środa, 30 listopada 2016

Partyzant z wyciętego lasu



Ludwik Dorn, były członek władz PiS oraz współpracownik Antoniego Macierewicza z czasów opozycji, mówi o obecnym szefie MON, jego agenturalnych i smoleńskich fobiach, zmianach w armii i współpracy z Jarosławem Kaczyńskim

GRZEGORZ RZECZKOWSKI: - Kopiowanie ściśle tajnych dokumentów, a być może całej bazy danych, sprawdzanie, kto w tej bazie figuruje. Także, prawdopo­dobnie, ich wynoszenie. To wszystko działo się w czasie, gdy w latach 2006-07 Antoni Macierewicz kierował Służbą Kontrwywiadu Wojskowego w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. Częściowo za jego wiedzą i polece­niem, co opisaliśmy w POLITYCE (48). Potrafi pan to wyjaśnić?
LUDWIK DORN: - To, co pan opisał, wy­gląda wielce prawdopodobnie. Oczywi­ście, na ile znam i pamiętam Antoniego Macierewicza z czasów wspólnej pracy w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, gdy ja byłem ministrem spraw wewnętrznych i administracji, a on najpierw wicemi­nistrem obrony, a później szefem SKW. Jego modus operandi polegał na przy­kład na tym, że nie wystarczało mu determinacji, czasu i cierpliwo­ści, by naruszać procedury tak, by pozornie ich nie łamać, tylko robił to ostentacyj­nie. Na zasadzie „wszyst­ko mi wolno”. To jego ce­cha osobowościowa.

Szkodliwa dla państwa i mogąca naruszać prawo. Czy ktokolwiek w PiS zwracał wtedy na to uwagę?
Być może ktoś to robił, być może śp. Lech Kaczyński, który publicznie dawał wyraz swemu zdystansowaniu od obecnego mi­nistra obrony. Swego rodzaju sektorowo ograniczone zaufanie do pana Maciere­wicza wyrażał też Jarosław Kaczyński, mó­wiąc, że on może być dobry do zlikwidowania Wojskowych Służb Informacyjnych, bo do tego się nadaje, ale do tworzenia no­wej struktury to nie bardzo. Po czym oka­zało się, że jednak zmienił zdanie.
Nie wiem, po co Antoni Macierewicz i jego ludzie zrobili to, co pan opisał. Może to odzwierciedlać pewien stan du­cha, pewną ocenę rzeczywistości. W rozu­mieniu pana Macierewicza III RP to taka struktura quasi-okupacyjna, w związku z tym nie sądzę, by miał jakiekolwiek po­czucie lojalności wobec niej, jej instytucji i procedur oraz zasobów W oczach wła­snych, obecnego obozu władzy, ale i części wyborców PiS, Macierewicz toczył i toczy wojnę hybrydową z siłami okupacyjnymi zakorzenionymi w instytucjach realnego państwa polskiego, w której wszystkie chwyty są dozwolone. Zachowuje się jak „partyzant wolnej Polski”. Dokonuje ekspropriacji nie pieniędzy, jak bojownicy PPS na początku XX w. pod zaborem ro­syjskim, ale zasobu informacyjnego, któ­ry może być przydatny. Więc o co chodzi? Wynika to też z obrazu świata i Polski, który ma, a który można zrekonstruować na podstawie jego słów i czynów.

Proszę więc zrekonstruować obraz Polski kreślony przez Antoniego Macierewicza.
Jak powiedziałem, dla niego III RP to struktura hybrydowa, po części okupo­wana przez skupione w formie związków ludzkich siły, bardziej lub mniej zinstytu­cjonalizowane, które nie są związane żad­ną lojalnością wobec narodu polskiego, ale są lojalne przede wszystkim wobec in­teresów własnych oraz bezpośrednich lub pośrednich sponsorów zewnętrznych. Ci zaś mogą mieć charakter państwowy lub nie. Przy czym, żeby było jasne: ten spo­sób postrzegania rzeczywistości na pewno po 2007 r. jest też właściwy Kaczyńskie­mu. Obaj panowie, jeśli chodzi o kwestie mentalności i percepcji rzeczywistości, są sobie bardzo bliscy.

wtorek, 29 listopada 2016

Cena rewolucji



PiS chce istniejące polskie państwo zastąpić własnym; chce też zniszczyć polskie społeczeństwo - jego elity zawodowe i biznesowe, jego klasę średnią i zastąpić je własnymi elitami oraz nową strukturą społeczną. Koszty tej operacji są ogromne

Po roku władzy Jarosława Kaczyńskiego Polska bar­dziej niż kiedykolwiek staje się krajem dwóch tylko klas: „ludu” i „oligarchów”. Nisz­czone zaś jest polskie liberalne miesz­czaństwo, które się w tym pejzażu nie mieści. Pieniądze na 500+, na obniżenie wieku emerytalnego, na ratowanie nie­rentownych kopalń, na kolejne programy masowego kupowania głosów, pochodzić bowiem będą od dorzynanej podatkami klasy średniej. Prawdziwi oligarchowie PiS się wymkną, rejestrując działalność w Holandii, na Cyprze, a nawet w Cze­chach. Także globalne korporacje wy­mykają się PiS-owskiej władzy. Podatek handlowy był spektakularną porażką, po­dobnie jak bankowy, którego koszty banki przerzuciły po prostu na klientów.
PiS nie próbuje walczyć o łagodze­nie zabójczych dla klasy średniej skut­ków globalizacji. Wystarcza mu, że to jego ludzie staną się w nowym systemie oligarchami - po wypchnięciu z kraju oligarchów ideowo i partyjnie obcych.
Węgry Orbana są modelowym przy­kładem sfinalizowanej rewolucji popu­listycznej prawicy. Lud jest kupowany redystrybucją na poziomie śmieciowym, a nowa węgierska oligarchia biznesowa - przechwytująca unijne dotacje, mono­polizująca publiczne kontrakty i ciesząca się przywilejami podatkowymi - złożona jest już całkowicie z nominatów rządzą­cego Fideszu. Zatrudnienie i wskaźniki PKB ratują nad Balatonem zagraniczne montownie, sponsorowane z budżetu i kuszone dumpingiem podatkowym. Po­dobnie się dzieje pod rządami Kaczyń­skiego i Morawieckiego, gdzie przykładem „suwerennej potęgi” i „renacjonalizacji” stało się otwieranie z udziałem ministra rozwoju kolejnych montowni Mercedesa czy Chryslera. Albo chwalenie się przez ministra Macierewicza armatohaubicą Krab, zbudowaną na podwoziu południowokoreańskiego Samsunga i napędzaną niemieckim silnikiem.
W ten sposób PiS dostarcza masom chleba i igrzysk. W igrzyskach żongluje hasłami „mocarstwowości” i „renacjona­lizacji”, a chleb kupuje za pieniądze za­brane klasie średniej.

poniedziałek, 28 listopada 2016

Cały Rysiek



Ryszard Czarnecki kocha politykę niemal tak, jak samego siebie. Ryszarda Czarneckiego kochają synowie i nowa żona. Wszystkich kocha „dobra zmiana”

Wojciech Cieśla, Michał Krzymowski

Ryszard Czarnecki: po­stać z pogranicza po­lityki i popkultury. Śpiewał o nim Maciej Maleńczuk: „Czarne­cki Rysio, umalował py­sio, ma dzisiaj randkę z profesorem Handke”. Kpił satyryk Krzysz­tof Daukszewicz: „Normalny człowiek składa się w 90 procentach z wody Ryszard Czar­necki w 90 procentach z wazeliny”. A Ka­zik Staszewski jednym tchem wymieniał go wśród największych bokserów świata: „Her­bie Hide, Frans Botha, Ryszard Czarnecki, Andrzej Gołota!”.
   Od niedawna eurodeputowany PiS poja­wia się w mediach jako samozwańczy łącznik państwa polskiego z Donaldem Trumpem.

PROROK RYSZARD
Jeśli Ryszard Czarnecki pisze na Twitterze o turnieju sportowym, to robi to tak: „Przemawiałem na inauguracji, wręczyłem puchar zwycięzcy gdańskiego turnieju”. Albo tak: „Żużlowy weekend: wczoraj na stadionie w Toruniu wręczyłem puchar za drugie miej­sce w przedostatnim Grand Prix Gregowi Hancockowi”. Kiedy pochyla się nad kulturą, to aby odnotować to, co najważniejsze: „Tu mówiłem o festiwalu Anny German, którego jestem w tym roku patronem”, „Rozpoczął się koncert pod moim patronatem młodego pol­skiego pianisty Piotra Jaworskiego”. A gdy pisze o roszadach w polityce, nie może nie wspomnieć o tym, kto je najtrafniej progno­zował: „Schulz zrezygnował z kandydowania na szefa PE - a więc stało się to, co zapowiada­łem od kilku tygodni. Prorok Ryszard?”.
   Początek lat dwutysięcznych. Ryszard Czarnecki regular­nie pojawia się na meczach żużlowych Atlasu Wrocław. Dba, żeby przed wyścigami wyczytywano jego nazwisko. Ale za każ­dym razem, gdy spiker wspomina ważnego gościa, na trybunach rozlega się gwizd.
   - Rysiu, po co ci to wyczytywanie? - pyta Czarneckiego znajomy polityk.
   - Niech się ludziom utrwala, że jestem - odpowiada.
Znajomy: - Cały Rysiek. Mogą lżyć, byle nazwiska nie przekręcali.
   Rok 2015, kilka dni po wyborze Andrzeja Dudy na prezyden­ta. Trwa uroczystość w pałacu w Wilanowie. Gdy zaczyna się transmisja telewizyjna, między Dudę i jego żonę wślizguje się jak łasica Ryszard Czarnecki. Z szerokim uśmiechem pozuje do zdjęć. Rodzice prezydenta, zdezorientowani, stoją gdzieś na dalszym planie.
   - Wyglądało to tak, jakby Ryszarda otoczy­ła jakaś przypadkowa rodzinka, łysiejący facet z żoną i córką, żeby pogrzać się w jego blasku - mówi nam jeden z posłów PiS.

niedziela, 27 listopada 2016

Po nim choćby potop,Kwestionariusz,Gabinet mistyczny,Ekshumacja PRL i Admirał



Po nim choćby potop

Jarosław Kaczyński na naszych oczach dokonu­je transakcji stulecia: skłania miliony Polaków, by przyszłość swoją i swoich dzieci postawili w za­staw złudzeń, a na dodatek transakcję tę uznali za interes ży­cia, a samego Kaczyńskiego - za swego dobrodzieja.
   Ten widok powinien w naszej pamięci pozostać na długie lata. Członkowie rządu i klubu PiS wstają, by wiwatować po przegłosowaniu obniżenia wieku emerytalnego. Oklaski po przegłosowaniu, że nadejdzie katastrofa, to jednak zjawisko niezwykłe. I tylko gdzieś pod ścianą stoi smutnawy wice­premier Morawiecki. Mimo całej fantasmagoryczności jego planów gospodarczych to on jeden w tym towarzystwie za­pewne rozumie, że władza popełnia właśnie zbrodnię - na budżecie, portfelach Polaków, przyszłych emeryturach i za­łamującym się rynku pracy.
   Choć wyrafinowany rachunek 2+2=4 jest przez PiS całko­wicie ignorowany, politycznie transakcja jest genialna. Polacy na tym stracą, ale zanim stracą i wpadną we wściekłość, wie­lu będzie skakać z radości, że wreszcie jest władza, która daje. Że daje nie swoje, że daje nawet z tego, czego nie ma, to nie bę­dzie problemem tej władzy. A z całą pewnością nie będzie to problemem emerytowanego zbawcy narodu, jak mawia o so­bie pierwszy prezes IV RP. Przymiotnik emerytowany doty­czy zresztą raczej przewidywanego wieku zbawcy niż jego emerytalnego statusu. Pierwszy prezes IV RP będzie bowiem utrzymankiem partii, a więc Polaków, do swej śmierci. Partia będzie mu zapewniała ochronę, sponsorowała osoby robią­ce mu zakupy, będzie wynajmowała sąsiadujące z jego wil­lą domy, by nie był narażony na potencjalne kłopoty. Krótko mówiąc, partia za nasze pieniądze będzie robiła wszystko, by nigdy nie zetknął się w normalnych okolicznościach z tymi, których tak zbawia, czyli z nami. Losem swych dzieci i wnu­ków też się przejmować nie musi. To problem innych.

sobota, 26 listopada 2016

Wielki strach



Jak patrzę na polską prawicę, która cieszy się ze zwycięstwa Trumpa, to mam wrażenie, że widzę karpia, który cieszy się, że nadchodzi Wigilia mówi reżyserka Agnieszka Holland

Rozmawia Tomasz Lis

NEWSWEEK: W jakim jesteś nastroju?
AGNIESZKA HOLLAND; No wiesz, w straceńczym.

Bo coś straciłaś czy dlatego, że jesteś gotowa na wszystko?
- Jedno i drugie. Straciłam właśnie ta­kie poczucie, że w drugiej części mojego dorosłego życia spełniała się utopia o or­ganizacji politycznej i społecznej ludzko­ści, która idzie w stronę pomocniczości, otwartości, współpracy, solidarności. Okazuje się, że jest odwrotnie.

Może naiwna byłaś?
- Nie wydaje mi się, bo jednocześnie za­wsze miałam w sobie silny pesymizm egzystencjalny, który mi podpowiadał, że ludzie generalnie nie są dobrzy i nie pragną wolności, tylko się jej boją.

Maski spadły, pozory wyparowały i teraz jesteśmy bliżej rzeczywistości...
- Nie sądzę, bo jeżeliby w to wierzyć, już dawno byśmy się powyrzynali. Mamy po prostu do czynienia z zapasami, które raz dają zwycięstwo złu, a raz dobru. Raz wy­daje się, że można zbudować świat, w któ­rym ludzie mogą być dla siebie przyjaźni, a raz zwycięża świat, w którym ludzie my­ślą, że spełnienie mogą znaleźć tylko przez nienawiść i wykluczenie innych. Odwieczna walka kultury i natury.

Myślisz, że Ameryka głosowała na wykluczenie?
- Narasta po prostu trend do zamykania się w enklawach pewnej anachronicznej i plemiennej swojskości, nie tylko wyklu­czając, ale de facto negując prawo innych do istnienia.

piątek, 25 listopada 2016

Rok bez trzymanki



Jarosław Kaczyński zagraża polskiej niepodległości i robi to świadomie - mówi redaktor naczelny „Krytyki Politycznej” Sławomir Sierakowski

Rozmawia Renata Kim

NEWSWEEK: Minął właśnie rok od zaprzysiężenia rządu, jaki to był rok dla Polski?
SŁAWOMIR SIERAKOWSKI: Bardzo nie­szczęśliwy. Domykający transformację ustrojową, ale w drugą stronę. Kiedy już nam się wydawało, że udało się ugrun­tować liberalną demokrację, przyszedł polski watażka z armią Edków i ją jednak rozwalili.

Kim jest ten watażka?
- To Jarosław Kaczyński. Postawienie partii przed ustrojem to zniesienie libe­ralnej demokracji. Kaczyński zaczął od urwania jej głowy, czyli złamania kon­stytucji i instytucji nadzorującej jej obo­wiązywanie. Teraz każdy kolejny polityk będzie mógł przyjść i powiedzieć: „A oni też obsadzali swoimi ludźmi Trybunał Konstytucyjny i lekceważyli konstytu­cję”, „Nie jesteśmy pierwsi, którzy...” - i tu wymienić wszystkie naruszenia prawa przez przeciwników, żeby swoje usprawiedliwić. Ale to nie jest najwięk­sza zdrada Kaczyńskiego.

A co nią jest?
- Kaczyński zagroził polskiej niepod­ległości. W sytuacji gdy odwróciła się koniunktura geopolityczna dla Polski, zostaliśmy bez sojuszników. Wielką Bry­tanię czy USA stać na taką fanaberię jak Brexit i Trump, bo te kraje nie znikną z mapy, nie stracą niepodległości. Nas na Kaczyńskiego nie stać, bo mamy tuż obok Rosję. Stany się z powodu Trumpa nie zawalą, ale my się od Kaczyńskiego możemy zawalić.

Dlaczego?
- W rok przeszliśmy drogę od kandy­data na lidera Unii razem z Niemcami Francją do bycia dla niej balastem. Nie chcemy się integrować, lekceważymy Brukselę, nie mamy euro, ostentacyjnie odrzucamy uchodźców. A jesteśmy naj­większym beneficjentem unijnych fun­duszy. Dostawać najwięcej pieniędzy z Unii i nie godzić się na żadną współ­pracę? To jest nienormalne. Jeśli Donald Trump zrealizuje swoje obietnice wy­borcze i pojawi się próżnia geopolityczna w Europie, to kraje Europy Zachodniej, które będą chciały się bardziej zintegro­wać, dadzą na sobie wymusić zrzucenie tego balastu. Tereny od państw bałty­ckich po Bułgarię i Mołdawię, gdzie już wybory wygrali prorosyjscy prezyden­ci, aż się proszą o korektę geopolityczną. Do czasu wyborów we Francji i w Niem­czech nic się nie zmieni, Putin też to wie. Ale po wyborach może się zrodzić jakieś milczące przyzwolenie na wycofywa­nie się Zachodu z naszej części Europy. Będzie jakaś wersja resetu z Rosją. A te kraje UE, które mają euro, bardziej się zintegrują, żeby uniknąć upadku, ale już bez nas. Pozostaniemy niczyi, co oznacza powolne podporządkowywanie się Rosji.
I wrócimy na miejsce wasala Rosji, któ­rym byliśmy przez ponad 250 z 300 lat naszej historii nowożytnej.

czwartek, 24 listopada 2016

Jak to nie można, skoro można?



Mamy demokrację Kiepskich mówi prof. Andrzej Rzepliński, który kończy właśnie swoją kadencję szefa Trybunału Konstytucyjnego. W niedzielę otrzymał Nagrodę „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej za działalność publiczną

Aleksandra Pawlicka

NEWSWEEK: Za niespełna miesiąc skończy się pana dziewięcioletnia kadencja na stanowisku prezesa Trybunału Konstytucyjnego, co dalej?

Prof. Andrzej Rzepiński: Pozostanę profesorem.

A co z Polską?
- O nie, nie! Proszę nie zawieszać mi Polski na plecach! Oczywiście, martwię się tym, co stało się w naszym kraju i co jeszcze się stanie, bo nie mam wątpliwości, że będzie działo się byle jak. I co więcej, jestem przekonany, że świadomi tego są także autorzy złej zmiany. Pewne pro­cesy są już bowiem nie do zatrzymania.

Jakie?
- Jeden z moich kolegów wrócił właśnie z międzynarodowej konferen­cji sędziów w Tajpej, gdzie wszyscy pytali go o szczegóły tego, co dzieje się w Polsce z Trybunałem Konstytucyjnym. A to świadczy tylko o tym, co tracimy. Interesują się nami, bo byliśmy kimś. W maju tego roku na międzynarodowej konferencji sędziów w Waszyngtonie wietnamscy sę­dziowie powiedzieli mi: „Byliście dla nas latarnią morską”. Tylko ten, kto wie, jak długą i poszarpaną linię brzegową ma Wietnam, rozumie, co znaczy być dla Wietnamczyka latarnią morską.
Teraz jestem na konferencji w Waszyngtonie. To doroczne spotka­nie potężnego stowarzyszenia prawników konserwatystów - The Fe­deralist Society. Bierze w nim udział ok. 1000 prawników, profesorów prawa, adwokatów i sędziów. Kiedy widzą moją plakietkę w klapie ma­rynarki, mówią, że trzymają z naszym sądem konstytucyjnym.

Przestaliśmy być latarnią morską w demokratycznym świecie?
- Tak. Amerykanie są wkurzeni, bo dawali Polskę za przykład transformacji do demokracji i rządów prawa, podkreślając, że je­śli się ciężko pracuje, to musi się udać. I rusza się wtedy do przodu.
-                       
Na razie sami wrzucili wsteczny bieg.
- Tym bardziej utrata sojusznika stojącego dotychczas na stra­ży demokracji jest destrukcyjna. W Trybunale Konstytucyjnym mamy trzech sędziów wybranych zgodnie z konstytucją i cze­kających na zaprzysiężenie przez prezydenta. To tak znakomi­ci prawnicy, że każdy z nich byłby ozdobą sądu konstytucyjnego w każdym państwie starej demokracji. A my nie korzystamy z ich wiedzy i doświadczenia.

środa, 23 listopada 2016

Akta Antoniego M.




Ta historia wyjaśnia, dlaczego w 2008 r. służby odebrały Antoniemu Macierewiczowi dostęp do wszystkich tajemnic, w tym UE i NATO.
Rzuca też światło na prawdziwy powód jego pospiesznego powrotu spod Smoleńska 10 kwietnia 2010 r.

Przez używanie prywatnej skrzynki mailowej do od­bierania służbowych wiadomości prawdopodob­nie Hillary Clinton przegrała bitwę o Biały Dom. Gdyby szef polskiego MON Antoni Macierewicz miał tylko takie sprawy w politycznej biografii, pewnie nikt by się tym nie przejął. Problem w tym, że ma na sumieniu rzeczy znacznie gorsze, a mimo to pełni klu­czowe funkcje w partii rządzącej i w państwie.

   Kopiowanie na dwa dyski
   Jest 4 października 2007 r. Do wyborów parlamentarnych nie­spełna trzy tygodnie. Sondaże wieszczą PiS wyborczą porażkę. Antoni Macierewicz kieruje świeżo utworzoną - na gruzach Woj­skowych Służb Informacyjnych - Służbą Kontrwywiadu Wojsko­wego, która ma m.in. chronić tajemnice polskiej armii i tropić szpiegów chcących je zdobyć. W bazach danych SKW znajdują się dziesiątki tysięcy zapisów, najcenniejsze informacje dla bez­pieczeństwa państwa, coś, za co każdy wywiad dałby wiele. To nie tylko nazwiska pracowników i tajnych współpracowników, ale również listy osób typowanych jako podejrzewane o współpracę z obcymi służbami, kandydatów na agentów, sprawy, którymi SKW się interesuje. Plus całe archiwum zlikwidowanych w 2006 r. WSI. Część w formie papierowej, część zapisana na dyskach, któ­re są częścią systemu informatycznego o nazwie EO-Baza (czyli Baza Ewidencji Operacyjnej). Wystarczy wpisać do jej wyszuki­warki nazwisko lub nazwę firmy, by otrzymać pełną informację związkach z wojskowymi służbami.
Baza danych operacyjnych SKW znajduje się w pomieszczeniu chronionym przed podsłuchem i zakłóceniami specjalną osłoną - tzw. kabiną elektromagnetyczną. To metalowa klatka, która ma stanowić barierę dla wszelkich urządzeń inwigilujących.
   Wszystko, co znajduje się w kabinie, objęte jest klauzulą ścisłej tajności. Teoretycznie nikt bez specjalnego pozwolenia nie może tam wejść ani zajrzeć do jakiejkolwiek teczki czy pliku, o kopio­waniu nie wspominając. Wszystkie wejścia i wyjścia powinny być odnotowywane, podobnie jak wynoszone dokumenty czy dane. Słowem - najściślejsza ochrona. Ale tylko w teorii. W praktyce do zasobów operacyjnych SKW za czasów Macierewicza mógł wejść każdy i kopiować wszystko, jeśli miał tylko zgodę szefa.
   Cały zasób operacyjny SKW znajduje się w jej warszawskiej siedzibie przy ul. Oczki, kilkaset metrów od Dworca Centralne­go. Za bezpieczeństwo zbioru odpowiada­ła Agnieszka W., dyrektor biura ewidencji i archiwum SKW, jedna z najbardziej za­ufanych osób Macierewicza. - Zawdzięcza mu wiele, a w sensie zawodowym chyba wszystko. To on wciągnął ją do SKW - mówi jeden z byłych oficerów kontrwywiadu. W. dostała dyrektorskie stanowisko i została wysłana na kurs oficerski, mimo że nie miała wyższego wykształcenia.
   4 października 2007 r. w pomieszczeniu EO-Bazy stało się coś, co można zobaczyć jedynie w filmach szpiegowskich, ale z niż­szej półki. Funkcjonariusze wnieśli do po­mieszczenia komputer z dwoma twardy­mi dyskami. Tak rozpoczęło się trwające co najmniej dwa wieczory kopiowanie tajnych danych z EO-Bazy. Co dokładnie skopiowano i po co - tego nie udało się ustalić. Teoretycznie możliwe było nawet zdublowanie całej bazy danych SKW.
   Według naszych informacji dane z za­sobów posłużyły również do innego celu - kompilowania, czyli porównywania z da­nymi m.in. z Krajowego Rejestru Sądowego i Krajowego Rejestru Karnego, które groma­dzą informacje o zarejestrowanych w Polsce przedsiębiorcach i osobach karanych. Robił to m.in. dyrektor biura bezpieczeństwa tele­komunikacyjnego SKW Waldemar D. Jak wynika z dokumentów śledczych, polecenia funkcjonariuszom dotyczące kompilowa­nia i przetwarzania tajnych danych wydawał sam Antoni Macie­rewicz oraz dyrektor jego biura. - Można tylko domniemywać, po co to zrobili. Dane, które uzyskali, to broń bezcenna i niebez­pieczna zarazem, idealne narzędzie szantażu. Mogą z nimi zro­bić wszystko - twierdzą nasi informatorzy ze służb, którzy znają sprawę. Jak się dowiadujemy, dane zostały zgrane na twarde dyski i kilka płyt CD. Co najmniej jedna z tych płyt zniknęła. Podobnie jak dyski. W czyich mogą być rękach, można się tylko domyślać.

wtorek, 22 listopada 2016

Profesor Macierewicza



Wacław Berczyński, główny ekspert MON od Smoleńska, był w egzekutywie PZPR. Później zmienił front i organizował spotkania z Adamem Michnikiem. Dziś odcina się od niego Polonia. „Wprost" ujawnia jej list w tej sprawie.

Anna Gielewska

Jest koniec 2015 r. Od kilku tygodni rządzi już PiS, właśnie powołuje swoich ludzi do resortów. W śro­dowisku amerykańskiej Polonii skupionej wokół Fundacji Filadelfijskiej toczy się ożywiona dyskusja polityczna. - Ja będę szefem tej komisji w Ministerstwie Obrony - chwali się swoim znajomym Wacław Berczyńśki w czasie opłatkowego spotkania. Jeden z uczestników wytyka hipokryzję PiS i Antoniego Macierewicza, który „jednych ubeków uznaje za swoich, a innych tępi”. - Ja też byłem w PZPR i co w tym złego? - reaguje na to Berczyńśki. Na sali konsternacja.
   Wkrótce został przewodniczącym komisji przy kierowanym przez Antoniego Macie­rewicza Ministerstwie Obrony. Niedawno Wacław Berczyńśki został też szefem rady nadzorczej Wojskowych Zakładów Lotni­czych w Łodzi. W PiS mówią o nim „profesor Macierewicza”. Zespół Berczyńskiego przy­gotowuje nowy państwowy raport dotyczący katastrofy smoleńskiej, który ma być odpo­wiedzią rządu Beaty Szydło na raport komisji Jerzego Millera, kwestionowany przez PiS.
   Kilkanaście dni temu Berczyński zali­czył jednak poważną wpadkę. Wystąpił na posiedzeniu sejmowej Komisji Obrony Narodowej i razem z szefem MON „ujaw­nił” film ze Smoleńska - zapowiadany jako nieznany i sensacyjny. Nagranie okazało się dostępnym od lat na YouTubie i dawno emitowanym materiałem archiwalnym TVP.

OD EGZEKUTYWY DO MICHNIKA
Berczyński lubi o sobie mówić jako o dzia­łaczu opozycji. Ale to tylko część prawdy.
Sięgnęliśmy do dokumentów w IPN. Z akt paszportowych wynika, że między 1968 a 1981 r. konsekwentnie wpisywał do rubryki „przynależność polityczna”: PZPR. Jako student włókiennictwa, a potem doktorant Politechniki Łódzkiej, sporo podróżował. Na wakacje latał do Turcji, Grecji, Włoch, Libanu, Afganista­nu, a nawet do Indii. Władze PRL podróży odmówiły mu raz - gdy w 1978 r. chciał polecieć do Iranu.
   W1981 r. występuje o zgodę na wyjazd do Grecji i Turcji na wakacje. Jest już wtedy młodym doktorem. I - jak sam wpisuje - nie tylko członkiem PZPR, ale i „partyjnej egzekutywy”. Jesienią pisze podanie o wyjazd do Austrii. Do Polski już nie wraca, ucieka przez Kanadę do USA.
   Układa sobie z żoną życie w Filadelfii. Pod koniec lat 80. zakładają tam towarzy­ski „salon Berczyńskich”. Przedstawiając się jako „solidarnościowa emigracja”, zapraszają znanych artystów i opozy­cjonistów - Adama Michnika, Marylę Rodowicz, Janusza Głowackiego. - Wacek zawsze kolekcjonował wielkich. Zapraszał wybrane osoby na spotkania z odwiedza­jącymi USA ciekawymi Polakami, a po­tem w Polsce odwiedzał, kogo się dało. I Wacek mógł się chwalić, że jest na „ty” z Michnikiem czy Gronkiewicz-Waltz - opowiada nam jeden z jego znajomych. Przynależności do PZPR Berczyński się szczególnie nie wypierał. - Jeździł na obozy studenckie jako przedstawiciel par­tii i ZMS - słyszymy od jego znajomych.
   - W egzekutywie byłem krótko, wówczas byłem przewodniczącym Solidarności w moim instytucie, mniej więcej od marca do października. Potem zrezygnowałem - odpowiada na nasze pytanie Wacław Berczyński.

POLONIA PROTESTUJE
Jego działalność jako szefa komisji wzbu­dza coraz większe wątpliwości wśród jego znajomych ze środowisk polonijnych w Stanach. Do tego stopnia, że od kilku miesięcy grono polskich profesorów i akademików apeluje do niego w prywat­nych listach i e-mailach, by nie kompro­mitował siebie i instytucji państwowych, działając na rzecz udowodnienia teorii zamachu. Z informacji „Wprost” wynika, że kilka miesięcy temu doszło do spotka­nia i ostrej wymiany zdań w tym gronie. Berczyński miał swoim przyjaciołom zadeklarować większą wstrzemięźliwość i powściągliwość. Zamiast tego - były publiczne zapowiedzi eksperymentu zderzenia samochodu z brzozą i awantura wokół listu do Anodiny.
   Mariusz Wąsik, profesor patologii i medycyny laboratoryjnej z Uniwer­sytetu Pensylwania, zna Berczyńskiego od 20 lat. Podkreśla swoje uznanie dla osiągnięć małżeństwa Berczyńskich dla amerykańskiej Polonii. Jednak działania przewodniczącego komisji go coraz bar­dziej niepokoją.
   - Widać, że komisja skupia się na jednych faktach, pomijając inne. Moje wątpliwości dotyczą też meritum sprawy, czyli ewidentnego braku kwalifikacji Wacława Berczyńskiego do kierowania komisją badającą przyczyny katastro­fy - mówi Wąsik. Wynikającego - jak dodaje - z braku doświadczenia w pracy z samolotami, nie mówiąc o ich katastrofach oraz przebywania na emeryturze od dziesięciu lat.
   Wąsik jest autorem listu do Berczyń­skiego, pod którym podpisało się ponad 20 osób ze środowiska filadelfijskiej Po­lonii, w tym naukowców z amerykańskich uczelni, zbulwersowanych kolejnymi wystąpieniami szefa komisji. Fragment: „Obawiam się, że ta działalność będzie bardzo ciemną kartą w najnowszej historii kraju. Potencjalne szkody raportu suge­rującego wybuchy na pokładzie, a co za tym idzie zamach, są nie do przecenienia. Czy na pewno chcesz mieć coś takiego na sumieniu?”
   Nasi rozmówcy z kręgu Berczyńskich zgodnie oceniają, że ich kolega nie ma od­powiednich kompetencji, żeby kierować oficjalną podkomisją resortu obrony. - Co innego zespół, a co innego umocowane przy ministerstwie ciało, które ma przy­gotować państwowy raport - podkreślają.
   Berczyński w oficjalnym życiorysie przedstawia się jako konstruktor działu wojskowo-kosmicznego Boeinga, choć kiedy Michał Setlak z „Przeglądu lotni­czego” zapytał, w jakim charakterze tam pracował, dostał z Boeinga odpowiedź, że jako informatyk programista. Znajomi Berczyńskiego dodają, że pracował, ale dla Boeing Helicopters i zajmował się helikopterami. Żona Berczyńskiego przez kilkanaście lat rozwijała galerię sztuki, a w ramach Philadelphia International Institute oferowali też usługi typu work & travel. Ślady tej działalności można znaleźć do dziś w sieci - w tym porady, jak wypełniać wnioski wizowe, czy numer telefonu Berczyńskiego.
   Prawdopodobnie nikt nie słyszałby o działalności emerytowanego inżyniera włókiennika, gdyby nie zespół smoleński, do którego trafił jako ekspert. Kiedy zaś zespół zamienił się w podkomisję przy Ministerstwie Obrony, Berczyń­ski został jej przewodniczącym. Jego CV na Twitterze analizował wówczas użytkownik TheFoe, a w ślad za nim - bloger Starosta Melsztyński, podważając kompetencje Berczyńskiego. Co ciekawe, pod tekstem, który porusza m.in. kwestie dorobku naukowego przewodniczącego, kilka miesięcy temu pojawiły się wpisy użytkownika podpisane nazwiskiem Berczyńskiego. Zapytaliśmy go, czy to on był autorem wpisu pod tekstem blogera. Potwierdził.
   Berczyński we wpisach chwali się: „Zwiedziłem całe Stany za państwowe pieniądze i miałem office all over. Tyle że latałem wiele, więc zwykle w klasie biznes. Ale i to mi się znudziło”.

NUDNA ODPOWIEDZIALNOŚĆ
W prawicowej prasie szef komisji mówił, że w swojej karierze brał udział w badaniu katastrof lotniczych jako przedstawiciel Boeinga w Corpus Christi Army Depot (CCAD). Jego kwalifikacje w tej dziedzinie sprawdził jednak płk Piotr Lukasiewicz. - Nie udało mi się znaleźć żadnego potwierdzenia, iż pan Berczyński był akredytowanym członkiem jakiejkolwiek komisji badania wypadków lotniczych armii Stanów Zjednoczonych, więc spekuluję, że jego rola w czasie pra­cy w przedsiębiorstwie Corpus Christi sprowadzała się do weryfikacji technicz­nej - zgodnie z wytycznymi producenta - kadłubów śmigłowców uszkodzonych w trakcie działań operacyjnych lub incyden­tów lotniczych i rekomendowania, czy dany kadłub nadaje się do remontu, czy należy go skasować - mówił Lukasiewicz na łamach „Polski The Times”.
   Dlaczego więc Berczyński zaangażował się w prace komisji smoleńskiej? On sam pisał o tym na forum internetowym. „Prace w zespole parlamentarnym, konferencji smoleńskiej i podkomisji podjąłem się, bo nie lubię, gdy robi się lub zakłada, że ludzie są głupi i wszystko zaakceptują”. Swemu zajęciu może po­święcać dużo czasu, bo już w wieku 62 lat przeszedł na emeryturę. Dlaczego? „Po prostu znudziło mi się mieć szefa, pracowników i odpowiedzialność”.

poniedziałek, 21 listopada 2016

Milczenie Ziobry



Ludziom Zbigniewa Ziobry, którzy zorganizowali w 2013 r. partyjną konferencję za unijne pieniądze, grozi nakaz zwrotu 40 tys. euro. Ujawniamy nowe szczegóły afery związanej z finansowaniem Solidarnej Polski

Michał Krzymowski, Wojciech Cieśla

Ministerstwo Sprawied­liwości, konferencja prasowa Zbigniewa Ziobry. Kiedy padają pytania o kongres kli­matyczny z 2013 roku, minister tylko się uśmiecha. Odpowiadać nie musi, bo jego rzecznik zakrzykuje dziennikarzy. A gdy reporter „Newsweeka” dopytuje, skąd rodzina szefa Solidarnej Polski wzięła 400 tys, zł na darowizny dla partii, oblewa się pąsem i wychodzi bez słowa.
   Tydzień temu w tekście „Klimat Zio­bry” ujawniliśmy kilkanaście dziwnych wpłat na Solidarną Polskę. Partia obec­nego ministra sprawiedliwości w latach 2012-2014 otrzymała setki tysięcy zło­tych w przelewach od emerytów, studen­tów związanych z europosłami Solidarnej Polski oraz ich asystentów. Pokazaliśmy, jak na zapleczu partii krążyły pieniądze pochodzące z unijnych grantów otrzymy­wanych przez MELD, europejskie ugru­powanie zrzeszające Zbigniewa Ziobrę, Jacka Kurskiego i skarbnika Solidarnej Polski Jacka Włosowicza. Sute zlecenia od MELD dostawali znajomi deputowa­nych, którzy później przekazywali Soli­darnej Polsce wielotysięczne darowizny.
   Opisaliśmy też historię kongresu zor­ganizowanego przez polityków SP latem 2013 r. w krakowskim kinie Kijów. Spot­kanie, na które europarlament przeka­zał ok. 40 tys. euro, w rocznym raporcie MELD figurowało jako „konferencja kli­matyczna”. W rzeczywistości wśród ty­siąca partyjnych działaczy brylowali tam Zbigniew Ziobro, Jacek Kurski, Beata Kempa i Patryk Jaki. Podczas kongresu prezentowano hasła likwidacji immuni­tetu i szybkich sądów dla polityków, a ca­łość zakończyły okrzyki „Zwyciężymy!” i wspólne pląsanie w takt „We Are the Champions”.

sobota, 19 listopada 2016

Kit tanio sprzedam,Dopiero cztery,Komitet centralny marszu,Związani łańcuszkiem i Ich Trump i nasz Trump



Kit tanio sprzedam

Co innego mówi się w kampanii wyborczej, a co innego robi po wyborze” - stwierdza z niewinnym uśmiechem pan Magierowski. Moja żona wybucha śmiechem prawdziwym, a jej śmiech zaraża mnie i śmiejemy się teraz we dwójkę, czyli z Magierowskim we trójkę. Wcześniej parokrotnie tymi słowami wyjaśniał zachowanie pana Dudy. Ale nie będę z niego kpił. Coś mi bowiem nie dało spokoju. Tak jaw­ne przyznanie się do oszustwa wyborczego - owszem, nieformalnego, bo nikt przecież głosów nie sfałszował ani ich krzywo nie policzył, ale przyjęcie za oczywistą oczywistość, że obietnice wyborcze są kłamstwem, ki­tem wyssanym z palca, wywiedzeniem „ciemnego ludu” w szczere pole - zmusiło mnie do zastanowienia. Jeszcze niedawno politycy obiecywali rzeczy, które wyglądały realnie i wydaje się, że robili to szczerze, bo tak im wycho­dziło z prognoz i analiz, wyliczeń i dostępnych danych, i jeśli ich potem nie realizowali, to dlatego, że dopiero po wyborze zderzali się z nowymi danymi, zawartymi umo­wami i sojuszami, które krępowały ręce. Ale kiedy Wałę­sa obiecywał każdemu po 100 milionów starych złotych, czuć było na kilometr, że to humbug; także Kwaśniewski każdemu młodemu małżeństwu nowe mieszkanie rzu­cił, jakby to był papierek od cukierka - obaj wiedzieli, że to kit, bo przecież nie mieli takich uprawnień jako pre­zydenci, by obiecywać tego typu rzeczy. Prezydent nie ma w katalogu uprawnień takich możliwości - ani nie zawiaduje państwową kasą, ani nie buduje mieszkań.

piątek, 18 listopada 2016

Władza kupuje wyborców



Pierwszy rok rządów Kaczyńskiego pokazał władzę wyjątkowo silną w gębie i wyjątkowo słabą w obliczu społecznych protestów

Cztery tysiące złotych za urodzenie ciężko okale­czonego lub umierającego dziecka, powrót do wypła­cania służbom munduro­wym stu procent pensji na chorobowym, kolejne trzy miliony złotych na szko­łę Rydzyka (tym razem z budżetu Mi­nisterstwa Sprawiedliwości), następny zakup milionów ton węgla z kopalnia­nych hałd na „rezerwy strategiczne państwa”. I tak dalej...
   Pomysł Kaczyńskiego na sprawo­wanie władzy polega na przekupywa­niu silnych grup społecznych, aby nie przeszkadzały mu w realizowaniu jego prawdziwych priorytetów. Czyli w nisz­czeniu liberalnych ograniczeń władzy, łamaniu Trybunału Konstytucyjnego, przejmowaniu aparatu sprawiedliwo­ści, ograniczaniu niezawisłości sędziów, poszerzaniu rewolucji kadrowej. Ta me­toda sprawowania władzy cofa nas do chaosu schyłkowego PRL, gdzie każdą podwyżkę, każdą reformę (lub jej od­wołanie, odroczenie, rozmycie) moż­na było wywalczyć protestami na ulicy albo lobbingiem u działaczy partyjnych.

czwartek, 17 listopada 2016

Przypadki Marcina D.



Mówi się, że jak spadać, to z wysokiego konia. Mecenas Dubieniecki od ponad roku spada na naszych oczach. To go musi boleć. Ale swój problem z nim mają też Jarosław i Marta Kaczyńscy.

Zawsze wyznaczał sobie ambitne cele, nie inte­resowało go średniactwo. I sam dokonywał wy­borów. W czasach szkolnych wraz z rodzicami mieszkał w Kwidzynie. Ojciec, w PRL funkcjo­nariusz departamentu II MSW i działacz PZPR, a potem adwokat, prowadził w tym niewielkim mieście kancelarię prawną. Jak pisała Bianka Mikołajewska (POLITYKA 30/10 - „Premier z Kwidzynia”), mały Marcin, mając do wyboru naukę albo grę w bilard, wy­brał bilard. Chciał zostać zawodowcem i wyłącznie wygrywać. Klub bilardowy prowadziła jego mama, tam zaczynał. Kiedy wdrapał się na wyższy poziom, ojciec woził go już na turnieje po całej Polsce. Cierpiała na tym edukacja, rodzice obawiali się, że trafi do zawodówki i to będzie szczyt jego szkolnych dokonań. Ale w końcu chyba zrozumiał, że w bilardzie świata nie zawojuje.
   Przyłożył się do nauki i za namową ojca skończył wydział prawa. Drogę życiową miał już wtedy jasno wytyczoną. Zosta­nie adwokatem jak tata.

środa, 16 listopada 2016

PiS rusza na sądy



Już słyszymy, jacy to sędziowie są nieetyczni i jak niski jest poziom zaufania do nich. To przygotowywanie gruntu pod rozprawienie się z sądami mówi Adam Strzembosz były prezes Sądu Najwyższego

Rozmawia Rafał Kalukin

NEWSWEEK: Według polskiego rządu Komisja Europejska przyjęła „nieuprawniona tezę o zasadniczej roli Trybunału Konstytucyjnego w za­pewnieniu praworządności w Polsce”.
ADAM STRZEMBOSZ: Jeżeli przyjmie­my, że Trybunał Konstytucyjny nie odgrywa zasadniczej roli w państwie praworządnym, to nic nie stanie na przeszkodzie, aby powrócić do kon­stytucji stalinowskiej z 1952 r. Była bardzo demokratyczna, jeśli chodzi o zapisane gwarancje, tyle że za powo­ływanie się na nią można było dostać milicyjną pałką. Oczywiście nie po­równuję obecnej Polski do PRL - mó­wię tylko, że bez Trybunału nie ma mowy o praworządności.

Po co PiS politycznie kosztowna wojna z Trybunałem?
To jest dążenie do zmiany treści po­jęcia „praworządność”. Do tej pory zawierało gwarancje poszanowa­nia wszelkiego rodzaju mniejszości, a teraz ma chodzić o to, aby większość mogła wszystko bądź prawie wszyst­ko. I to władza ma decydować, któ­rej mniejszości jakie prawa mają się należeć.

Może taka praworządność - jeśli opiera się czystych intencjach władzy ma jakiś sens?
Główne zasady działania prawa zo­stały opracowane jeszcze w staro­żytności. Choćby lex retro non agit prawo nie działa wstecz. W stanie wojennym zarzucono tę regułę i skazy­wano za czyny, które stały się karalne na podstawie nowo wprowadzonych i nieprawidłowo opublikowanych przepisów. Gdy w 1990 r. zostałem prezesem Sądu Najwyższego, wszyst­kie te wyroki zostały uchylone w try­bie rewizji nadzwyczajnej. Nie było sensu ich analizować, skoro opierały się na złamaniu elementarnej zasady praworządności. To odpowiedź na py­tanie o naturę obecnego systemu. Je­żeli odchodzi od elementarnych zasad praworządności, to poszukiwanie dla niego uzasadnień mija się z sensem.

wtorek, 15 listopada 2016

Ostatnie 20 sekund



Prof. Bohdan Jancelewicz przez 50 lat badający wypadki lotnicze porządkuje naszą wiedzę i niewiedzę o katastrofie smoleńskiej

GRZEGORZ RZECZKOWSKI: -I znowu słyszymy, że to nie był wypadek, tylko najpewniej zamach. Mówi o tym komisja MON powołana przez Antoniego Macierewicza. Dowodów na zamach lub sabotaż szukają też służby na czele z prokuraturą, która zarządziła ekshumację ciał ofiar.
BOHDAN JANCELEWICZ: - Zacznę od wy­jaśnienia, dlaczego w ogóle zabrałem się za samodzielną analizę przyczyn wypadku smoleńskiego. Prawie 50 lat pracowałem w komisjach badających wypadki lotnicze, uczestniczyłem w badaniach kilkudziesięciu. Byłem członkiem komisji rządowej bada­jącej wypadek samolotu Ił-62 Lotu, który w 1980 r. rozbił się, podchodząc do lądowania na Okęciu, oraz konsultantem eks­pertów pracujących przy badaniu naj­bardziej tragicznej w skutkach w naszej historii katastrofy kolejnego Iła-62M z 1987 r. Dlatego niejako instynktownie postanowiłem zweryfikować zarówno protokoły MAK, jak i komisji Millera do­tyczące katastrofy smoleńskiej.
   Analizowałem ten wypadek przede wszystkim w oparciu o zapisy rejestra­torów pokładowych: FDR (parametrów lotu) i CVR (zapisu rozmów w kokpicie) oraz opisy topografii terenu na podejściu do pasa. Korzystałem także z podstawo­wych charakterystyk aerodynamicznych oraz opisów struktury płata nośnego Tu-154M, które to dane otrzymałem od służb technicznych Lotu. Dążyłem do odpowiedzi na pytanie: co tak na­prawdę się stało? Szczególnie w ostat­nich, krytycznych 20 sekundach lotu.

I do czego pan doszedł?
Efektem tych prac było utworzenie spójnego ciągu przyczynowo-skutko­wego, odniesionego do wspólnej pod­stawy czasu. Moje opracowanie prezen­towałem parokrotnie na seminariach i konferencjach, w których uczestniczyli specjaliści z tego obszaru inżynierii lot­niczej. Ze smutną satysfakcją przyjmo­wałem każdorazowo akceptację moich wniosków: w konsekwencji różnych błędów pilotażowo-nawigacyjnych po­pełnionych na pokładzie prezydenckie­go samolotu oraz bardzo chaotycznej korespondencji radiowej między załogą a kontrolerem na wieży lotniska doszło do naruszenia elementarnych zasad bez­pieczeństwa w ruchu lotniczym. To pro­wadziło do katastrofy Gdy skończyłem analizę, poczułem ogromny smutek.

poniedziałek, 14 listopada 2016

Klimat Ziobry



Partyjny kongres na tysiąc osób, który udaje konferencję o klimacie - za pieniądze europarlamentu Setki tysięcy złotych w zleceniach dla kolegów.
W międzynarodowym skandalu trop prowadzi do Zbigniewa Ziobry, Jacka Kurskiego i ich skarbnika

Wojciech Cieśla, Michał Krzymowski

Dania, wiosna 2016 r. Dwaj dziennikarze dzwonią do drzwi domu na przedmieś­ciach Kopenhagi. Otwiera im mężczyzna.
   - Był pan na warsztatach MELD? Zna­leźliśmy pańskie nazwisko na liście uczestników.
   - Pierwsze słyszę.
   Tak zaczyna się jeden z największych politycznych skandali w Danii. O co chodzi? O przekręty w Duńskiej Partii Ludowej, drugiej sile na krajowym podwórku. Partia ma też europosłów zrzeszonych w europejskiej partii MELD (Movement for a Europe of Liberties and Democracy, czyli Ruch na rzecz Europy Wolności i Demokracji). Dziennikarze odkrywają, że finansowany przez europarlament MELD wydał przeznaczo­ne na unijne przedsięwzięcia fundusze na sympozja i warszta­ty, które w rzeczywistości nigdy się nie odbyły. Zdefraudowane setki tysięcy euro poszły na kampanię Duńskiej Partii Ludo­wej. - To jeden z największych korupcyjnych skandali w Danii - uważa Peter Jeppesen, dziennikarz, który pisze o defrauda­cjach w MELD.
   Śledztwo w tej sprawie wszczął OLAF, unijna agencja do spraw przeciwdziałania praniu brudnych pieniędzy. „Newsweek” ujawnia polski wątek afery. Przez kilka lat frakcją MELD w Bruk­seli rządzili Jacek Włosowicz, dziś senator PiS, wtedy skarbnik Solidarnej Polski i prawa ręka jej przewodniczącego Zbigniewa Ziobry, oraz Jacek Kurski, obecnie szef TVP. Dzięki nim pienią­dze z MELD szły do znajomych w Polsce, którzy następnie wpła­cali duże darowizny na Solidarną Polskę. Partia Ziobry jest dziś częścią rządzącej koalicji z PiS i Polską Razem.

niedziela, 13 listopada 2016

Znachorzy prezesa,Kawa po turecku i Obłęd



Znachorzy prezesa

Tym razem skupię się na - jak mawiano za czasów PRL -„przekaziorach" czyli publicznym/narodowym radiu i telewizji. Na terenie tych instytucji „dobra zmiana" przekroczyła kolejną czerwoną linię.

W żaden sposób nie idealizuję poprzedników agentów „dobrej zmiany" w mediach publicznych. Byli stronniczy? Byli. Ale jednocześnie trzymali, na ogół, pewne standardy. Dało się odróżnić informację od komentarza. Czuło się, że ekipy dziennikarskie w radiu i telewizji nie tyle wysługują się PO i PSL, co szczerze nie lubią, a przy tym obawiają się PiS. Ponadto aż do samego końca utrzymywano w mediach publicznych szczątkowy pluralizm. Przyszła „dobra zmiana" i wycięto wszystko, co nie z niej. Nowa ekipa uznała też, że subtelność jest najgorszym wrogiem komunikatywności, więc zabiegi perswazyjne zastąpiła łopata do załadowywania głów widzów. Informacja o faktach zniknęła, zastąpiły ją czasami niepowiązane z faktami komentarze. Opozycja jest wyłącznie dezawuowana, natomiast kierownictwo partii i rządu nie może na ekranie telewizyjnym wyślizgnąć się z wazeliny.
   Tak było dotąd, ale teraz jest jeszcze bardziej. Przedmiotem brutalnego ataku propagandowego w „przekaziorach" stały się w ostatnich dniach ludzie i środowiska niezaangażowane w bezpośredni konflikt z obozem władzy, takie jak Rada ds. Uchodźców w Gdańsku, Fundacja Rozwoju Demokracji Lokalnej i Stowarzyszenie 61 (MamPrawoWiedzieć.pl). Atak na instytucje spoza polityki to pewne novum.
   Towarzyszą temu dalsze zmiany kadrowe. Jak odnotował prawicowy publicysta Piotr Skwieciński, w radiu i telewizji skończył się etap wyrzucania tych, którzy są „nam" wrodzy, a zaczął pozbywania tych, którzy nie są wystarczająco „nasi". Jego zdaniem proces ten ma charakter masowy.

sobota, 12 listopada 2016

Falanga Zmiany



Falanga i Zmiana idą do wojska. Jedna - nacjonalistyczna, druga - prorosyjska i antynatowska.

Konrad Szczygieł Oko.Press

Zapleczem dla tworzonych wła­śnie wojsk obrony terytorialnej będą organizacje proobronne - ogłosił minister Antoni Macie­rewicz. Wśród nich - krakowskie Stowarzyszenie Jednostka Strzelecka 2039. Maszerują w niej, ramię w ramię, skrajna prawica z Falangi i byli członkowie pro- kremlowskiej partii Zmiana.
   Wojska obrony terytorialnej to uko­chane dziecko ministra Antoniego Ma­cierewicza. Mają prowadzić „działania antykryzysowe, antydywersyjne, anty­terrorystyczne oraz antydezinformacyjne w obronie bezpieczeństwa cywilnego oraz dziedzictwa kulturowego narodu polskiego”. Rząd przyjął już potrzebny projekt nowelizacji ustawy o powszech­nym obowiązku obrony Rzeczpospoli­tej. Ma ona wejść w życie z początkiem 2017 r. - tak jak same WOT.

piątek, 11 listopada 2016

Zatarty silnik i Czeski film z podatkami



Zatarty silnik

Inwestycje to paliwo rozwoju, ale po roku rządów PiS tego paliwa zaczyna brakować. Gospodarka dostała wyraźnej zadyszki.

Miłosz Węglewski

Zagraniczne koncerny mogą się wreszcie czuć dopieszczone przez rząd PiS. Wicepremier Mateusz Morawiecki dwoi się i troi, aby do­pięcie każdego z dużych projektów inwesty­cyjnych z ich udziałem miało godną oprawę, a on sam - okazję do wygłoszenia w blasku fleszy kilku wzniosłych zdań o korzyściach dla naszej gospodarki.
   - Czyżby ten nagły wzrost uznania władz dla inwestorów z zagranicy miał piarowsko przykryć coraz głębszy marazm krajowych inwestycji, zarówno publicznych, jak i prywatnych? - pyta retorycznie główny ekonomista dużego banku.

WICEPREMIER ZMIENIA FRONT
W pierwszych trzech kwartałach Morawiecki nie miał wielu okazji do fetowania nowych inwestycji zagranicznych, za to jesienią obrodziły one niczym prawdziwki na Kaszu­bach. Zasiedziały już w Polsce kanadyjski Bombardier Trans­portation postanowił zainwestować ćwierć miliarda złotych w budowę nowej hali we wrocławskiej fabryce. Będą tam po­wstawać nadwozia do pociągów dużych prędkości. Tydzień temu na jej uroczystym otwarciu wicepremier aż kraśniał z zadowolenia: „Cieszę się, że jeden ze światowych liderów jest z nami tutaj w Polsce (...) Ta inwestycja wpisuje się w na­szą strategię na rzecz odpowiedzialnego rozwoju w obszarze reindustrializacji”.
   Dla uczczenia finału negocjacji z Daimlerem, który zainwe­stuje przynajmniej 2 mld zł w fabrykę silników do mercedesów w podwrocławskim Jaworze, zorganizowano specjalną konfe­rencję w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Premier Beata Szydło gratulowała Morawieckiemu sukcesu, a on sam mówił, że to inwestycja „odzyskana z pozycji straconych” i że będzie „perłą współpracy polsko-niemieckiej”.
   W październiku wicepremier celebrował też inwestycje Toyoty, która wyłoży 650 min zł na rozbudowę swoich fabryk w Wałbrzychu (napędy hybrydowe) i Jelczu (silniki benzyno­we), a także południowokoreańskiego LG Chem, który w Kobierzycach na Dolnym Śląsku zbuduje za 1,3 mld zł fabrykę baterii do samochodów elektrycznych. Za każdym razem podkreślał zbieżność tych inwestycji ze swoim planem rozwoju kraju.
   Tyle że sednem strategii Morawieckiego miała być mobilizacja rdzennie krajowego kapitału i biznesu. On sam, od pierwszych miesięcy w rządzie Beaty Szydło, nie szczędził cierpkich słów działającym w Polsce koncernom zagranicznym. - Budowanie rozwoju w oparciu o kapitał zagraniczny to błąd - mówił jeszcze latem. Często też narzekał, że prawie dwie trzecie polskiego eksportu pochodzi z zagranicznych fabryk i montowni i że zmiana tego stanu rzeczy jest jego głównym wyzwaniem.
   Tymczasem silniki Daimlera i Toyoty też będą sprzedawane za granicę, a pociągi Bombardiera mają trafiać do Deutsche Bahn. Nie ma nawet pewności, czy skorzystamy z baterii LG Chem, bo przecież w przyszłym „samochodzie elektrycznym Morawieckiego” (resort energii lada dzień ogłosi konkurs na g jego karoserię) dominować mają krajowe części i komponenty.

czwartek, 10 listopada 2016

Repolonizacja, czyli ile Polski w Polsce



Hasło repolonizacji współgra z nacjonalistycznymi nastrojami części społeczeństwa. Ale przede wszystkim jest politycznym instrumentem PiS, który ma poszerzać władzę tej partii i jej wpływy.

Repolonizacja, jeśli wysnuwać wnioski z wielu wypowiedzi polityków PiS i głosów prawi­cowych publicystów, ma w tej chwili dwa główne znaczenia. Po pierwsze, oznacza „przywrócenie polskości” w gospodarce i mediach, bo jak wiadomo „kapitał ma narodo­wość”, wbrew obłudnym twierdzeniom neoliberałów. Zarazem jednak wyraźnie nie chodzi o wykupienie firm, banków, stacji telewizyjnych i wydawnictw z rąk zagranicznego kapitału prywatnego przez polski, narodowy kapitał prywatny Polski biznes jest na to ogólnie za słaby, a nawet gdyby znalazła się wystarczająco duża prywatna korporacja, to właśnie jako duża byłaby dla PiS progowo podejrzana, bo partia ta lansuje „małych i średnich przedsiębiorców” jako wzorcowy przykład „patriotycznego”, bo łatwego do politycz­nej kontroli, biznesu.

Repolonizacja oznacza więc de facto nacjonalizację drogą wykupu przez spółki Skarbu Państwa. To załatwia dwie rzeczy jednocześnie: ograniczenie zachodniego (zwłaszcza niemieckiego) kapitału w Polsce, a zarazem powiększenie udziału tej sfery gospodarki, gdzie wpływy i stanowiska podlegają ścisłej reglamenta­cji ze strony partii rządzącej. Taka repo­lonizacja sprowadza się więc w praktyce do powiększania wpływów politycznego dysponenta, który „zarządza dystrybucją polskości”. Np. w mediach.
   „Czyj punkt widzenia przedstawiają ga­zety z kapitałem zagranicznym, na pewno polski? - pytała w TV Republika Elżbieta Kruk, posłanka PiS. - Dlaczego tak wielu polityków i publicystów tak zaciekle bro­ni interesu niemieckiego, a nie polskiego?”. Inna posłanka tej partii Barbara Bubula zauważa w wywiadzie dla wPolityce.pl: „Można przy pomocy obecnego prawa jak i poprawienia go w duchu standar­dów europejskich spowodować, że nie bę­dzie już w mediach przewagi głosów, które nie reprezentują polskiej racji stanu”.
   Pomijając już typowe dla PiS insynua­cje zawarte w wypowiedziach posłanek specjalizujących się w mediach, trud­no nie potraktować tych wynurzeń jako zapowiedzi prób repolonizacji tychże mediów Zwłaszcza że Elżbieta Kruk do­daje w tym samym wywiadzie, że wykup może przebiegać „różną drogą” i „może się zdarzyć, że trzeba będzie po prostu wycofać się z rynku”.

środa, 9 listopada 2016

Śledztwo Smoleńskie


14 listopada ruszą ekshumacje ofiar katastrofy smoleńskiej. Jak się odbędą i dlaczego?

Dla prokuratora zwłoki, a także szczątki ludzkie to dowód rzeczowy. Człowiek, jego nazwisko i cier­pienie znikają, pojawia się za to bezosobowa kość piszczelowa, czaszka czy żebra, na których śledczy, a właściwie w jego imieniu medyk sądowy, szuka śladów zbrodni. Jeżeli je znajdzie, dowód w postaci ludzkich szczątków nabiera mocy procesowej.
   Prokurator zarządził ekshumacje smoleńskie, bo szuka śladów zbrodni. Prokuratura Krajowa twierdzi, że przepisy Kodeksu postę­powania karnego wręcz nakazują przeprowadzenie tej czynności, nie było innego wyboru. Powołuje się na art. 209 kpk: „Jeżeli za­chodzi podejrzenie przestępnego spowodowania śmierci, przepro­wadza się oględziny i otwarcie zwłok”. Ten zapis dotyczy jednak konieczności dokonywania sekcji zwłok bezpośrednio po śmierci ofiary. O ekshumacji mówi art. 210 kpk: „W celu dokonania oglę­dzin lub otwarcia zwłok prokurator albo sąd może zarządzić wy­jęcie zwłok z grobu”. Może, a nie musi. Skoro nie musi, a zarządza czynność, to znaczy, że po prostu jej chce.

wtorek, 8 listopada 2016

Nowoczesna polityka



W marszu towarzyszą mu polityczni naturszczycy i doradcy do spraw wizerunku. Celem jest premierostwo. Główny problem? Własne ego.

Michał Krzymowski

Poseł: - Ryszard ma nieprawdopodobne am­bicje. Ostatnie sondaże, według których No­woczesna jest liderem opozycji, tylko go rozochociły. Jego plan na najbliższe miesiące to dobić Grzegorza Schetynę.
   Człowiek zbliżony do Nowoczesnej: - Oto­czenie Ryśka? Głównie to byli działacze młodzieżówki Unii Wolności, których zachwyt nad przewodniczącym graniczy z groteską. Do tego grupa profesjonalnych doradców do spraw wizerunku. Najważniejszy z nich jest Jakub Bierzyński, we­teran reklamy i osobisty spin doktor Ryszarda.

TO NIE JA, TO PAN PRZEWODNICZĄCY
Bierzyński to jeden z założycieli pracowni badań opinii publicznej SMG/KRC i prezes dużego domu mediowego OMD. Prywatnie - przeciwnik dobrej zmiany. Na swoim blogu w serwi­sie naTemat.pl wyznał kilka tygodni temu, że już nawet nie staje do przetargów w spółkach skarbu państwa, bo wie, że jako zde­klarowany „wróg ustroju” nie miałby szans na zlecenie.
   Bierzyński - słyszę od ludzi z Nowoczes­nej - ma wielki wpływ na przewodniczącego.
Podpowiada mu polityczne posunięcia i przy­gotowuje tezy wystąpień. Wyliczają: to Bie­rzyński pisał noworoczne orędzie Petru. To Bierzyński podsunął Petru bon mot o „świa­tełku w tunelu”, które miało się pojawić po spotkaniu z Jarosławem Kaczyńskim w spra­wie Trybunału Konstytucyjnego. Chodziło o odróżnienie się od PO i - w dalszej perspek­tywie - wykazanie, że prezes PiS oszukał opo­zycję. To on sformułował przekaz o sportowej konkurencji toczącej się między Nowoczesną a Platformą. To także on miał wymyślić hashtag #misiewicze, którym ludzie oznaczają na Twitterze PiS-owskich nominatów w spół­kach skarbu.
   O to, jak dokładnie zrodził się pomysł akcji z „misiewiczami”, pytam ludzi z Nowoczesnej.
   Mówi poseł Michał Jaros (założył stro­nę internetową z mapą kolesiostwa i skrzyn­ką kontaktową, na którą ludzie z całej Polski mogą zgłaszać kolejne przypadki partyjnych nominacji): - Pomysł zarezerwowania dome­ny misiewicze.pl zgłosiłem Ryszardowi Petru esemesem. Po 15 minutach dostałem odpowiedź: „Dobre, rób”, a po trzech dniach strona była gotowa. Tyle że hashtag hulał na Twitterze już wcześ­niej. Rozpowszechnił go asystent przewodniczącego Adam Ką­dziela. Kto go wymyślił? Nie wiem, ale pierwszy to powiedział Ryszard Petru.
   Kądziela: - W sensie technicznym hashtag stworzyłem ja, ale wymyślił go pan przewodniczący. Najpierw kazał mi sprawdzić, czy zjawisko rzeczywiście jest tak powszechne, jak podają media, a potem polecił zrobienie oznaczenia.
   Poseł proszący o anonimowość: - Adam rzeczywiście mógł do­stać polecenie od szefa, ale Rysiek nie wpadł na to sam. Pomysł wyszedł od Jakuba. Wiem, bo sam mi się tym chwalił!

poniedziałek, 7 listopada 2016

Nie będą Niemcy pluli nam w twarz



On został jednym z najważniejszych ambasadorów Polski PiS i tłumaczy Niemcom, że Polską nie rządzi banda szaleńców. Ona została sędzią Trybunału Konstytucyjnego i mówi, że TK sam łamie konstytucję.

Kim są Julia i Andrzej Przyłębscy?

Wojciech Cieśla

Ambasada w Berlinie jest jedną z trzech najważniej­szych dla polskiej dyplo­macji, obok Waszyngtonu i Brukseli. Od sierpnia kie­ruje nią Andrzej Przyłębski. Szpakowaty filozof o miłej aparycji, który dyplomacji uczył się za rządów AWS. Dziadek czwor­ga wnucząt. Od kilku lat głosił, że Niemcy są bezczelni, a w Smoleńsku był zamach. Teraz ma ważne państwowe zadanie: wy­tłumaczyć Niemcom, że Polska wstała z kolan i że z Polską trzeba grzecznie.

BYLI FILOZOFOWIE ODWAŻNI
Poznań, lata 80. Na ulicy Szama­rzewskiego, gdzie mieści się Wydział Nauk Społecznych (WNS) Uniwersyte­tu Adama Mickiewicza, gęsto od polity­ki. To właśnie „wuenes”, filologia polska i historia są wylęgarnią „elementu anty­socjalistycznego”. Na filozofii też gorą­co. Studenci nie lubią komuny, studenci strajkują, kłócą się z władzą.
   Gdy wybucha stan wojenny, Andrzej Przyłębski nie kręci powielaczem jak ko­ledzy z Niezależnego Związku Studentów. Przymierza się do obrony magisterki. Ale zajęcia zostają zawieszone, uniwersytet zamknięty, więc z filozofii Martina Hei­deggera obroni się dopiero w 1982 r. Zo­stanie pracownikiem naukowym.
   Na uczelni trudno uciec od polityki, ale Przyłębskiemu się udaje. „Nigdy nie twierdziłem, że działałem w jakichś or­ganizacjach podziemnych. Sympatyzo­wałem z pierwszą Solidarnością, ale jako student nie mogłem do niej wstąpić” odpisuje w mejlu, gdy go pytam o aktyw­ność w latach 80.
   Doktoryzuje się w 1987 roku. Na po­czątku lat 90. wyjeżdża do Niemiec jako stypendysta Fundacji Humboldta, by pra­cować z legendarnym Hansem- Georgiem Gadamerem. Były student: - Lubi opowia­dać, że trafiło mu się jadać obiady z Gada­merem i pogadać z krewną Wittgensteina.
   Mówi jeden z naukowców z Instytu­tu Filozofii: - W latach 80. na wydziale wszyscy żyliśmy trochę w cieniu filozofa Leszka Nowaka, byłego pezetpeerowca, który nawrócił się w czasie Solidarności. Leszek rok siedział w internacie, wrócił, za drukowanie w drugim obiegu wywalili go później z uczelni. Byli wśród nas lu­dzie odważni.

niedziela, 6 listopada 2016

Ja wam dobrze radz,Jazda bez hamulców,Siła bezsilnych wobec cynizmu, hipokryzji i obsesji,Właściwy skręt,Ex oriente lux i Naród pomagierów



Ja wam dobrze radzę

Obywatelki i Obywatele. Rok po narodzinach do­brej zmiany wielu z Was wciąż stoi w rozkroku, nie wiedząc, jak się do niej odnieść. Chcę Was przeko­nać, że warto się odnieść pozytywnie, tym bardziej teraz, gdy nastał czas dokonania jednoznacznego wyboru.
   Wielu z Was myśli zapewne, że dobra zmiana to kwestia jeszcze góra trzech lat. Pobudka. Nie po to zdobywaliśmy wła­dzę, że by ją za chwilę oddawać. Taki Erdogan rządzi już 13 lat, Orban - 6, a przecież porządzi jeszcze kolejnych 6. My też nie jesteśmy tu na chwilę. Możecie oczywiście stać z boku, bo­czyć się i grymasić albo nawet robić nam wbrew, ale tak zwy­czajnie, po prostu, Wam się to nie opłaca. Tym, którzy będą z nami, będzie się żyło łatwiej, tym, którzy przejdą na pozycje nam wrogie, będzie ciężko - co mówimy otwarcie.
   Ekscytujecie się obecnymi protestami i uważacie, że będzie ich więcej, że będą większe. Mrzonki. Ten Wasz KOD jest już niemal trupem, a gdy do końca rozjedziemy cały ten Trybunał, trupem będzie. Czarny protest też dogorywa. Drugi raz się nie wystawimy i nie będziemy prowokować pań. Protesty przeciw likwidacji gimnazjów są marne i nic tego nie zmieni. Wiemy, jest niby ta opozycja. I co z tego? Krzyczą, gardłują, a walec jedzie i na końcu ich rozjedzie, jeśli do tego momentu sami się nie pożrą. Bez sensu jest obstawianie w wyścigu konia, który na pewno nie wygra. Tak czy owak, przed nami i przed Wami wiele lat. A my wcale nie oczekujemy tak wiele. Nie musicie nas głośno popierać. Wystarczy że nie będziecie głośno się nam przeciwstawiać albo po cichu przeciw nam knuć.
   Budujemy IV RP. To wielkie dzieło, wspierane wolą suwerena. Owszem, napotykamy pewne przeszkody, ale stopnio­wo je usuwamy. Trybunał za chwilę będzie nasz, sądy też, media częściowo mamy, resztę zmarginalizujemy albo za­straszymy. Nie będzie już żadnych punktów oporu. Wszelka kontestacja będzie więc zupełnie jałowa. Nie lepiej nas w tej sytuacji wesprzeć, choćby życzliwą neutralnością?
   Nie mówimy na przykład, że macie popierać cele naszego programu gospodarczego, prezentowane przez wicepremie­ra Morawieckiego. Wystarczy, jak powiecie, że trzeba nam dać szansę. To tak wiele? Nie musicie nam klaskać, gdy przej­mujemy wymiar sprawiedliwości. Wystarczy, jak powie­cie, że sądy rzeczywiście źle działają i zmiany są konieczne. Nie musicie twierdzić, że w Smoleńsku był zamach. Wy­starczy, jak powiecie, że macie wątpliwości, że do końca nie wiadomo, jak było, i trzeba wszystko dogłębnie zbadać. To chyba nic złego, że człowiek zgłasza wątpliwości. Inteligentny człowiek ma prawo mieć wątpliwości.

sobota, 5 listopada 2016

Słabość do Antoniego



W PiS nie ma drugiego polityka, któremu tyle uchodziłoby na sucho. To się nie zmieni, bo Jarosław Kaczyński i Antoni Macierewicz wzajemnie trzymają się w szachu

Michał Krzymowski

Współpracownik pre­zesa PiS: - To nie jest prosta rela­cja podległości. Jarosław często po­wtarza, że Antoni uznaje jego przewod­nictwo w partii, ale wciąż patrzy na niego jak na młodszego kolegę z podziemia, który biegał po mieście z bibułą.
   Znajomy Macierewicza: - Antoni kie­dyś mi powiedział, że na dziś jego pomysł na prawicę przegrał, a Jarosława wygrał. Na dziś.

PREZES SIĘ MITYGUJE
Sala sejmowa, chwilę po głosowaniach. Antoni Macierewicz schodzi do ławy zajmowanej przez prezesa PiS. Kaczyński przerywa rozmowę z innym posłem, ale nie podaje ministrowi ręki. Zamiast tego udziela mu reprymendy. - Siedziałem za prezesem i widziałem, jak z twarzy Macierewicza w jednej chwi­li znika uśmiech. Nawet się nie odezwał, tylko stał i słuchał. Sądzę, że Jarosław go zrugał za sprawę Misiewicza - mówi jeden z posłów.
   Bartłomiej Misiewicz od kilkuna­stu tygodni pojawia się w mediach jako symbol kolesiostwa i arogancji rządów PiS. 26-latekbez skończonych studiów, którego jedynym pozapolitycznym do­świadczeniem zawodowym była pra­ca w podwarszawskiej aptece Aronia, zrobił przy Antonim Macierewiczu oszałamiającą karierę.
   W ciągu 10 miesięcy został rzeczni­kiem prasowym MON, objął kierowniczą posadę w gabinecie politycznym mini­stra i otrzymał Złoty Medal za Zasługi dla Obronności Kraju. Od Żandarmerii Wojskowej dostał oficera ochrony oraz czarne bmw do podróży po Polsce. A na początku września objął posadę w ra­dzie nadzorczej Polskiej Grupy Zbroje­niowej. Żeby tam trafić, spółka musiała zmienić statut, usuwając z niego wymóg wyższego wykształcenia.
   - Prezes był na to wściekły. Polecił pani premier zdyscyplinowanie Macie­rewicza, ale minister nic sobie z tego nie robił. Wreszcie po tekście „Newsweeka” sam wezwał Antoniego i nakazał mu za­kończenie tego żenującego spektaklu opowiada człowiek z Nowogrodzkiej.
   Chodzi o tekst, w którym opisaliśmy, jak współpracownik ministra namawiał bełchatowskich radnych Platformy do zmiany barw i zawarcia koalicji z PiS. Sugerował, że w zamian zapewni im za­trudnienie w państwowej spółce. Po pub­likacji artykułu Misiewicz sam wystąpił o zawieszenie go w funkcjach pełnionych w MON i zrezygnował z członkostwa we władzach PGZ.
   Nie minęło jednak kilka tygodni ponownie objawił się w ministerstwie: tym razem jako specjalista do spraw „dezinformacji medialnych wymie­rzonych w bezpieczeństwo państwa”, prowadzący odprawy dla oficerów. Przy­wrócono go kilka dni po tym, jak Kaczyń­ski w wywiadzie dla Onetu stwierdził, że kariera „nieszczęsnego Misiewicza” „nie powinna była się zdarzyć”.
   Co działo się tymczasem z byłym rzecz­nikiem MON? Jak rozumieć to, że był za­wieszony? Czy cały czas miał umowę o pracę? Pobierał wynagrodzenie czynie?
   Biuro prasowe ministerstwa, do któ­rego wysłaliśmy w tej sprawie pytania, milczy. - Z tego, co wiem, to Bartek zro­bił sobie nieplanowane wakacje. Wyko­rzystał zamieszanie i wyjechał odpocząć.
Czy zabiegał o powrót do pracy? Nie są­dzę. Dla wszystkich było jasne, że po urlopie będzie mógł wrócić do minister­stwa - twierdzi znajomy Misiewicza.
   Człowiek z Nowogrodzkiej: - Przywró­cenie Misiewicza po wywiadzie Kaczyń­skiego wyglądało jak rzucenie rękawicy prezesowi. Ale Macierewicz musiał ja­koś załagodzić sytuację, bo gdy kilka dni później spotkałem się z Jarosławem, nie widziałem u niego złości. Wręcz prze­ciwnie, chwalił Antoniego.
   Nowa atmosfera wokół Misiewi­cza niemal natychmiast udzieliła się bywalcom partyjnej siedziby PiS. W jego obronie niespodziewanie wystą­pił w „Rzeczpospolitej” wicemarszałek Senatu Adam Bielan, apelując, by „nie zaszczuwać tego młodego człowieka”, który przecież „zna się na świecie me­diów” i „jest przygotowany do swoich obowiązków”. Po kilku dniach publicz­nie zmitygował się też sam Kaczyński.
Biedny młody człowiek. Stał się sym­bolem czegoś, czego nie powinien być symbolem - stwierdził prezes PiS w wy­wiadzie dla TVP Olsztyn.

piątek, 4 listopada 2016

Polska PO



Rozmowa z przewodniczącym Platformy Obywatelskiej Grzegorzem Schetyną o tym, jak odzyskać władzę i rozliczyć PiS

MALWINA DZIEDZIC, MARIUSZ JANICKI: - Czy pana zdaniem władza PiS wchodzi już na równię pochyłą, czy wręcz przeciwnie? Sondaże nie są jednoznaczne.
GRZEGORZ SCHETYNA: -Niestety, dzisiejsza tendencja wciąż nie jest dla opozycji dobra. Obserwuję głównie miks sondaży TNS i CBOS, składani je w całość. To poważne firmy, mają duże doświadcze­nie. Analizuję te badania w dłuższej perspektywie i ciągle widać przewagę rządzących. Nie jest ona ogromna, ale jest. Nie uważam, żeby to była nadzwyczajna sytuacja, bo pamiętam nasze sondaże po roku, po dwóch od wygranych wyborów, gdzie szybowaliśmy pod 60 proc.

Notowania PiS mogą jeszcze wzrosnąć?
Być może, ale nie robiłbym z tego dramatu. Rządzący biorą pre­mię za to, że bardzo dużo obiecali, teraz płacą, a ludzie te pieniądze wydają. Polacy oczekują jednak na realizację dalszych obietnic wy­borczych. I tutaj widać, jak poszczególne środowiska zaczynają się rozczarowywać. Uważam, że PiS nie będzie w stanie zrealizować w pełni już żadnej innej obietnicy wyborczej.

Ten spokój, demonstrowany przez pana od dłuższego czasu, może jednak niektórych irytować, bo daje pan do zrozumienia, że nic się nie da zrobić, należy czekać, aż ciało wroga po prostu samo przypłynie.
Bo przecież tak się stanie.

To jednak nie robi klimatu dla przyszłego politycznego przełomu, na który pan, jak rozumiemy, liczy.
Za wcześnie na przełamanie. Ludzie pytają mnie: dlaczego oddaliście Polskę w ich ręce? Uważają, że to jest wina Platformy. Że po ośmiu latach nie przygotowaliśmy się odpowiednio do wybo­rów. Że można było rozdać ludziom po 200-300 zł i nadal sytuacja w kraju byłaby stabilna. Ale jest nowa sytuacja. Uczę się cierpliwo­ści, bo wiem, że starcie z PiS jest jak średniowieczna bitwa. Czasami miesiącami przygotowywano się do jednego starcia, które było klu­czowe, decydowało o całej wojnie i następnych dziesięcioleciach.
Tak będzie w 2019 r. i wszystko, co dzisiaj zrobimy lub czego nie zrobimy, zaowocuje za trzy lata.

Z drugiej strony, jeżeli liderzy opozycji na bieżąco nie obsługują emocji elektoratu, to następuje istotne rozminięcie się, ludzie czekają, że może pojawi się jakaś nowa siła, coś innego niż PO, a nawet Nowoczesna.
Polacy szybko zakochują się i odkochują. Jeszcze parę miesię­cy temu duża ich część utożsamiała się z KOD, ale dzisiaj ten już ich nieco mniej pociąga. Dwa tygodnie temu ci sami, którzy mieli pretensje do PO, chcieli głosować na kobiety z Czarnego Protestu.
Wszystko w Polsce szybko się zmienia. Nie chciałbym, aby projekt KOD się zakończył, ale on się jednak stopniowo wyczerpuje. To na­turalne zjawisko. Projekt Czarnego Protestu, bardzo emocjonalny, bardzo skuteczny, raczej nie przemieni się w trwały projekt poli­tyczny. Nie powstanie żadna nowa istotna partia polityczna, żaden ruch, który będzie w stanie samodzielnie pójść do wyborów. Będą, jak zazwyczaj, ogromne trudności z organizacją, większość się po- ^ spiera, zaczną się ataki wzajemne i dzielenie. KOD w losie części swych lokalnych struktur jest także tego przykładem. Fenomen Nowoczesnej polega na tym, że oni nie mają wielu struktur, że funkcjonują głównie w tygodnie poselskie, widać ich przede wszyst­kim w gmachu Sejmu. Przestali budować struktury, przynajmniej na razie, żeby nie rozbić partii. W mojej ocenie koncepcję nowego, trzeciego podmiotu rzeczywistość bardzo brutalnie zweryfikuje.

czwartek, 3 listopada 2016

Gang tapirów




Tracą wpływy i mogą pociągnąć na dno premier Beatę Szydło. O trzech najbliższych współpracownicach pani premier w partii mówią „gang tapirów”

Aleksandra Pawlicka

Elżbieta Witek, Anna Za­lewska i Beata Kem­pa przestały pociągać za sznurki i teraz to im wskazano miejsce w sze­regu - mówi polityk PiS. Przyznaje, że określenie „gang tapirów” używane jest w partii powszechnie, także w centrali PiS na Nowogrodzkiej.



KTO NIE MA MIEDZI
Trzy panie minister z Dolnego Śląska związane są blisko z premier Szydło. Beata Kempa jest szefową kan­celarii premiera, Elżbieta Witek - sze­fową gabinetu politycznego Szydło, zaś Anna Zalewska - minister edukacji, a prywatnie najlepszą koleżanką Wi­tek. W politycznych rozgrywkach w re­gionie postawiły na Dawida Jackiewicza - europosła z Dolnego Śląska, a potem ministra skarbu w rządzie PiS.
   - Trzymały się z Jackiewiczem w kon­trze do Adama Lipińskiego. Bo Lipiń­ski to stara gwardia, dba tylko o swoich, a Jackiewicz dawał szansę na włączenie się w powyborczy podział łupów - mówi lokalny działacz PiS.
   Adam Lipiński, wiceprezes PiS i je­den z najbliższych ludzi Jarosława Ka­czyńskiego, reprezentuje w partii tzw. zakon, czyli grupę działaczy, którzy byli w pierwszej partii prezesa - Porozu­mieniu Centrum. Jackiewicz pojawił się dopiero w PiS, a zaczynał w Ruchu Odbu­dowy Polski Jana Olszewskiego i współ­pracował z prezydentem Wrocławia Rafałem Dutkiewiczem.
   Panie z „gangu tapirów” też nie prze­szły przez PC. Anna Zalewska karierę polityczną zaczynała w Unii Wolności, Elżbieta Witek - w Ruchu Obywatelskim Akcja Demokratyczna, który powstał w kontrze do PC. Beata Kempa z kolei zaliczyła w karierze polityczną zdradę - odeszła z PiS do Solidarnej Polski.

środa, 2 listopada 2016

O pożytkach z PiS



Rok nauki, którą daje PiS, przyniósł też wiele pożytków. Dzisiaj już znacznie więcej wiadomo o zagrożeniach dla państwa i demokratycznego systemu, jakie stwarza bezceremonialna władza.

Mówimy rzecz jasna o pożytkach prze­wrotnych, według zasady że uczymy się na negatywnych przykładach, uświadamiamy sobie istnienie, cza­sem ukrytych, wad systemu. Nie za­wsze są to obiektywne braki i błędy, bo demokracja liberalna polega tak­że na pewnej dowolności, nie jest prawnie zapięta na ostatni guzik, co jest jej - ogólnie biorąc, w normalnych warunkach - pozytywną cechą. Te luzy stają się jednak zagrożeniem, kie­dy do władzy dochodzi siła, która nie zamierza dochowywać pisanych i niepisanych reguł ustrojowych. I nie jest tak, jak twierdzą ci, których nazwaliśmy kiedyś symetrystami, że PiS nie robi niczego, czego wcześniej nie robiły inne ugrupowa­nia. PiS i ludzie tej formacji wiele rzeczy robią prekursorsko (np. ułaskawienie przed wyrokiem, niedrukowanie orzeczeń TK), a w innych sprawach dociskają pedał do deski tam (np. me­dia, spółki, procedowanie w Sejmie), gdzie inni jednak cofali stopę. Widać, że PiS, aby utrzymać władzę, zrobi wszystko, co może, i niczego, czego absolutnie nie musi. Jakie są to zatem pożyteczne nauki z mijającego roku?

Demokracja liberalna jest krucha. Mijające miesiące po­kazały, jak tę demokrację, nieźle wydawałoby się już w Polsce zakorzenioną, da się łatwo zaatakować, wykoślawić, nadużyć. Jak bez trudu można zmieniać jej podstawy prawne i ustro­jowe, wcale nie w wyniku gwałtownej rewolucji, tylko przez konsekwentne usuwanie z niej fundamentalnych zasad i war­tości. Jak można wykorzystywać istniejące prawo poprzez jego intencjonalną interpretację mimo protestów zewnętrznych i wewnętrznych, mimo opinii największych autorytetów praw­niczych, środowisk akademickich i instytucji europejskich.
   Te europejskie instytucje - jak się okazało - nie mają prak­tycznie żadnych, zwłaszcza krótkoterminowych, środków realnego nacisku i egzekwowania swo­ich postanowień. Dlatego po pewnych początkowych wahaniach PiS zaczęło traktować Unię tak jak parlamentarną mniejszość w Polsce. To ważna nauka.
Wystarczające instrumenty zabezpie­czenia demokracji muszą być wewnątrz kraju. Inaczej po wolnych wyborach zwy­cięzcy mogą zaprowadzić w końcu mięk­ki autorytaryzm (co widać na Węgrzech), coś, co nazywa się czasami demokraturą.

wtorek, 1 listopada 2016

Terror trumien



Jarosław Kaczyński zdecydował się na wyciąganie zwłok z grobów mimo sprzeciwu rodzin. To złamanie podstawowego tabu, szczególnie rażące w Polsce, gdzie szanuje się majestat śmierci. Po co liderowi PiS potrzebne są ekshumacje?

Rewolucjom, zakładaniu nowych politycznych ustrojów, obalaniu starych, zawsze towarzy­szyły rewolucje trumien. Aktem założyciel­skim stawały się uroczyste pogrzeby nowych bohaterów, a także bezczeszczenie grobów bohaterów dawnych. Jarosław Kaczyński i Antoni Macierewicz są przekonani, że zakła­dają nowe państwo i niszczą państwo stare. Nie tylko zatem mają swoją politykę śmierci i państwowych pogrzebów, ale ta polity­ka przyjmuje formy coraz bardziej radykalne - staje się rewolu­cją trumien.

TRUMNY DOBRE I ZŁE
Ta PiS-owska rewolucja trumien zaczynała się przed laty nie­śmiało - od buczenia i gwizdów nad grobami powstańców warszaw­skich, gdzie jako jedynych legalnych dysponentów powstańczej tradycji akceptowano Macierewicza i Kaczyńskiego. I skąd pró­bowano przegnać „wrogów” - nawet Władysława Bartoszewskie­go czy AK-owskich weteranów powstania; zwłaszcza kiedy się temu zawłaszczaniu historii przez PiS próbowali przeciwstawiać.
   Po Smoleńsku nastąpiła radykalizacja PiS-owskiej polity­ki śmierci. Z tej tragedii, z wybranych smoleńskich trumien Ja­rosław Kaczyński uczynił fundament i akt założycielski nowej polityki, która miała doprowadzić do nowego państwa. Umiesz­czenie ciał prezydenckiej pary na Wawelu - wymyślone przez PR-owców PiS zupełnie na zimno jako metoda przejęcia poli­tycznej i symbolicznej inicjatywy - stało się fundamentem żarli­wego smoleńskiego mitu o Lechu Kaczyńskim jako prezydencie, który był tak potężny i tak skuteczny, że jego wewnętrzni i ze­wnętrzni wrogowie zdecydowali się na zamach.
Przeciętny Polak, nawet przeciętny polski polityk, bardziej szanuje trumny i martwe ciała, niż szanuje je Jarosław Kaczyń­ski. Może jeden Palikot był tutaj wyjątkiem, ale politycznie już go nie ma wśród nas, właśnie dlatego, że tabu trumienne na­ruszał. Powtarzał bowiem nieomalże od dnia katastrofy, że największą odpowiedzialność za śmierć blisko stu ludzi w Smo­leńsku ponosi Lech Kaczyński, dla którego lądowanie (przed którym polskich pilotów ostrzegali rosyjscy kontrolerzy lotu) ozna­czało polityczne być lub nie być; efektow­ne rozpoczęcie kampanii prezydenckiej albo ostateczną kompromitację z powodu spóźnienia.
   PiS budując na „swoich” trumnach włas­ną polityczną potęgę, nigdy nie miało zaha­mowań przed jednoczesnym uderzaniem w trumny ludzi, których uważało za po­litycznych lub ideowych wrogów. Prawi­cowi politycy i intelektualiści atakowali Czesława Miłosza przy okazji jego pogrze­bu na Skałce, atakowali pośmiertnie Wisła­wę Szymborską, a dziś lokalni politycy PiS konsekwentnie przeciwstawiają się upa­miętnianiu Władysława Bartoszewskiego poprzez nazywanie jego imieniem ulicy czy skweru. Nawet niedawna śmierć Andrzeja Wajdy sprowokowała falę pośmiertnego hejtu. Wyróżnił się tu Ryszard Legutko, europarlamentarzysta PiS, szczególnie mocno zaangażowany w wojnę kulturową prawicy. Wypowiadając się w przejętym przez PiS Radiu Kra­ków, uznał Wajdę za oportunistę, „skłonnego do zachowań stad­nych”, a całej jego twórczości filmowej łaskawie przyznał „cztery z minusem”.