stycznia 2014

Rozmowa kwalifikacyjna



Czy płaci pan za usługę z poślizgiem?
Czy obiecał pan komuś towar lepszy, niż jest pan w stanie dostarczyć?
Czy wierzy pan w Boga?


Co tydzień ponad 200 przedsię­biorców spotyka się przed pracą na modlitwę i jajecznicę. Wpraszam się do restauracji niedaleko hotelu Marriott w Warszawie. Punktualnie o siód­mej przychodzą biznesmeni, którzy uważają, że rządzi nimi Bóg, a nie pieniądz.
Proszą, żeby gość przeczytał. Może dlatego, że siedzę na początku stołu; oni daleko, bo stół długi jak korytarz. Czytam „O naśladowaniu Chrystusa”: „Dwie rzeczy służą szczególnie do gruntownej poprawy7: odrywanie się siłą od wrodzonych złych skłonności i żarliwe zabieganie o cnoty, których nam najbardziej trzeba”.
Jemy jajecznicę. Właścicielka biura tłuma­czeń idzie po dokładkę, kiedy drukarz wstaje i przypomina, w jakiej branży działa i jakich kontaktów poszukuje. Po nim wstają następ­ni. Krzysztof ma hurtownię sprzętu turystycz­nego. Robert zachęca do kredytów na nieru­chomości, to ostatni moment, kiedy banki da­ją na 100 procent. Jacek położył na stół plastikową butelkę, nieprzezroczystą, białą, w niej elektrochemicznie elektryzowana woda. Wy­starczy pokropić mleko i nie zepsuje się nawet przez tydzień stania w cieple. Wystarczy dać kurczakom, a nie będą chorowały.
Przedsiębiorcy, żeby zjeść jajecznicę, mu­sieli zapłacić Towarzystwu Biznesowemu rocz­ny abonament, czyli 1,5 tys. zł, plus 25 zł za każde śniadanie. Przeszli również rozmowę kwalifikacyjną:
Czy zalega pan komuś zapłatę?
Czy płaci pan za usługę z poślizgiem?
Czy obiecał pan komuś towar lepszy, niż jest pan w stanie dostarczyć?
Czy wierzy pan w Boga?
W całym kraju na takie śniadania przycho­dzi ponad 200 przedsiębiorców, między inny­mi w Krakowie, Łodzi, Lublinie. W Gdańsku i we Wrocławiu trwają rozmowy kwalifikacyj­ne.
Jacek skończył prezentację „wody cud”. Bie­rzemy filiżanki z kawą i rozchodzimy się na rozmowy w kuluarach. Szukam Boga w biznesie.

Sarmata i despota



Premier ma realną władzę, prezydent jedynie „żyrandol”. Pierwszy chce pokazać, że w pocie czoła orze polityczne poletko, drugi czeka, aż samo urośnie.
Ale to Bronisław Komorowski ma lepsze widoki na obfite żniwa.
RAFAŁ KALUKIN, MICHAŁ KRZYMOWSKI


Różne bywały w Polsce modele kohabitacji prezydentów i pre­mierów. Gdy najwyższe urzędy sprawowali politycy z wrogich obozów, naturalnej rywalizacji mogło towarzy­szyć poszanowanie dla wzajemnych kom­petencji (Kwaśniewski z Buzkiem) bądź pełna fauli wolnoamerykanka (Lech Ka­czyński z Tuskiem). Różnie też układały się relacje politycznych przyjaciół. „Szorst­ka przyjaźń” Kwaśniewskiego z Millerem była w istocie wyniszczającą wojną na gó­rze, rujnującą cały obóz władzy. Na tym tle kohabitacja premiera Tuska i prezydenta Komorowskiego może wyglądać na poli­tyczną idyllę. Premier rządzi, a prezydent komentuje. Tu pochwali, tam się skrzywi, czasem zdopinguje do śmielszych działań. Ale nie przeszkadza.
Tyle że idylla podszyta jest wzajemnym chłodem i narastającym brakiem zaufania. Po części wynikającym z zadawnionych urazów, ale i z dynamiki politycznej ostat­nich miesięcy.

Gdy trzy lata temu Donald Tusk demon­strował pogardę dla prezydenckiego ży­randola i z protekcjonalną wyższością wystawiał Komorowskiego, był w7 polskiej polityce jedynowładcą. Dziś jego popular­ność leci na łeb i coraz częściej słychać, że rządom Platformy najbardziej ciąż}7 sam Tusk. Na tym tle Bronisław

sobota, 18 stycznia 2014

Pajęczyca



Kiedyś wysyłała Jarosławowi Kaczyńskiemu kasztany, które miały neutralizować negatywne promieniowanie. Od kilku lat posyłana jest przez PiS na kluczowe misje medialne. Janina Goss, bo o niej mowa, ma teraz zrobić porządek w „Gazecie Polskiej Codziennie”.

Piotr Śmiłowicz

Posiedzenie zarządu woje­wódzkiego Porozumienia Centrum w Łodzi, połowa lat 90. Zarząd debatuje nad jakąś ważną uchwałą. W koń­cu, po kilku godzinach, jej treść zo­staje uzgodniona i przegłosowana. W tym momencie na salę wpada Janina Goss. - Co wyście podjęli za uchwałę? - pyta. I dodaje: - Zaraz zadzwonię do pani Jadwigi Kaczyń­skiej i to odkręcę. I rzeczywiście, po jakimś czasie jest telefon z centrali PC w Warszawie, że uchwała ma być anulowana.
To anegdota, którą do dziś opo­wiadają sobie działacze PiS, żeby pokazać sposób działania Janiny Goss. Osoby tyleż tajemniczej, co wpływowej - kiedyś w PC, a dziś w Prawie i Sprawiedliwości. Choć formalnie pełniącej tylko funkcję skarbnika łódzkich struktur partii.
Ostatnio o Janinie Goss jest gło­śno w związku z wydarzeniami w „Gazecie Polskiej Codziennie”. Drugi tydzień września. Na czołów­kach wszystkich mediów informa­cja o prowokacji, jaką dziennikarz „GPC” przeprowadził wobec preze­sa gdańskiego sądu okręgowego Ry­szarda Milewskiego. To pierwszy ta­ki przypadek, by materiał z bardzo wyrazistego politycznie i niszowe­go dziennika tak mocno przebił się do mainstreamowych mediów. Ale akurat wtedy samej „Gazety Pol­skiej Codziennie” nie można nigdzie dostać.

COŚ DOCIERA DO POLAKÓW, COŚ SIĘ ZMIENIA



Film „Smoleńsk", podobnie jak „Człowiek z marmuru", pozwoli odpowiedzieć
na pytanie, dlaczego są tematy, o których nie można mówić, nie można robię filmów.
To ma być powrót do źródeł

Jacek i Michał Karnowscy rozmawiają z ANTONIM KRAUZEM, reżyserem powstającego filmu „Smoleńsk"

Realizuje pan jeden z najważniejszych projektów filmowych współczesną Polski. Ostatnio jednak unikał pan wywiadów, co wzbudziło u wielu naszych czytelników obawy, czy projekt nie znalazł się w jakichś kłopotach. Jak wygląda stan spraw?
Rzeczywiście przez ostatnie miesiące mil­czałem. Najchętniej wróciłbym do rozmów z mediami dopiero wtedy, gdy film będzie go­towy. Ale to specyficzna produkcja - jak żadna inna współfinansowana przez tysiące ludzi, przyszłych widzów. Wiem, że należy im się informacja, na jakim jesteśmy etapie. Najważ­niejsze jest to, że w roku 2013 udało się zreali­zować pierwsze zdjęcia. Ruszyliśmy, co dodaje sił do dalszej pracy i buduje świadomość, że nie ma odwrotu. Także dlatego, mówiąc żar­tobliwie, że wydaliśmy już pieniądze zebrane od darczyńców, więc nie możemy zrezygno­wać. Lubię takie kotwice uniemożliwiające odwrót bez względu na trudności, kłody rzucane pod nogi i postępowanie czynników, od których jesteśmy zależni. W tym miejscu dziękuję za to Maciejowi Pawlickiemu, produ­centowi filmu, który ma w sobie wyjątkową dawkę tej pozytywnej determinacji w dążeniu do naszego wspólnego celu.

piątek, 17 stycznia 2014

Fałszywe oskarżenie

Polecam również inną wersję : Miłosierdzie jak na lekarstwo

Wszystko wskazuje na to, że najczęściej przywoływany w mediach jako dowód szalejącej w Kościele pedofilii przypadek był sfingowany

MARZENA NYKIEL
Cała sprawa wygląda jak scenariusz z dobrego sensacyjnego kina. Na­stolatka oskarża księdza o upicie i molestowanie. Nie ma świadków, nie ma dowodów, są poszlaki. Starszy od niej o 30 lat proboszcz, znający dziewczynę od przed­szkola, wszystkiemu zaprzecza. W jego obro­nie staje ponad dwa tysiące parafian, których podpisy widnieją pod listem do arcybiskupa. W wersję dziewczyny wierzą pojedyncze osoby. Mimo to sąd wydaje wyrok skazujący, biskup usuwa księdza z parafii, zaś media nazywają go pedofilem. Duchowny nie daje jednak za wygraną. Zdobywa dowody swojej niewinności i przekazuje je prokuraturze. Ma nagrania, na których nastolatka przy­znaje, że sprawa była ukartowana. Prokura­tura gubi dowody i umarza sprawę.

Ks. Mirosław Bużan był proboszczem parafii św. Jadwigi w Bojanie k. Gdyni od początku jej istnienia. W1997 r. odkupił od brata działkę z budynkiem w surowym stanie. Folia za­miast okien, siennik rozłożony na betonie - tak wyglądała pierwsza plebania. Choć po­trzeby budowlane były duże, szkolne pensje przeznaczał na posiłki dla uboższych dzieci, a latem organizował kolonie w założonym przez siebie ośrodku. Jego zapał promienio­wał na mieszkańców. W trzy lata postawili na wzgórzu piękny kościół, przy którym ksiądz wybudował przedszkole, sprowadził kucyki i stworzył mały zwierzyniec. Ze starannością dbał też o wnętrze świątyni. Z Dortmundu ściągnął organy, gdy dowiedział się, że można je zdobyć za półdarmo. Dziś konku­rują z oliwskimi. W tysięcznej parafii kwitło życie wspólnotowe, ministranci, chór, oaza, koła biblijne. Przyjeżdżali rekolekcjoniści, misjonarze i wierni z Trójmiasta. - Od zera budowaliśmy parafię i materialną, i duchową. To było niezwykłe doświadczenie. Wszystko to zostało nam z dnia na dzień zabrane - mówi jedna z parafianek.

Muzeum żebractwa



Marek Król

 


Róbta, co chceta, niech żyje tandeta! To od lat obowiązujące hasło partii i rządu.
Pendolino czekające na tory, po których mo­głoby jeździć, to symbol tandetnego i sko­rumpowanego rządu. III RP jest po prostu tandetną kopią PRL. Wystarczy przed „Wia­domościami” włączyć TVP Historia i zoba­czyć powtórkę „DTV” z czasów PRL. Widać natychmiast, że resortowy Piotr Wincentowicz Kraśko jest kopią Marka Tumanowicza. Te same bzdurne zamulenia informacyjne tworzą główne wydania wiadomości w PRL i w III RP. Oba programy dezinformacyjne mają za zadanie narzucenie telewidzom je­dynie słusznej wizji świata i Polski, zgodnej z interesem władzy. Dalej więc rządzi resor­towy Tumanowicz-Kraśko, by żyło się lepiej partii i rządowi. Jedyna różnica to obowiąz­kowa prezentacja w każdych „Wiadomoś­ciach” jakiegoś ciężko chorego, najczęściej dziecka. Ten Kraśkowy wyciskacz łez służy uwiarygodnieniu prowadzących program dezinformacyjny jako wrażliwych na ludzką krzywdę. Niestety wielu ciągle wierzy w ten kicz informacyjny telewizji publicznej. No cóż, róbta, co chceta, niech żyje tandeta TVP!

czwartek, 16 stycznia 2014

Jak Kaczyński rzeczywistość zaklina



AGATA KONDZINSKA

Pełna sprzeczności i niedopo­wiedzeń jest retoryka Jarosława Kaczyńskiego.
Zamiast konkretnych liczb prezes PiS woli wyrażenia nacechowane emo­cjonalnie. Łatwiej na nie łowić poten­cjalnego wyborcę. Stąd opowieść o „wielkiej biedzie w Polsce”, i to dzień po rezygnacji jego rzecznika Adama Hofmana z partyjnych funkcji, bo służ­by zaczęły sprawdzać, kto pożyczył posłowi 100 tys. zł i czemu ten nie za­płacił od tego podatku.
Jako ojca wielkiej biedy w Polsce Kaczyński wskazywał Donalda Tuska - w dniu. gdy tabloidy pokazały zdję­cia 37-letniego emeryta, posła PiS, któ­ry zamyślony nad losem ojczyzny spo­wodował stłuczkę, jadąc porsche cay­enne. Nie swoim, narzeczonej. Zamiłowanie do porsche zostało mu z CBA, gdzie pod przykrywką bogatego biznesmena jeździł modelami Cayenne oraz Carrera.
Lubi Jarosław Kaczyński mówić tak. by nie powiedzieć nic, ale zasiać strach. „Czy nie jest tak, że różne ze­wnętrzne siły mają wpływy zbyt wiel­kie i niemożliwe do tolerowania przez prawdziwie niepodległy naród?” - py­tał retorycznie na Marszu Wolności, Solidarności i Niepodległości w32. rocz­nicę wprowadzenia stanu wojennego.

KANIALIA i INNI



Tomsz Lis

Słuchać już się nie daje bred­ni o tym, że Polska nie dorobiła się żadnej mocnej, wyjątkowej, a najlepiej rozpoznawanej w świecie mar­ki. Otóż dorobiła się. To „skondensowana nienawiść macie in Poland”.
   Oczywiście, byłoby lepiej, gdyby „skon­densowana nienawiść made in Poland” była marką nie tylko globalnie rozpozna­waną, lecz także globalnie sprzedawaną. Z tym może być kłopot, bo na razie zainte­resowanie naszym narodowym produktem wyraziły jedynie Syria, Sudan, Afganistan i Irak. Być może jednak ważniejsza niż glo­balny wymiar marki jest pewność, że pro­dukt nie będzie efemerydą, lecz przeciwnie - przetrwa dziesięciolecia, a może i dłużej.
Przetrwać marka „skondensowana nie­nawiść made in Poland” musi, bo podaż produktu jest tylko odpowiedzią na nie­przemijający, a nawet rosnący popyt. U nas to już nie jest żadna nisza - to umacniają­ca się gałąź przemysłu. Nadmienić trzeba, że - choć produkty tu są podobne - nie jest to przemysł jednorodny. Prawicowe gaze­ty i portale specjalizują się w generowa­niu nienawiści do swych wrogów - głównie polityków i dziennikarzy. Media pudlowe skupiają się na generowaniu nienawiści do osób znanych i dotąd w miarę łubianych, które konsekwentnie oblewane są łajnem. Tablomedia z kolei opluwają wszystkich.
Założenie twórców przemysłu oraz pro­ducentów omawianej tu marki jest proste. Skoro prawda was wyzwoli, to półprawda wyzwoli w was to, co w was złe, a niepraw­da wszystko, co w was ohydne. Szczególnie twórczo rozwijają tę myśl media prawico­we. Wierne są one chrześcijańskiej zasa­dzie: miłuj bliźniego jak siebie samego.

środa, 15 stycznia 2014

Niewidzialna rodzina Jarosława Gowina




Dwójka szuka swego miejsca w świecie pod skrzydłami krewnych i znajomych ojca. Trzecie dziecko Jarosława Gowina ciągnie do polityki - ale z bardziej radykalnej strony.

WOJCIECH CIEŚLA

Ze sceny ustawionej w hali war­szawskich targów Expo padają wielkie słowa. Do mikrofonu podchodzą kolejni politycy. Atmosfera świę­ta i rozbudzonych nadziei. Jest początek grudnia 2013 r., prezentacja nowej partii Jarosława Gowina Polska Razem. Moment, w którym politycy ocieplają swój wizeru­nek. Poseł John Godson chwyta mikro­fon: - Chciałbym zaprosić na scenę dwie piękne kobiety, źródła mojej dumy - mówi wzruszony.

Deborah i Sarah Godson śpiewają kawa­łek Leonarda Cohena „Hallelujah”. Świet­ny strzał - dostają brawa, o ich występie wkrótce mówi cała Polska. Rodziny lide­ra, Jarosława Gowina, nikt nie zaprasza na scenę.
Krakowski dziennikarz, znajomy Gów­na: - Rodzina Jarka jest niewidzialna. Żona tylko raz udzieliła dużego wywiadu, wyzna­ła otwarcie, że głosuje na Kaczyńskiego, że Lech był jej prezydentem. Go win schował ją i troje dorosłych dzieci w cieniu, pod żad­nym pozorem nie wystawia ich na światła reflektorów. To jego stary idealizm, kilka lat temu był takim idealistą - uznał, że nie bę­dzie pajacował z córką przed kamerami jak, nie przymierzając, Tusk. Teraz jest liderem własnej partii, ale czy to coś zmienia w jego podejściu? Sam się pan przekona.

Pis + Pis bis



Jarosław Kaczyński i Jarosław Gowin od dwóch lat są w kontakcie. Przez pośredników, osobiście, oficjalnie, poufnie. Cel jest jasny. Wspólny rząd
w 2015 roku.


Współpracownik Jarosława Gowina mówi pewnie: - Jarek w 2015 roku będzie wicepremierem w rządzie Kaczyńskiego. Mogę się założyć.
Do wspólnych rządów PiS i Polski Ra­zem droga jest jeszcze daleka - jedna par­tia musi najpierw wygrać wybory, a druga dostać się do Sejmu - ale Kaczyński i Go­win mają dobre relacje już teraz. Świadczy o tym historia ich kontaktów.

Grudzień 2011 roku. Gowin od miesiąca jest ministrem sprawiedliwości w rządzie Donalda Tuska. Jego pozycja w Platfor­mie nie jest jednak zbyt pewna, premier nie powierzył mu przecież teki z sympa­tii czy uznania. Minister ma być jedynie zderzakiem - jeśli mu się uda, to sukces pójdzie na konto Donalda Tuska, a jeśli powinie mu się noga, to zostanie zdjęty ze stanowiska.
Zaraz po wejściu do resortu (Gowin pró­buje się zabezpieczyć na wypadek poraż­ki. W tym celu zaczyna zabiegać o dobre relacje z Jarosławem Kaczyńskim i jego ludźmi. Na początek prosi o spotkanie z szefem klubu PiS Mariuszem Błaszczakiem. Błaszczak nie jest w PiS osobą decy­zyjną, więc rozmowa jest kurtuazyjna i ma charakter badawczy, ale pierwsze lody zo­stają przełamane.
Wrzesień 2012 roku. Ocieplanie sto­sunków z PiS trwa w najlepsze. Gowin w wywiadzie dla „Super Expressu” wy­znaje, że Kaczyński jest „jednym z dwóch najwybitniejszych polityków ostatniego dwudziestolecia”. W biurze PiS przy ul. No­wogrodzkiej słowa te zostają odnotowane z aprobatą. W efekcie dwa miesiące później dochodzi do oficjalnego spotkania Gowina z Kaczyńskim. Podczas konferencji obaj twierdzą, że rozmowa dotyczyła wyłącznie projektów ustaw przygotowanych przez re­sort, ale w otoczeniu obu polityków mało kto da temu wiarę. Tym bardziej że rów­nocześnie Gowin kontaktuje się z Piotrem

wtorek, 14 stycznia 2014

Rzyg niepokornych



Nieważne, że sam byłeś w partii, a może nawet byłeś sekretarzem. Liczy się tylko, czy przejdziesz na „jasną stronę mocy”, czyli do niepokornych. Będzie ci wybaczone.


MARCIN MELLER

Jakoś jesienią 1987 r. esbecja zwinęła mnie z domu za knucie. Rodziców akurat nie było w domu, ze mną i z rodzeństwem miesz­kali dziadkowie. Kiedy przyszli ube­cy, babcia wzięła ich za moich kolegów, uprzejmie poinformowała, że poszedłem na rower, ale niedługo powinienem wró­cić. Nawet herbatę zaproponowała. Ale grzecznie podziękowali i wycofali się do samochodu, a gdy jakiś czas później wy­łoniłem się zza rogu, zdjęli mnie z tego roweru, zrobili rewizję w mieszkaniu, za­brali do Pałacu Mostowskich na przesłu­chanie, a potem wrzucili na dołek.
Kiedy następnego dnia wrócili rodzi­ce i usłyszeli tę historię, tata eksplodował. Mama mi później opowiadała, że strasz­nie krzyczał na babcię: „I ty, przedwojenna komunistka, co zęby zjadłaś na konspiro- w7aniu, nie odróżniasz tajniaków od knu­jących kolegów Marcina?!”. A potem razem ze swoim ojcem, dawnym komunistą, za­czął mnie szukać. Jak opowiadał w swoich wspomnieniach „Świat według Mellera”, które ukazały się w 2008 r., na kilka dni przed jego śmiercią: „Wziąłem ojca, prze­de wszystkim w celach sadystycznych, bo chciałem, żeby poszukał Marcina ze mną. Oczywiście wszędzie mówili, że nie ma i nic nie wiedzą. Okazało się potem, że był tam, gdzie oficer dyżurny robił za zdziwio­nego durnia. W kolejnym komisariacie oj­ciec eksplodował. Zaczął coś perorować podniesionym głosem, oczywiście kazali mu się zamknąć. Kiedy stamtąd wyszliśmy, byłem tak wściekły, że powiedziałem, chy­ba z odrobiną okrucieństwa: -

Klub Hipokrytów



Bolszewicy studiowali życiorysy ludzi, aby rozpoznać wroga. Dzisiejsza prawica robi to samo. Nawet gdy z jej własnej szafy co rusz wypada kolejny bolszewicki szkielecik.

RAFAŁ KALUKIN

Z patriotycznych łamów spły­wa ściek pomówień, insynu­acji i pseudosocjologicznych dysertacji. Książka „Resortowe dzieci” autorstwa Doroty Kani, Jerzego Targalskiego i Macieja Marosza o rodzinnych koneksjach przedstawicieli medialnej eli­ty, chaotyczna kompilacja powyrywanych z kontekstu prawd, półprawd i kłamstw, stała się kolejną próbą odkrycia prawico­wego kamienia filozoficznego, służącego niezmiennie tej samej obsesji: ujawnieniu wielkiego układu oplatającego III RP.
Wcześniejsze próby można było jeszcze opisywać kategoriami obłędu, ideologicz­nego zaczadzenia, wiary w spiskową wersję dziejów. Stężenie absurdu nagromadzone w „Resortowych dzieciach” nakazu­je jednak powątpiewać w prawdzi­wość opisu. Reakcja prawicowej opinii publicznej podsuwa zresz­tą inne tropy. Tutaj czai się coś innego.
To coś to hipokryzja. Przez monstrualne H.
O współautorze książki Jerzym Targalskim czytamy na okład­ce, że był uczestnikiem opozy­cji antykomunistycznej. To prawda, choć niepełna. Za­nim Targalski zbuntował się przeciwko PRL, a na­wet później - w czasach gdy już kolportował wydawnictwa KOR - ciągle pozostawał członkiem PZPR. Niezbyt co prawda ak­tywnym, niemniej dość lojalnym, aby wytrwać aż do 1979 roku.
Jak trafił do partii? On sam wspominał niegdyś z dumą, że „Kapitał” Marksa prze­czytał już w wieku 14 lat. Lekturę pod­sunął mu ojciec, Jerzy Targalski senior. Partyjny historyk, autor m.in. „Szkiców z historii Komsomołu” biografii Ludwika Waryńskiego oraz wydanego przez MON opracowania o zastosowaniu marksizmu-leninizmu w Ludowym Wojsku Polskim.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Żołnierz Palikota




Złożę, k..., na was skargę i wyj...ą was z roboty! - zastraszał policjantów poseł Wojciech Penkalski Tygodnik „Wprost” dotarł do policyjnych notatek na temat bliskiego współpracownika Janusza Palikota.




AGNIESZKA BURZYŃSKA MARIUSZ KOWALEWSKI



Karbowo, niewielka miejscowość na Mazurach, niedawne święto Trzech Króli. Późnym popołudniem policjanci próbują zatrzymać pędzącego z prędkością niemal 100 km/h opla insygnię. Kierowca lekceważy wezwanie, więc funkcjonariusze wyjaśniają, że niemal dwukrotnie przekroczył dozwoloną prędkość.
   Mężczyzna jest wściekły: - Nie pokazuj na mnie palcem, to raz. A dwa, nikt mnie nie zatrzymywał!
- krzyczy. Tym razem policjanci bardziej stanowczo proszą, aby zjechał na pobo­cze i pokazał dokumenty. Po sprawdzeniu prawa jazdy okazuje się, że uciekinierem jest Wojciech Penkalski, poseł ugrupowa­nia Janusza Palikota.
   Kiedy przedstawiciele drogówki infor­mują go, że dostanie 400 zł mandatu i osiem punktów karnych, polityk traci nad sobą panowanie. - To załatwia sprawę!
- mówi, wyciągając poselską legitymację i próbując wyrwać dokumenty z rąk poli­cjantów. Jest coraz bardziej opryskliwy i wulgarny. Twierdzi, że funkcjonariusze, zatrzymując go do kontroli, przeszkadzają mu w wykonywaniu obowiązków parla­mentarnych. - Masz, k..., na przepro­wadzenie kontroli dwie minuty! - mówi do jednego z nich. I żąda, aby pokazał swoją legitymację. - Złożę, k..., na ciebie skargę i w.. .bią was z roboty - grozi.
Chwilę później w niewybredny sposób instruuje: - Ja wam, k..., rozkazuję: macie tu stać i kierować ruchem, aż naprawią te je.. .ne światła! A z roboty i tak was w.. .bią!
- krzyczy. Chodzi o awarię sygnalizatora na przejeździe kolejowym.
   Policjanci obelgi znoszą ze spokojem, ostatecznie rezygnują nawet z wypisania mandatu. Informują go jednak, że przy­
gotują notatkę, w której całe zdarzenie opiszą, i że prawdopodobnie trafi ona do marszałek Sejmu wraz z wnioskiem o ode­branie parlamentarzyście immunitetu.

Walczę i kocham



Z Tomaszem Kaczmarkiem, byłym posłem Pis

TOMASZ KACZMAREK: Przede wszystkim trzeba podkreślić, że niestety udały się i szczegółowo zaplanowana nagonka na mnie, i zlecenie, aby zdyskredytować mnie w oczach opinii publicznej oraz podważyć moją pozycję w klubie PiS. W ostatnim czasie media kolportowały wiele nie­prawdziwych informacji na mój temat, po prostu kłamliwych. Bardzo szanuję decyzję premiera Jarosława Kaczyńskiego i nie będę kwestionował żadnych decyzji rzecznika dyscypliny klubu PiS.

Przez te dwa lata, kiedy jestem parla­mentarzystą, zajmowałem się patologiami, do jakich dochodziło w służbach specjal­nych i mundurowych, w tym policji. Mam cały czas kontakt z przedstawicielami tych służb i oni oczekują, abym nadal był ich głosem w polskim parlamencie...

niedziela, 12 stycznia 2014

Pani Sernik zaplata sieć



- Pożyczałam oskarżonej pieniądze, bo bałam się jej. Nie udzieliłabym jej pożyczki, gdyby nie podejmowała rozmów z politykami PiS - zeznała żona Marka Dochnala podczas procesu Doroty K., dziennikarki ''Gazety Polskiej''
Proces oskarżonej o korupcję Doroty K. toczy się od grudnia 2012 r. przed Sądem Rejonowym dla Warszawy-Pragi. W 2013 r. odbyło się dziesięć rozpraw. Jesienią sprawa zamarła, bo zachorowała sędzia. Nie ma terminu nowych posiedzeń.

Tymczasem Dorota K. bryluje w prawicowych mediach jako współautorka książki ''Resortowe dzieci''. Wyszukuje tam żydowskie korzenie innych dziennikarzy, zarzuca im, że ich rodzice należeli w PRL do partii lub pracowali w służbach specjalnych. O swojej wstydliwej, całkiem niedawnej przeszłości nie wspomina i nie życzy sobie, by pisali o niej inni. W aktach sądowych jest jej pismo, w którym zwraca się, by nie udostępniać materiałów dziennikarzom.

sobota, 11 stycznia 2014

Kisiel w niebie pęka ze śmiechu



Czy dzisiaj Stefan wierzyłby w niemiecko-rosyjskie kondominium? W trotyl, brzozę i sztuczną mgłę? Czy podobałby mu się Rydzyk prowadzący politykę kretynizacji Polski? Nie wydaje mi się to prawdopodobne mówi Adam Michnik redaktor naczelny
„Gazety Wyborczej”, laureat Nagrody Kisiela.

Rozmawiają MAGDALENA RIGAMONTI
                      MARCIN DZIERŻANOWSKI

Nie taki Michnik straszny...
To z Kisiela?

Nie, jego syn nam tak mówił przed rozmową z panem.
A, Jerzyk. Przyjaźnimy się.

Z Kisielem to też była przyjaźń?
Przyjaźń. I moja wielka fascynacja. On mówił, że się różnimy, bo ja jestem za socjalizmem i przeciwko Moskwie, a on za Moskwą, ale przeciwko socjalizmowi. On takie paradoksy bardzo lubił. To była osobowość, wolny człowiek, który całym swoim postępowaniem demonstrował, jak można być wolnym człowiekiem w kraju tylu zniewoleń, w którym wszystko było: „Wicie, rozumiecie, towarzyszu, taka sytuacja jest”. Jego „sytuacja” nic nie obchodziła. To dla niego były bzdury. Miał coś w sobie z sienkiewiczowskiej fantazji, choć nie lubił Sienkiewicza. Nie lubił też romantyków. Słowacki to było dla niego mętniactwo, Norwid - nudziarstwo. Niesamowity był... Ciągnęło nas do siebie, bo byliśmy kompletnie od innej małpy.

Gdyby pan dziś z nim usiadł przy wódce, ostro byście się pokłócili.
Nie jestem duchologiem, więc nie wiem. Ale chętnie bym się z nim napił. Rozmowa z nim zawsze była fascynująca. Czy Stefan wierzyłby, że Polska jest niemiecko - rosyjskim kondominium? Nie sądzę. Czy wierzyłby w trotyl, brzozę i sztuczną mgłę? Zdecydowanie był na to zbyt mądry. Czy podobałby mu się Rydzyk, który konsekwentnie i skutecznie prowadzi politykę kretynizacji Polski? Nie wydaje mi się to prawdopodobne.

W to, że popierałby „Gazetę Wyborczą” i Adama Michnika, też trudno uwierzyć.
Uznałby pewnie, że pod względem gospodarczym jestem socjalistą, bardziej niż ja popierałby pewnie Balcerowicza. Różnilibyśmy się też na pewno w sprawach obyczajowych.