niedziela, 30 czerwca 2019

Bestia demosu



Polacy po 1989 r. pokazali dwa oblicza. Byli społeczeństwem i byli demosem. Jako społeczeństwo pracowali, jako demos głosowali. Jako społeczeństwo wykazali się energią i zaradnością, im Polska zawdzięcza wszystkie sukcesy. Jako demos miotali się od ściany do ściany.

Demos to rola polityczna, wymagająca roz­sądku, którego od milionów nie sposób oczekiwać. Zalew sondaży buduje wraże­nie, że demos jest racjonalnym podmiotem, który myśli, pragnie, przewiduje, kalkulu­je. Który ma sensowne poglądy i sensowne oczekiwania. Który świat rozumie i rozum­nie ocenia. To jednak socjologiczna fikcja, biorąca się z faktu, że socjolog patrzy na demos jak turysta na niedźwiedzia. Z bezpiecznej oddali. Zrobi zdjęcie, jak liże łapy, jak wyjada miód, jak ziewa, imponując kłami. Inaczej na demos patrzy polityk. On musi do niedźwiedzia podejść, musi z nim być. Od niego zależy jego los. A naturę niedźwiedzia poznaje nie z ankiet, ale z blizn na własnej skórze. Dlatego widzi nie misia, lecz bestię.
   Solidarnościowi politycy z początku nie rozumieli demosu. 4 czerwca 1989 r. był najważniejszym dniem w powojennej historii, można było oddać głos za wolnością i niepodle­głością. Tego dnia 40 proc. demosu do wyborów nie poszło, a 40 proc. z tych, którzy poszli, głosowało za PZPR. Rok póź­niej co czwarty wyborca poparł awanturnika z Peru. Kilka lat później demos przeszedł samego siebie - jedne wybory po drugich wygrali postkomuniści. Jak zwykle, demos nie wybierał, lecz karał, mścił się na opozycyjnych amatorach. Niemniej władzę oddał ludziom, którzy zrujnowali kraj. Elity szukały głębokich wyjaśnień. Politycy odwrotnie. Pojęli, że nie istnieje tu żadna głębia. Demos nie myśli, ale się miota.

sobota, 29 czerwca 2019

Rodowody pokornych,Z czym do Ludu,Pisi koci łapci,Hula Bubula,Ile wlezie,Ola i Wszystkiego najlepszego



Rodowody pokornych

Najważniejszym hasłem, fundamentalną wartością i naczelnym punktem odniesienia musi być teraz w Polsce wolność. Bo to ona jest prawdziwą staw­ką w wyborach.
   Trochę popsuł humory zamazywaczom obrazu i rozmywaczom konturów Jarosław Gowin. Tak się wysilają, by oddramatyzować charakter rozstrzygnięcia, jakie podejmiemy w październiku, a tu wicepremier jasno mówi, że stawką będą wolne media. Tak jak aneksja przez PiS placu Piłsudskiego i nadchodząca aneksja Westerplatte pokazują, że stawką są też wolne samorządy. Tak jak kolejne dyscyplinarki dla przy­zwoitych sędziów pokazują, że gra idzie też o wolne sądy, a na­gonka na rzecznika praw obywatelskich pokazuje, że stawką będzie przetrwanie wszelkich obszarów niezależności.
   Z tego punktu widzenia powyborczy triumfalizm ludzi PiS ma, a w każdym razie powinien mieć dla drugiej strony duże znaczenie terapeutyczne - leczenie ze złudzeń jest ważnym elementem odzyskiwania kontaktu z rzeczywistością. Zamazywacze i rozmazywacze jednak nie odpuszczą. Jasny obraz zmusza bowiem do moralnej klarowności, a ta rodzi poten­cjalnie niewygodne konsekwencje. Zmusza otóż do wyboru, czyli wyjścia z bezpiecznej strefy koniunkturalizmu.
   Ponieważ jednak suweren zdaje się mieć kwestię wolności w głębokim poważaniu albo lokuje ją - czego lekceważyć nie należy - w portfelu, zamazywacze uznają wolność za kwe­stię nieistotną. A w każdym razie dają do zrozumienia, że nie o wolność tu idzie, ale wyłącznie o rozłożenie akcentów. Obojętność suwerena na imponderabilia jest więc dla części elit alibi dla ich oportunizmu. Nagle ludowe poczucie spra­wiedliwości czy ważności tej albo innej kwestii staje się mia­rą jej istotności albo nieistotności. Skoro całą tę konstytucję, samorządy, sądy czy media suweren ma centralnie gdzieś, to znaczy, że po prostu nie są ważne. Alibi jest doskonałe - po cóż robić cokolwiek w sprawie, która nie jest ważna?
   Ciekawe, że znanemu refrenowi „ludzi nie interesuje kon­stytucja czy sądy” nie towarzyszy refren „ludzi nie interesu­ją ewentualne słabości opozycji”. Przeciwnie. Zamazywacze istoty tego, co się w Polsce dzieje i fundamentalnego charak­teru zamachu PiS na podstawowe wartości demokratyczne, są jednocześnie rozświetlaczami prawdziwych albo wydu­manych problemów opozycji. Zajmują się nimi stale i mówią z pasją. O tym, że opozycja jest leniwa, nie ma programu albo ma program zbyt szczegółowy, za mało mówi o zdrowiu albo o ekologii. Skąd ta asymetryczna skłonność do rozgrzesza­nia niszczących Polskę i obwiniania tych, którzy może nie­skutecznie, ale starają się ją obronić?
   Najważniejszym ich celem jest zachowanie stanu abso­lutnego samozadowolenia. Będą karcić i recenzować, ale nigdy nie zrobią nic, co wiązałoby się z jakimkolwiek ryzy­kiem, a więc zagrożeniem dla własnej pozycji. Im większymi są beneficjentami III RP i im mniej gardłowali w ostatnich czterech latach o tym, co z Polską robi PiS, tym gorliwiej krytykują tych, którzy coś robią. To w sumie zrozumiałe. Ci, którzy cokolwiek robią, brudzą im sumienia. Krytyka opozy­cji daje zaś szansę na swoistą eksternalizację poczucia winy za nicnierobienie i zamanifestowanie dystansu do strony, która może przegrać. Do tego - to oczywiste, w dzisiejszej Polsce opozycję krytykować jest o wiele prościej niż władzę.
   Dezercja zakłada szatki zdystansowania i obiektywizmu. Na stacji końcowej można Arabskiego skazać za Smoleńsk, Platformę oskarżyć o aferę nagraniową, a samorządowców o chaos w oświacie. To nie figury retoryczne, ale przykłady z ostatnich dni.

piątek, 28 czerwca 2019

Parę pojęć jak cepy




RAFAŁ KALUKIN: - Mobilizacja elektoratu PiS po czterech latach sprawowania władzy okazała się w wyborach europejskich rekordowa. To fenomen w kraju, w którym wyborcy przyzna­wali partiom skromne kredyty zaufania.
JULIUSZ GARDAWSKI: - Przyczyn należałoby szukać w po­czątkach transformacji. Badając świat robotniczy, w 1991 r. zwróciliśmy uwagę na interesujące zjawisko. Nazwaliśmy je poczuciem porzucenia. Rozmawiając z pracownikami, często słyszeliśmy, iż zostali pozostawieni sami sobie, nie mają się do kogo zwrócić z problemami. Oczekiwali na „biuro inter­wencyjne”, jakąś instytucję, która by ich wysłuchała i odpo­wiedziała na troski. Aby mieć punkt odniesienia pozwalający nadać sens chaotycznej rzeczywistości.
To poczucie utrzymywało się przez lata. Było jak lekki, ale nieustannie ćmiący ból zęba. Poprzedni ustrój miał manka­menty, ale człowiek czuł się bardziej swojsko, socjologowie no­towali niski poziom lęku robotników, zwłaszcza w latach 70. Teraz pojawiło się podejrzenie, że nowa rzeczywistość służy komu innemu. Pojawili się „oni”, jednak o odmiennej specy­fice niż „oni” starego reżimu. A „my” jakoś się urządziliśmy w niewielkim pokoiku przy schodach, dokąd dochodzą od głosy życia nowych „onych”.

Bez ambicji przeprowadzki?
To przekraczało wyobraźnię większości. Rozpowszechniona była w latach 90. metafora, że „państwo zamiast ryb będzie da­wało wędki”. Wcześniej przemknęło straszliwe „ostatnich gryzą psy”. Media eksponowały ludzi sukcesu, sensem życia stał się społeczny awans i pieniądze. Wielkie miasta dawały takie szan­se nawet najwyżej wykwalifikowanym robotnikom. Ale prowin­cja? Żyły tam społeczności konserwatywne, ścieżki awansu były ograniczone. Kto miał awansować, ten się wcześniej czy później wyrwał w świat. Znacznie liczniejsi jednak pozostali. Część zdo­łała założyć małe firmy, reszcie pozostawał kompleks braku karty wędkarskiej do istniejących podobno wędek. Interpretowano to jako niezasłużoną krzywdę i porzucenie.

O wędkę było stosunkowo łatwo. Wystarczyło otworzyć niewielki sklep, a można było poczuć się człowiekiem sukcesu. Środowisko prywatnych przedsiębiorców szybko zaczęło się dzielić. Obok dawnej prywatnej inicjatywy, która przyzwycza­jona do niewychylania się nie podjęła szansy, oraz milionów właścicieli mikrofirm, którzy nie utrzymali się na rynku, wyro­sła liczna klasa przedsiębiorców. To oni do połowy lat 90. uwa­żali się za beneficjentów przemian. Nie oglądali się na państwo, które krytykowali za nieudolność. Lansowano wtedy hasło budowy klasy średniej. W istocie stała się ona jednak sym­bolem klasy wyższej. Bo wyobraźnia tak wysoko nie sięgała, nie było jeszcze oligarchów, wysoko postawionych menedże­rów firm zagranicznych, nowej burżuazji. Wyobrażenie klasy średniej, do której należało dążyć, zamykało więc horyzont.
Ale końcówka lat 90. przyniosła zmiany Nasz kapitalizm zaczął się upodabniać do globalnego. Weszły wielkie sieci i korporacje, którym państwo oferowało zwolnienia podatkowe i inne przy­wileje. Nasi przedsiębiorcy, dla których państwo nie było dotąd zagrożeniem, teraz zorientowali się, że fiskalizm jest skierowany przeciwko nim. Obniża ich możliwości konkurencyjne - i tak ni­skie w porównaniu z zagranicznymi koncernami. Mieli poczucie zepchnięcia na drugi plan i mimo dobrej sytuacji ekonomicznej już nie czuli się beneficjentami zmian. Ich również zaczęło obej­mować poczucie bycia porzuconymi.

czwartek, 27 czerwca 2019

Zdecyduj się, chłopie



Dokąd zmierza PSL? Ludowcy jeszcze nie zdecydowali, czy wrócą do koalicji ze Schetyną, czy pójdą sami tam, gdzie na końcu czeka PiS.

W PSL ścierają się dwie opcje. Jedna gło­si, że wejście do Koalicji Europejskiej osłabiło ludowców, bo skręt w lewo Platformy odstraszył część wybor­ców na wsi, a druga mówi, że dzięki uczestnictwu w Koalicji Europejskiej PSL w ogóle się uchował, zdobył trzy mandaty i otarł się o czwar­ty Dobrać statystykę do tezy nie jest trudno, więc obie strony przerzucają się liczbami. Co ciekawe, przekonująco brzmią jed­ne i drugie. Co jeszcze bardziej ciekawe, są to liczby... te same.
   Jak tu się nie przestraszyć, skoro w porównaniu z wynikami wyborczymi do parlamentu z 2015 r. i ostatnimi eurowyborami poparcie dla PiS wśród rolników skoczyło z 52,3 do 72,3 proc.! PiS zanotował także duży wzrost wśród emerytów (o 8,7 proc.) i osób starszych (powyżej 60 lat o 8 proc.). Na dodatek odbyło się to przy wielkiej mobilizacji wsi. PiS zdobył rekordowy wynik w historii, wygrywając z KE jedynie na wsiach i w mniejszych miastach. W tym roku wśród ogółu głosujących mieszkańcy wsi i najwięk­szych miast stanowili już 60 proc., a mieszkańcy miast powyżej 50 tys. jedynie 40 proc. Kto ma daleką prowincję, ma całą Pol­skę. I w tej sytuacji partia chłopska nie jest w stanie przekroczyć 5 proc.? Waldemar Pawlak, Eugeniusz Kłopotek i Marek Sawicki mówią: to przez obecność w Koalicji Europejskiej, która zdryfowała w lewo. Podpisuje karty LGBT, zaprasza Wiosnę Biedronia, a jeszcze antyklerykał Tusk zorganizował wykład Leszkowi Jaż­dżewskiemu. Przez to wołają, że jesteśmy tęczowi, a zaraz nas z tej wsi przegonią całkowicie. Księża nie życzą sobie naszych sztan­darów na świętach ludowych, które zawsze zaczynały się mszą.
   Jak w tej sytuacji bronić Koalicji Europejskiej? Właściwie wystar­czyłoby sięgnąć po te same liczby, bo skoro jest tak źle, to przecież PSL grozi nieprzejście progu wyborczego. Teraz dostał trzy man­daty, a uczestnictwo w Koalicji gwarantuje partii kolejne mandaty w Sejmie. W tych eurowyborach na 15 kandydatów PSL na listach Koalicji Europejskiej zagłosowało w sumie 4,53 proc. wyborców, to jeszcze gorzej niż w wyborach 2015, kiedy PSL zanotował zbli­żony wynik - 5,13 proc. Są tacy w PSL, którzy wierzą, że gdyby PSL wystawił oddzielną listę wypełnioną własnymi kandydatami, to wynik byłby lepszy. Tym bardziej że nikt nie obciążałby partii zwrotem w lewo całej KE, która rzeczywiście zmuszona była kon­kurować z Wiosną, co przesuwało ją na lewo.
   To kto ma rację? Odpowiedź dają obliczenia dziennikarzy OKO.press: utrata wyborców PSL na rzecz PiS dokonała się grubo przed założeniem Koalicji Europejskiej. Jeszcze w 2011 r. ludo­wcy mieli na wsi 29 proc. Od tamtego czasu do 2015 r. PSL stracił 11,4 pkt proc. wiejskich głosów. Dlatego poparcie PSL i PO na wsi w2015 r. wyniosło razem 26,6 proc., a to jest tyle samo, ile poparcie KE w 2019 r. (26,2 proc.). Innymi słowy, ludowcy stracili głosy sami. Koalicja pozwoliła im utrzymać niezmieniony stan posiadania.
   W PSL najbardziej krytyczni wobec PO są ci, którzy z nią lata­mi tworzyli rząd: Pawlak, Kłopotek, Sawicki. Waldemar Pawlak o Platformie na Radzie Naczelnej mówił per „oszuści", czego się nie wstydził, bo sam nagrał i opublikował swoje przemówienie na Facebooku, czym zaszkodził sobie w partii. Na Radzie zabrakło Kłopotka i Sawickiego. Nie było też potężnego Adama Struzika, który dyplomatycznie milczy, choć wcześniej bardzo optował za współ­pracą z PO, z którą sam tworzy koalicję w sejmiku mazowieckim. Nienawiść Pawlaka do PO za bardzo przypomina pisowską, żeby powstrzymać się przed podejrzeniami. Tzw. afera gazowa to wyma­rzony straszak na byłego lidera ludowców, który prowadzi dziś własne interesy, a te lubią spokój. Nie tylko on zresztą prowadzi interesy.

środa, 26 czerwca 2019

Fala ojkofobii



Opozycja i jej elektorat wyraźnie sami przestali siebie lubić Poczuli się gorsi, winni, niedorastający do „ludu” wspierającego obóz władzy. Pytanie, czy w takim mentalnym stanie można wygrać jakiekolwiek wybory?

To Jarosław Kaczyński przypo­mniał niedawno słowo „ojkofobia”, termin przypisywany brytyjskiemu filozofowi Roge­rowi Scrutonowi, który oznacza odrzucenie, wręcz nienawiść do własnego środowiska, kultury, poglądów, połączoną z apologią innych, także teoretycznie wro­gich, grup i ich wartości. Kaczyńskiemu chodziło o to, że jego zdaniem polskie eli­ty nie znoszą istoty polskości, swojskości, że są kosmopolityczne, zapatrzone w obce wzorce. Ale to wspomniane przez szefa PiS pojęcie znacznie lepiej pasuje do dzisiej­szych postaw środowisk opozycyjnych i ich wyborców.

Autoagresja
Po wyborach do europarlamentu w me­diach, w tym społecznościowych, na por­talach i sieciowych forach rozlała się fala gwałtownej krytyki. Zwłaszcza ci, którzy nie poparli jedynej formacji, jaka była w stanie nawiązać walkę z Kaczyńskim, a zagłosowali na kilkuprocentowe partie, teraz dowodzą, że koalicyjny projekt się nie powiódł i trzeba wszystko zaczynać od początku .
   Partia Kaczyńskiego w październiku zeszłego roku, podczas wyborów sa­morządowych, wyglądała identycznie jak w maju roku następnego. To było to samo ugrupowanie, które w 2016 r. osta­tecznie załatwiło Trybunał Konstytucyjny, w 2017 r. zabrało się za sądownictwo, w 2018 r. wywołało awanturę o światowym zasięgu w sprawie Holokaustu itd. Jeśli uznawało się wcześniej, że PiS jest zagro­żeniem dla demokracji, to nic się w tej sprawie nie zmieniło, poza tym że ugrupo­wanie Kaczyńskiego jest jeszcze bardziej zaawansowane w przejmowaniu instytucji państwa i utrwalaniu tego procesu.
   A jednak o praworządności przestało się mówić, a liberalnych wyborców do urn na wiosnę poszło o milion mniej: nie chcia­ło im się, najwidoczniej uznali, że nie ma powodu. Po wyborach zaś nastąpiła fala samonienawiści i autodestrukcji. Bo zasad­nicza część pojęcia ojkofobii to odrzucenie własnego środowiska. Skoro zjednoczona opozycja zyskała 38,5 proc. i było za mało, to trzeba ją rozbić. Kto jednak mówi, że w kolejnych wyborach będzie mniej, jest atakowany, bo oznacza to, że chce, aby było, jak było. Dokładają się do tego poli­tycy. Na powyborczą depresję duży wpływ miała natychmiastowa rejterada PSL, co było przewidywane przez nas przed wy­borami. Dołączył się tu SLD z koncepcją wewnątrzpartyjnego referendum w spra­wie dalszego w niej uczestnictwa.
   Dlatego sondażownie od razu zaczęły robić badania dla każdej partii oddziel­nie, w których PiS - notując podobne jak w majowych wyborach, a nawet niższe wyniki - zyskuje w przeliczeniu 260-270 mandatów w Sejmie, a następna Platforma ok. 120. Dystans z kilku punktów procen­towych urósł do ponad 20, czyli słynnej „miażdżącej przewagi PiS”. To spowo­dowało, że głosy przeciwko zjednoczeniu „niePiSu” paradoksalnie się nasiliły. Duża część środowisk teoretycznie opozycyjnych demonstracyjnie odrzuca racjonalny ogląd sytuacji. Tłumaczenia, że nie da się pomi­nąć obowiązującej w ordynacji metody D’Hondta, traktowane są jako stronnicze, nieuwzględniające wrażliwości i psycholo­gicznych niuansów wyborców.
   Dlatego powróciło rutynowe zrzędze­nie na Platformę, Grzegorza Schetynę, na „straszenie PiS”. Że już nie można patrzeć na te męczarnie i nieudolność. Mimo że wychwalana wcześniej za świeżość i przełomowość „trzecia siła” Roberta Biedronia ledwo uniosła się ponad wyborczy próg. Ale jest jeden efekt. Strona opozycyjna, zdaniem wewnętrznych krytyków, jest nieudolna, niepozbierana, leniwa, niezainteresowana zdobyciem władzy, bezprogramowa, skłócona, nie potrafi się zjedno­czyć albo źle się jednoczy. Nie ma zwartego przekazu, mówi o sprawach, które ludzi („zwykłych”) nie interesują. Jej przywódcy są beznadziejni, cyniczni, krótkowzroczni, bezideowi, bez wdzięku, charyzmy i kon­taktu z realnym życiem. A walka o wolność i prawa jednostki to tylko pokoleniowa ob­sesja ludzi skażonych traumami PRL.

wtorek, 25 czerwca 2019

Kozioł ofiarny



W sprawie katastrofy smoleńskiej władza chciała koniecznie kogoś widowiskowo ukarać. Donald Tusk jest poza jej zasięgiem, więc skazano byłego szefa jego kancelarii Tomasza Arabskiego

Renata Grochal

Emocjonalnie to go bardzo dużo kosztuje. Powiedział mi: „Olka, najbardziej boję się, że moja rodzina i moje nazwisko zostaną okryte hańbą. Bo ludzie będą uważali, że to ja jestem winny śmierci 96 osób” - mówi prezydent Gdańska Aleksandra Dulkiewicz, dobra znajoma Arabskiego.
   Proces bardzo przeżywa jego rodzina, a zwłaszcza najmłodsza z czwórki jego dzieci, 18-letnia Zofia. Mówi, że zostanie prawnikiem i sędzią Trybunału w Hadze i doprowadzi do skazania Jarosława Ka­czyńskiego za to, co robi w Polsce.
   Sam Arabski do końca wierzył, że zo­stanie uniewinniony. Nie przyznał się do winy i odmówił składania wyjaśnień. Prokuratura wcześniej umorzyła spra­wę, ale część rodzin ofiar katastrofy, związanych głównie z prawicą, nie mo­gła pogodzić się z tą decyzją i skierowała do sądu prywatny akt oskarżenia.
   - Byłem zdziwiony tym wyro­kiem - przyznaje Arabski w rozmowie z „Newsweekiem”. Obrońca Arabskie­go argumentował, że wizytę Lecha Kaczyńskiego organizowała Kancelaria Prezydenta, a rola szefa Kancelarii Premiera była wyłącznie techniczna. Sprowadzała się do ustalania terminów lotów najważniejszych osób w państwie. Jednak sąd uznał, że Arabski nie dopełnił obowiązków i skazał go na 10 miesięcy pozbawienia wolności w za­wieszeniu na dwa lata.

poniedziałek, 24 czerwca 2019

Zaradni



Jarosław Kaczyński zadeklarował rok temu, że „do polityki nie idzie się dla pieniędzy" Lektura oświadczeń majątkowych radnych wojewódzkich wskazuje, że to pieniądze idą do radnych Zjednoczonej Prawicy.

W zeszłym tygodniu Krzysz­tof Ciebiada oddał man­dat radnego sejmiku łódzkiego i złożył ślubo­wanie poselskie. Przez trzy posiedzenia, bo tyle zostało do końca kadencji, zgodził się wypełniać mandat po Witoldzie Waszczykowskim, który od­szedł do europarlamentu. Podobno za to, że zgodził się zostać posłem na chwilę, dostanie wysokie miejsce na liście w je­siennych wyborach. Oczywiście nie został posłem zawodowym i trudno się dziwić, bo obniżyłby swoje dochody o połowę, z 16,9 tys. zł miesięcznie w PGE Obrót do 8 tys. poselskiej pensji. Jak pisał rok temu „Puls Biznesu”, Ciebieda, bliski współpra­cownik i kierowca Janiny Goss, od której pieniądze pożyczał Jarosław Kaczyński, zo­stał „koordynatorem ds. sprzedaży energii samorządom”. Goss jest w radzie nadzor­czej spółki PGE. Jak wynika z oświadczenia majątkowego Ciebiedy, w zeszłym roku za­robił w PGE203 tys. zł, do tego 29 tys. zł die­ty radnego i 6 tys. zł za zasiadanie w radzie programowej publicznego radia. Zanim Ciebieda został radnym PiS i zanim partia w ogóle doszła do władzy, w 2015 r., kiedy pracował w Zakładzie Energetyki Cieplnej w Pabianicach i prowadził zakład krawiec­ki, zarobił 68 tys. zł w ciągu roku. Wzrost dochodów o ponad 200 proc. to naprawdę jest dobra zmiana.
   W zeszłym roku, latem, zaraz po kryzysie z nagrodami dla ministrów, które według Beaty Szydło „po prostu się im należały”, prezes PiS oświadczył, że „do polityki nie idzie się dla pieniędzy”. Dodał, że „ci, któ­rzy funkcjonują w spółkach, są przez nas szanowani, jeżeli dobrze wypełniają swo­je obowiązki, ale nie będziemy łączyć tych dwóch funkcji. Te osoby nie będą kandy­dowały na żadnym szczeblu samorządu”.
- Kiedy nasi samorządowcy rozlokowani w spółkach Skarbu Państwa policzyli się, a nie chodziło przecież tylko o zarządy, to okazało się, że nie będzie kim wypełnić samorządowych list wyborczych - mówi po­lityk PiS. Głowiono się, jak subtelnie wyco­fać się z tej jednoznacznej deklaracji preze­sa. Wymyślono, że zakaz startu mają tylko ci, którzy zarabiają więcej niż 15 tys. brutto miesięcznie. Z ustaleń OKO.press z czerw­ca 2018 r. wynikało, że ze 163 wojewódz­kich radnych PiS aż 59 dostało za „dobrej zmiany” posady lub funkcje w państwo­wych instytucjach i spółkach. Jeszcze w2015 r. zarabiali średnio 92 tys. zł rocznie, czyli 7,7 tys. zł miesięcznie. W 2017 r. - już prawie 284 tys. rocznie, czyli 23,7 tys. mie­sięcznie. W ostatnich wyborach samo­rządowych PiS zdobył 254 mandaty więc ludzi do obdarowania posadami było jesz­cze więcej. Dieta radnego wojewódzkiego nie może przekroczyć 2,6 tys. zł, ale bycie radnym otwiera perspektywy zawodowe i pozwala z sukcesem znajdować pracę w państwowych urzędach, instytucjach i spółkach.
   Nie można jeszcze dziś podać szczegó­łowych danych, bo niestety nie wszyst­kie sejmiki opublikowały oświadczenia majątkowe samorządowców za miniony rok. Poza tym wielu dostało posady w tym roku, a oświadczenia obejmują 2018 r.
   Aby nie bulwersować zarobkami i jakoś uwiarygodnić zarządzenie prezesa PiS, w ostatnich wyborach samorządowych nie wystartowali już radni z gigantycz­nymi pensjami, jak radny sejmiku mało­polskiego, wiceprezes PGE Paweł Śliwa (z roczną pensją ponad 1 mln zł). Trzeba dodać, że w naszych analizach ograniczy­liśmy się, ze względu na rozległość mate­rii, do poziomu radnych wojewódzkich, a do tego dochodzą jeszcze radni niższych szczebli. Jednak lektura już dostępnych oświadczeń majątkowych większości radnych wojewódzkich PiS pokazuje, że bardzo wielu wciąż zarabia w państwo­wych spółkach i instytucjach więcej, niż wynosi wyznaczona przez prezesa gra­nica. Jarosław Kaczyński ograniczył się bowiem w swoim zakazie tylko do spółek państwowych, a bardzo liczna grupa rad­nych sejmikowych zarabia o wiele więcej niż te 15 tys. zł miesięcznie w instytucjach i agencjach opanowanych przez PiS.

niedziela, 23 czerwca 2019

"Uciekające zakonnice" i "Księża i książęta"



Uciekające zakonnice

Dlaczego siostry zakonne - sługi Boże, a służące proboszcza - mając dość, boją się odejść.

Codziennie po brewiarzach stara siostra Joachi­ma wymiata z polnej drogi żwir, aby pielgrzy­mującym do klasztoru w K. nie zepsuły się kijki nordic walking. Czasem przystaje, wkładając pod welon siwe włosy. Sama narzuciła sobie to posłuszeństwo.
Tymczasem w gościnnym pokoju na piętrze dnie przesypia leciwy kapłan, oddalony tu do posługi liturgicznej, by nabożeństwami opłacanymi przez zakonnice dorobił do emerytury. Siostry, mijając go, dygają ni­czym panienki. Trzy razy dziennie zawiadamiają go pukaniem, że podano posiłek. Spożywa na osobności, a one doglądają dys­kretnie zza refektarza.
   Zdawałoby się, że są bezgrzeszne. Ale co sobotę po kolacji przepraszają się wzajemnie za drobne złośliwości, jakich do­puściły się od ubiegłej niedzieli.
   O grzechach dużych, wyrządzanych Kościołowi przez świat, nie mają pojęcia. Wie o nich tylko przełożona, jedyna będąca ze światem w kontakcie Wi-Fi. One, zagadywane przez turystów korzystających z przyklasztornego WC, uciekają do przydzielo­nych obowiązków, szczerze nie chcąc wiedzieć o tym, co na ze­wnątrz. Nic ponad to, co jest zgodne z wolą mistrzyni.

sobota, 22 czerwca 2019

Ostatnia karta,Uroczysty obiad,Zapisieni,Za fasadą,Arka Schetyny?,Co każdy Polak myśleć powinien i Między wiatrami




To, jak Platforma Obywatelska i Grzegorz Schetyna potraktują zaangażowanie samorządowców w wybory parlamentarne, będzie najlepszą od­powiedzią na pytanie, czy opozycja naprawdę gra w nich o zwycięstwo.
   W ostatnich dwóch tygodniach miałem okazję rozmawiać w Gdańsku i we Wrocławiu z wybitnymi polskimi samorzą­dowcami. Z prezydentami miast największych, średnich
mniejszych, z burmistrzami i wójtami. Wielu chce wystar­tować w wyborach, większość chce się w nie zaangażować, wszyscy są przekonani, że stawką w tych wyborach będzie także przetrwanie samorządu, który - w razie wygranej PiS - stanie się atrapą i dodatkiem do maksymalnie scentralizo­wanej władzy państwowej.
   Gdy sytuacja i stawka są nadzwyczajne, zastosowane środ­ki muszą być też nadzwyczajne. W normalnych warunkach żaden samorządowiec w wybory parlamentarne by się nie pakował, bo i po co? Ani to zastrzyk finansowy, ani awans, ani prestiż - władza mniejsza, kłopoty większe, krótko mó­wiąc - nie kalkuluje się. Jeśli więc samorządowcy, wbrew swej naturze i upodobaniom, nagle chcą wejść na ring, który dotychczas omijali z daleka, to z jednego powodu - państwo PiS normalne nie jest. Dla tego państwa samorząd nie jest ani sojusznikiem, ani partnerem. Jest wrogiem, którego na­leży osłabić, a najlepiej zniszczyć. Ta władza nawet tego nie ukrywa. Ustawa o regionalnych izbach obrachunkowych, na szczęście zawetowana, czyniłaby z samorządów zakład­ników, nawet nie państwa, ale partii, konkretnie kaprysów pana Kaczyńskiego. To na samorządy przerzucane są kosz­ty PiS-owskiej operacji niszczenia polskich szkół, co drenu­je ich budżet i tak pomniejszony przez nakaz wywiązywania się przez samorządy z coraz to nowych zadań. A gdyby pub­lika jeszcze miała wątpliwości, jakie jest nastawienie PiS do samorządu, wystarczy przypomnieć sobie, co Kaczyński zrobił z placem Piłsudskiego, a teraz chce zrobić z Wester­platte. Odebrać, upaństwowić, czytaj: upartyjnić i urządzić według własnych życzeń. Samorządowcy zostali więc do­prowadzeni do punktu, w którym dla ocalenia samorządu muszą przestać się skupiać wyłącznie na samo-rządzeniu i podjąć batalię z tymi, którzy chcą ich samo-urządzić.

piątek, 21 czerwca 2019

Chytrość rozumu



Jak z normalności klasy średniej zrobić program polityczny, a nie tylko mantrę? Jak bronić polskiego mieszczaństwa przed radykalizmami, które uważają klasę średnią wyłącznie za dojną krowę?

W 1983 roku francuski intelektualista Jean-Franęois Revel na­pisał książkę „Jak giną demokracje”. Chciał ostrzec, przebudzić zachodnie li­beralne mieszczaństwo, ale udało mu się tylko przedstawić apokaliptyczną wizję Zachodu, który już zginął, liberalnej de­mokracji, która już się skończyła.
   Na usprawiedliwienie Revela trzeba powiedzieć, że dowodów na apokalipsę Zachodu miał sporo. Kolejne rewolucje w Trzecim świecie, od Etiopii i Ango­li po Nikaraguę, zwykle wspierane przez radzieckich czy kubańskich żołnie­rzy. Do tego neokomunistyczne nostal­gie zachodnioeuropejskiej radykalnej młodzieży, która maszerowała w wieloty­sięcznych manifestacjach, domagając się nuklearnego rozbrojenia NATO.
Problem z apokalipsą był tylko jeden - wcale nie zamierzała nadejść. W 1983 roku komunizm, który wedle Revela miał wkrótce zwyciężyć na całym świecie, już faktycznie nie istniał. Pokazała to Solidar­ność, a nawet jej spacyfikowanie, które nie przywróciło życia komunizmowi w Pol­sce. Dwa lata później w ZSRR miał dojść do władzy Gorbaczow. Został wybrany aby zreformować umierający komunizm, ale stał się już tylko jego grabarzem. ZSRR był trupem (choć wyposażonym w broń atomową). Upaństwowiona gospodar­ka zbankrutowała. Pluralizm demokracji, ostrożny centryzm mieszczaństwa, egoizm prywatnego biznesu - w których Jean-Franęois Revel widział największe ryzyko - zapewniły Zachodowi zwycię­stwo w walce z pozornie jednolitym i sil­nym totalitaryzmem.

czwartek, 20 czerwca 2019

Spisek odmieńców



Kiedyś straszono Żydem porywającym dzieci, aby upuszczać im krew na macę, a dziś straszy się edukacją seksualną pod flagą tęczową, pod wpływem której polskie dzieci staną się odmieńcami - mówi historyk Piotr Osęka

Rozmawiała Aleksandra Pawlicka

NEWSWEEK: Nowoczesne tyranie pole­gają na zarządzaniu strachem, twierdzi amerykański historyk Timothy Snyder. Władza PiS jest nowoczesną tyranią?
PIOTR OSĘKA: Granie na lęku nie jest jej obce, ale jej przeciwnicy także mobilizują wyborców, wykorzystując strach - przed PiS. Od paru lat mamy zimną wojnę do­mową, której towarzyszy rozhuśtanie emocji, zwłaszcza tych najsilniejszych i destrukcyjnych: strachu, nienawiści, pogardy. Celuje w tym PiS. I zmierza do ustroju, który nie ma dobrej nazwy, bo demokracja antyliberalna, w której zwy­cięzca bierze wszystko, to już nie demo­kracja, ale jeszcze nie autorytaryzm. Wszędzie, gdzie wybory odbywają się w sposób demokratycz­ny, ale władza polega na zawłaszczaniu instytucji państwa i umiejętnym antagonizo­waniu spo­łeczeństwa, a w konsekwencji dążeniu do podporządkowania jednych drugim, mamy do czynienia z tym modelem.
Gdy jeden z prawicowych tygodników umieścił w ubiegłym tygodniu na okładce tytuł „To Soros stoi za planem rozbicia Polski”, napisał pan, że już taką okładkę gdzieś widział.
- PiS bardziej zarządza szczuciem jed­nych wobec drugich niż strachem. Takie okładki mają pobudzić wyborców. Na­ziści utożsamiali Żydów z robactwem. Pokazywali, że Żydzi to straszna fala ro­baków płynąca na Europę z jej wschod­nich rubieży. PiS-owskie media sięgały po tę retorykę, żeby wzbudzić odrazę i nie­chęć do imigrantów - pasożytów, które w ich mniemaniu mogą nam zagrozić.
Teraz tym ohydztwem jest LGBT.
- I Żyd, który w potajemnym spisku chce nam rozmontować kraj. Wydaje się, że wszystkie twarze wrogów PiS to oblicza tej samej hydry. Różne głowy i odrażają­ce paszcze zbiegają się w jedno obrzydli­we cielsko. W tej koncepcji świata nie ma gry przypadków i wypadkowej różnych sił, lecz wszystko jest uknutym planem zakonspirowanego demiurga, siedzącego gdzieś w obcej stolicy. U komunistów był to imperialista, a potem syjonista, czyli imperialista z haczykowatym nosem. Po zabójstwie prezydenta Narutowicza „Ga­zeta Poranna” pisała, że w czeluściach tej ziemi rabino-bankier świata chichocze śmiechem szatana. Dziś prawicowy ty­godnik mówi, że George Soros stoi za pla­nem rozbicia Polski.
Czy między Żydem a LGBT istnieje jakiś tajemny związek?
- Prof. Michał Głowiński mówi, że rolę Żyda odgrywa dziś w Polsce gej. Ludzie podświadomie czują, że raczej nikt nie przyjdzie już po żydowskie majątki, ale może przyjść deprawować nasze dzie­ci. Obecny lęk przed edukacją seksualną spod znaku tęczowej flagi jest trawestacją mitu mordu rytualnego. Kiedyś stra­szono Żydem porywającym dzieci, aby upuszczać im krew na macę, a dziś stra­szy się porywaniem mentalnym, zahip­notyzowaniem złem, rzuceniem uroku, pod wpływem którego dzieci staną się od­mieńcami. Opowieść o Żydach i LGBT jest opowieścią o spisku odmieńców prze­ciwko Polsce.
W tej nagonce bardziej chodzi o stra­szenie czy o zobrzydzenie obywateli mających inną orientację niż heteroseksualna?
- To jest niechęć, która ma prowadzić do lęku. Emocje bazują na założeniu, że za­lew odmieńców widoczny na paradach może zagrażać życiu porządnych obywa­teli, ich tożsamości, religii, tradycji. Może zmusić ich do tańcowania z piórami w tył­ku i odebrać im prawo do nazywania de­wiacji dewiacją. W przypadku homofobii nie ma próby zmiękczenia przekazu, z jaką mamy do czynienia w antysemity­zmie. Dziś nie mówi się o żydowskim spi­sku, ale o międzynarodowym żydowskim lobby. W przypadku LGBT nie ma potrze­by takiego kamuflażu, bo mamy święte prawo się nimi brzydzić i ich nienawidzić.
I tego prawa nie damy sobie odebrać. To jest obrona prawa do nienawiści.

środa, 19 czerwca 2019

"Gry nagraniami" i "Taśmy wyklęte"



W piątą rocznicę wybuchu afery taśmowej, która zmiotła rząd PO-PSL, publikujemy fragment ukazującej się właśnie książki naszego dziennikarza Grzegorza Rzeczkowskiego poświęconej wciąż niewyjaśnionym tropom kelnerskiego „studia nagrań" Dzięki ujawnionym teraz listom Marka Falenty do Jarosława Kaczyńskiego i Andrzeja Dudy sprawa znowu stała się gorąca.

Jestem wściekły. Na moje państwo, jego instytucje, oportunistycznych oficerów służb i policji, prokuratorów, urzędników, polityków. Na ludzi, którzy dopuścili do tego, że przez co najmniej rok dwóch pracow­ników restauracji nagrywało elitę naszego państwa podczas prywatnych spotkań. Na ludzi odpowiedzialnych za to, że choć od wybuchu afery podsłuchowej minęło pięć lat, wciąż nie wiemy, kto oprócz Marka Falenty stał za kelnerami i kim są ci „trzymający taśmy”. Na tych wszystkich, którzy nie wywiązali się ze swych obowiązków, by sięgnąć dalej niż biznesowo-finansowy wątek afery podsłuchowej; zamiast tego ograniczyli się do tro­pienia tzw. spisku kelnerów i przebiegłego, choć niezbyt biegłego biznesmena i jego szwagra.
   Jestem zły jako człowiek, ale także, a może przede wszystkim, jako obywatel. To był największy zamach na struktury państwa i jego najważniejszych przedstawicieli. Największa tego typu afera w historii zachodnich demokracji, w której spisek objął ponad 100 osób.
   Gdy w czerwcu 2014 r. wybuchła afera, ówczesny premier Do­nald Tusk na pierwszej konferencji prasowej podkreślał, że sprawę - którą nazwał próbą zamachu stanu - trzeba „wyjaśnić szczegó­łowo i co do milimetra”, nie pomijając żadnego wątku - bizneso­wego, przestępczego, nielegalnej operacji obcych służb. Obieca­na przez Tuska informacja nigdy nie została przedstawiona, tak jak nie powstała mapa zagrożeń czy strat, jakie państwo polskie mogło ponieść w związku z potencjalnym ujawnieniem tajemnic czy użyciem nagrań do szantażu przez obce służby. W ten sposób „państwo teoretyczne” objawiło się w całej pełni. Do dziś nie po­trafi ono zneutralizować zagrożenia w postaci nagrań, o których wiadomo, że istnieją, ale nie zostały jeszcze opublikowane. Zgoda na to, by ta bomba nadal tykała, to największy chyba skandal i naj­mocniejszy dowód świadczący o słabości państwa, jego struktur i instytucji. Skandal, który dziś obciąża przede wszystkim rząd PiS. „Taśmowe” ładunki wciąż są aktywne, a eksplodując od czasu do czasu, wyrządzają mniejsze i większe szkody, o czym przeko­nał się premier Mateusz Morawiecki, którego pozycja mocno się zachwiała po tym, jak nagranie z jego udziałem ujrzało światło dzienne jesienią 2018 r. Ponad pięć lat po rejestracji!
   Nie wyjaśniając wszystkich okoliczności afery podsłucho­wej, kierowane przez polityków PiS instytucje odpowiedzialne za bezpieczeństwo pozwalają szantażystom trzymać państwo w szachu. To w najlepszym przypadku objaw ogromnej słabości i krótkowzroczności, ale i dowód na brak zainteresowania roz­wikłaniem tej zagadki, co może oznaczać, że ci, którzy powinni to zrobić, sami są w nią zamieszani.

wtorek, 18 czerwca 2019

Królowa Wiadomości



TVP to Danuty Holeckiej element tożsamości i dowód na jej wysoki status społeczny. Bez „Wiadomości” czuje się nikim, dlatego zrobi wszystko, żeby się w nich utrzymać

 Elżbieta Turlej

Odkąd została szefową „Wiadomości”, jest non stop podenerwowana - mówią w TVP.
- Po pierwsze, posada nie przekłada się na wpływy, po drugie, boi się, że Kurski odsu­nie j ą od występów na wizji.
   A wtedy kilkanaście lat walki o prowa­dzenie głównego wydania „Wiadomości” pójdzie na marne. Pewnie dlatego nie ma czasu na zajmowanie się ogródkiem i domem na warszawskim Mokotowie. Nie kosi tra­wy, nie kisi małosolnych, nie robi kompotów z truskawek. Cały­mi dniami siedzi w TVP, pilnuje dyżurów, dzwoni do polityków, bo komu jak komu, ale jej nikt nie odmawia wywiadu. I narzeka na przyjętą w miejsce Krzysztofa Ziemca Edytę Lewandowską.
   - Ech, ta Edyta. Ależ ona sepleni - wzdycha i przewraca oczami. Wiadomo, królowa „Wiadomości” jest tylko jedna.

poniedziałek, 17 czerwca 2019

Odlot



Rząd, politycy i państwowe spółki, przy wsparciu byłych funkcjonariuszy CBA, prą do rozbudowy lotniska w Radomiu. Ludzie władzy mają w tym interes. Pasażerowie - żadnego

Radosław Omachel

Jak na standardy ostatnich lat Mariusz Szpikowski to ewenement. Przez spółki skarbu państwa przewijają się urzędnicy rodziny po­lityków i koledzy z siłowni, a szef Przedsiębior­stwa Państwowego Porty Lotnicze wywodzi się z lotniczego biznesu - pracował w firmach konsultingowych, był menedżerem w czartero­wych spółkach. - Środowisko nie zawsze traktuje go poważnie, bo zdarza mu się reprezentować firmę w garniturach za dużych o dwa rozmiary, ale to nie jest dyletant - mówi były współpra­cownik szefa PPL.
   Szpikowski ściągnął nie tylko ludzi zabarwionych politycznie (choćby syna byłego ministra skarbu Wojciecha Jasińskiego), lecz także menedżerów obeznanych z biznesem lotniskowym, takich jak Andrzej Ilków, który wiele lat pracował w PPL, za­nim trafił do zarządu lotniska w Modlinie. Spora część tej eki­py już jednak dla Szpikowskiego nie pracuje. Jedni sądzą się o mobbing, inni o odszkodowanie, jeszcze inni o przywróce­nie do pracy. - Wierzyłem, że firmę można pchnąć do przodu, ale rzeczywistość szybko wybiła mi to z głowy - mówi były me­nedżer PPL zatrudniony, a potem zwolniony przez Mariusza Szpikowskiego.
   Na to eksponowane stanowisko nie trafił z przypadku. Lot­niska, podobnie jak PLL LOT, to specyficzny biznes, którym zawsze opiekowały się służby Od lat panowała niepisana zasa­da, że PPL są mniej lub bardziej formalnie kontrolowane przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego. - Prezes nie ukrywał, że nie ma najlepszego zdania o ABW, za to wysoko ceni sobie CBA - mówi były wysoki menedżer PPL. Paweł Wajs to były dy­rektor departamentu operacyjno-śledczego Centralnego Biu­ra Antykorupcyjnego. Pracę w firmie Szpikowskiego znalazła żona Wajsa, a kiedy ten został odwołany z funkcji w CBA (bo prowadził samochód bez prawa jazdy), szybko odnalazł się w PPL na stanowisku szefa departamentu kontrolnego. Inny były pracownik CBA Tomasz Nowinowski odpowiada za kwe­stie bezpieczeństwa (jego żona też zahaczyła się w PPL, praco­wała w kateringu). Zaciąg ze służby stworzonej przez Mariusza Kamińskiego nie jest przypadkowy. - W firmie panuje przeko­nanie, że decyzje podejmowane są w trójkącie Wajs, Nowinow­ski, Szpikowski. W tej kolejności - dodaje nasz rozmówca.
   Do wymiatania obcych i zatrudniania swoich Szpikowski zatrudnił w 2016 r. byłą współpracownicę z jednej ze spółek LOT Renatę Grzywnę. - Szybko zaczęła kwe­stionować kadrowe pomysły prezesa. Por­ty Lotnicze to nie fabryka gwoździ, ludzi z unikatową wiedzą i doświadczeniem nie można ot, tak wyrzucać bez szkody dla fir­my - mówi były pracownik PPL. Po tym jak Grzywa poskarżyła się na mobbing ze stro­ny Szpikowskiego i jego przybocznych, zo­stała zwolniona dyscyplinarnie. Należy do licznej grupy byłych pracowników, którzy szukają sprawiedliwości w sądach.
   - Przyjąłem propozycję pracy od Szpi­kowskiego, ale atmosfera szybko stała się nie do zniesienia. Jedynym miejscem w firmie, gdzie można było swobodnie po­rozmawiać, była stołówka, ale i tam z cza­sem zaczął się do mnie przysiadać kierowca prezesa - mówi były pracownik centrali PPL.

niedziela, 16 czerwca 2019

Artykuł 196



Czy w Polsce wciąż potrzebujemy kar za obrazę uczuć religijnych? Czemu służy ten przepis?

Przypomnę dwa głośne ostatnio przypadki. Wkrocze­nie policji o szóstej rano do mieszkania Elżbiety Pod­leśnej odbiło się echem na całym świecie, jako trud­ne do uwierzenia kuriozum. Zauważono i to, że całą historię z satysfakcją relacjonował na Twitterze szef MSWiA. To pozwala sądzić, że akcję policji inspirowała władza polityczna. Rewizja, zatrzymanie komputera, telefonu i no­śników cyfrowych, transport na komendę do innego miasta, odbieranie bielizny, przetrzymanie przez wiele godzin i groże­nie zatrzymaniem - wszystko to z powodu ewentualnej obrazy uczuć religijnych przez rozwieszenie plakatów z Matką Boską Częstochowską w tęczowej aureoli.
   Na razie nic takiego nie spotkało jeszcze kilkorga uczestników niedawnego Marszu Równości w Gdańsku: przebranego na bia­ło mężczyznę niosącego serce w koronie, w które wpisana była wagina, i kobiet w tęczowych aureolach, które trzymały wstążki
przyczepione do serca. Ale jest już doniesienie o obrazie uczuć religijnych: dopatrzono się parodii procesji w Boże Ciało.

sobota, 15 czerwca 2019

Czarne chmury,Koniec wakacji, Plusy i minusy,Zabrakło kiru w Warszawie,Grzech zaniechania,Ofiara Edka,Tak tego nie zostawimy i Nienawidzę siebie



Czarne chmury

Jeżeli ktoś nie lubi tekstów, które nie służą popra­wie nastrojowi podtrzymaniu ducha, dla własne­go dobrego samopoczucia powinien zakończyć lekturę tego tekstu dokładnie w tym momencie.
   Najpierw jednak refleksja częściowo pozytywna. Rozej­rzyjmy się wokół. Pogoda ładna, lato szykuje się piękne, wybory nadchodzą, ale październik wciąż jest daleką per­spektywą. To, co mogą przynieść, budzi niepokój, ale nadal da się go poskromić. To przecież całe cztery miesiące. Warto się jednak w tym momencie zatrzymać - za 120 dni ten czas słonecznych dni pierwszej połowy czerwca może wyglądać jak początek definitywnego zmierzchu pewnej epoki.
   Gdańsk stanął na wysokości zadania, święto wolności orga­nizując z rozmachem i z klasą. Nie mogłem się jednak uwol­nić od obawy, że być może pierwszy raz w życiu uczestniczę w stypie przed pogrzebem. A wrażenie to tylko się wzmocniło w czasie wystąpienia Donalda Tuska. Przewodniczący Rady Europejskiej przez 45 minut de facto tłumaczył, że sytuacji nie jest beznadziejna, co w praktyce stanowiło potwierdzenie że jest dramatycznie trudna. Mówiąc o potrzebie wygranej w wyborach do Senatu, nieświadomie ujawnił brak wielkiej wiary w to, że te do Sejmu są do wygrania. A nadziei doda­wał zebranym, odwołując się do wielce dyskusyjnego porów­nania z 1988 rokiem i nieudanym strajkiem poprzedzającym o rok krach komunizmu. PRL bowiem właśnie wtedy bankru­tował wyłącznie dlatego towarzysze poczuli wolę dialogu z opozycją. Państwo PiS w stronę bankructwa dopiero podą­ża, ale perspektywa jest odległa. I mając nadzieję, że najgor­szego unikniemy, w stanie państwa nie możemy poszukiwać argumentów na rzecz wygranej opozycji. Równie uderzające jak to, co mówił Tusk, było to, kto go słuchał. Otóż nie widzia­łem wśród tych kilku tysięcy zgromadzonych wielu młod­szych ode mnie. Naprawdę nie grozi mi ageizm, kilka miesięcy temu oddawałem tu hołd pokoleniu ludzi, którym Polska leży na sercu i którzy stale dają tego dowody. Ale opozycja nie ma żadnych szans na wygraną w październiku, jeśli do lokali wy­borczych nie pofatygują się dzieci i wnuki ludzi, którzy byli na gdańskim Długim Targu. Tylko w zasadzie dlaczego mieliby się pofatygować?

piątek, 14 czerwca 2019

Pozamiata, albo i nie



Jeśli opozycja po majowym szoku znowu się rozdrobni, to wynik KE z ostatnich wyborów będzie przez lata wspominany z nostalgią i wzruszeniem. Kolejna okazja na zwycięstwo antyPiSu może się trafić dopiero w końcówce przyszłej dekady.

Ostatnie posunięcia PSL, aby tworzyć nową, konserwatywną Koalicję Polską, jeszcze nie wiadomo z kim, czyli raczej z jakimiś zeroprocentowymi ugrupowaniami z reje­stru partii politycznych, jest spełnieniem oczekiwań PiS. Partia Kaczyńskiego włoży­ła wiele wysiłku w taką decyzję ludowców, zawsze powtarzała, że PSL musi iść do wy­borów samodzielnie, bo inaczej straci swo­ją tożsamość.
   Prawdopodobnie ludowa partia podnosi w ten sposób swoje zdolności negocjacyjne
przed tworzeniem nowego układu z Platformą (świadczyć o tym może fakt, że podczas rady naczelnej wypowiadano się o wyniku PSL i współpracy z KE na ogół pozytywnie). Także podczas zawiązywania Koalicji Europejskiej PSL najpierw do­gadywał się z kilkuprocentową wówczas Nowoczesną, ale teraz nie ma już tych kilku procent. Może Władysław Kosiniak-Kamysz uznał, że deklaracja osobności ugrupowania to cena za jego pozostanie w fotelu prezesa. Nic jednak, jak to zwykle w przypadku PSL, nie jest przesądzone. Możliwy jest nawet roz­łam i przejście części działaczy do PiS (chciałby tego Waldemar Pawlak?). Ale też widać, jak decydują teraz emocje, wewnątrz­partyjne układanki, a nie chłodny, logiczny ogląd sytuacji.
   Przed wyborami stwierdziliśmy, że strata Koalicji Europej­skiej w stosunku do PiS powyżej pięciu punktów procentowych oznacza krawędź katastrofy. I na takiej krawędzi opozycja się znalazła - głównie za sprawą groźby destrukcji Koalicji i spad­ku morale jej polityków. Z drugiej strony patrząc, te 38,5 proc. Koalicji Europejskiej i 6 proc. Wiosny Biedronia oznaczają, że tylko nieco ponad 100 tys. osób więcej zagłosowało na partię Kaczyńskiego niż na te dwie partie łącznie. Opozycja prodemokratyczna przegrała zatem o pół Radomia. Ale wyszło rutynowe „miażdżące zwycięstwo PiS”.
   Nerwy puszczają także dlatego, że PiS wydaje się irytują­co nie do pokonania. Koniunktura światowa jest znakomita, co przekłada się na sytuację gospodarczą w Polsce. Po wybo­rach jedna z internautek napisała, że „zagłosowała na rękę, która ją karmi”. Do tego dochodzi wykraczająca poza wszelkie cywilizowane standardy propaganda w tzw. mediach publicz­nych, która to wszystko całodobowo reklamuje.

czwartek, 13 czerwca 2019

Głupsi od komunistów



Kaczyńskiego, Gowina i Glińskiego dawno już nie będzie, kiedy hodowane przez nich potwory się obudzą mówi reżyser Jan Klata

Rozmawia Dawid Karpiuk

NEWSWEEK: Zofia Klepacka - narodowa sportsmenka, Jan Pietrzak
narodowy bard,, Dominika Figurska - narodowa aktorka.
Wildstein i Ziemkiewicz piszą powieści, Mikos z Morawskim prowadzą teatry, a Karnowscy z Sakiewiczem pilnują, by rewolucja nie straciła impetu. Władza długo obiecywała nowe elity. Udało się?
JAN KLATA: Kusząca wizja narodowej kultury, można z optymizmem patrzeć w przyszłość. Pytanie, czy naszemu na­czelnikowi w ogóle zależy na jakichś eli­tach. Raczej na ludziach posłusznych, którzy rozumieją, że mają u władzy dług, i których da się w razie czego wymie­nić. Najtrudniej jest w kulturze, bo tego się nie da zadekretować. Nocne głoso­wanie nie sprawi, że Piotr Zaremba sta­nie się Pawłem Demirskim, Wildstein - Olgą Tokarczuk, a Pietrzak - Bobem Dylanem. Mimo że oni są w zasadzie rówieśnikami.
O rany.
- Prawda? A David Bowie był rówieśni­kiem Kaczyńskiego. Wracając do nowych elit: minister Gliński ostrzegał, że tego się nie zbuduje w rok. Więc na razie elity wła­dzy składają się z Mikosów i Miziołków.
Jak pana wyrzucali ze Starego Teatru, to władza wydawała się trochę bardziej wizjonerska. Myśleli, że rozwalą stare teatry i stworzą nowe. Że będzie nowe kino, nowa literatura. Teraz jakby skromniej.
- Wystarcza im destrukcja. Wizjoner­stwo skończyło się na zwycięzcy mini­sterialnego konkursu Michaelu Gielecie - wedle słów wicepremiera Glińskie­go - „najbardziej znanym za grani­cą polskim twórcy teatralnym”. To jest nieudolność pomieszana z kalkulacją. Wyliczają, co im się opłaca, jakie gru­py społeczne warto kupić, ile kosztu­je jeden głos. Ludzi, którzy interesują się kulturą, nie warto kupować. Wystar­czy od czasu do czasu zrobić aferę, że ktoś znowu bruka narodowe świętości. Posłać paru zagubionych wrzaskunów z klubów „Gazety Polskiej” do teatru, żeby podmuchali w gwizdki na pokaz. Na gniewie wobec darmozjadów, któ­rzy ciągle obrażają, da się zdobywać gło­sy. Natomiast żaden polityk w Polsce nie zdobył głosów na obronie sztuki i wol­ności wypowiedzi. Na tym się tylko tra­ci. Jarosław Gowin, który, cokolwiek by mówić, jest politykiem inteligentnym, wie, że mu się opłaca powiedzieć, że „czas skończyć z bełkotem Klaty”.
I co potem? Jak się już skończy?
- Skończy się grzybnią. To jest robio­ne w sposób rozczulająco nieudolny.
Oni może i by chcieli, ale nie mają ludzi. Kim zastąpili te elity, których tak bar­dzo nienawidzą? Kim zastąpili Pawła Potoroczyna, Michała Merczyńskiego, Piotra Rypsona, Dorotę Buchwald? Żal patrzeć, jak to wszystko gnije. Ja nie mam problemu z tym, że suweren zdecydował, że chce mieć teraz bar­dziej konserwatywnego ministra kultu­ry, który będzie miał nową wizję. Tylko tu nie ma żadnej wizji. To jest ciągły proces gnilny. Koncepcję Piotra Ryp­sona zastępuje się kserokopiami Leo­narda da Vinci. Panowie Gliński, Sellin i Terlecki na pewno, choć oczywiście po kryjomu i z obrzydzeniem, czytają „Newsweek”. Chciałbym do nich zaape­lować: panie premierze, jak nie umiecie, to nie psujcie.
No i już im pan wkłada szpilę. Po co?
- Jestem po prostu niemile rozczarowa­ny, że Mel Gibson nie przyjechał. Gdzie Clint Eastwood? To jest wizja kultu­ry według urzędnika Jarosława Sellina. Że przyjedzie Mel Gibson i zrobi film narodowy. Na razie jest komiks Jacka Świdzińskiego „Powstanie - film naro­dowy”. Polecam.

środa, 12 czerwca 2019

Cztery filary spokoju władzy



W rządzącym obozie po eurowyborach nastała błogość: konflikty są wyciszone, suweren wygląda na zadowolonego, opozycja się kłóci, a Bruksela nie przeszkadza. Tak się przynajmniej władzy wydaje

Rozmowa z politykiem PiS po eurowyborach. - Zwy­cięstwo jest tak zdecydowane, że wybory trzeba zro­bić w pierwszym możliwym terminie. To będzie... - rozmówca zerknął do kalendarza - 13 paździer­nika. Ekspresowa kampania, żeby opozycja miała jak najmniej czasu na pozbieranie się po wybo­rach europejskich.
   Data wyborów nie została oficjalnie ogłoszona, ale 13 października brzmi logicznie i prawdopodobnie. PiS, sięgnijmy do języka ze sportu, na minutę przed końcem meczu prowadzi 2:0. Jarosław Kaczyński chce po prostu dowieźć to prowadzenie do końca. Żadnej rewo­lucji, żadnych eksperymentów i szalonych zrywów.
   W obozie władzy panuje radosna pewność zwycięstwa w wy­borach do Sejmu, i to takiego, które zapewni kontynuację samo­dzielnych rządów. Nikt tego publicznie nie powie, zbyt świeża jest pamięć nie tak dawnych wypowiedzi z PO i okolic („nie mam z kim przegrać”, „ciężarna zakonnica” itp.), ale optymizm w PiS jest wszechobecny, a opiera się na czterech filarach. Są to: sytua­cja wewnętrzna w Zjednoczonej Prawicy, nastroje społeczne, stan opozycji oraz spokój w relacjach z Brukselą.

wtorek, 11 czerwca 2019

Być albo nie być



Obiecywał koniec partyjnego duopolu, a potwierdził, że liczą się tylko PiS i PO.
Wiosna Roberta Biedronia może nie przetrwać kolejnych wyborów

Aleksandra Pawlicka


Jest syf. Bardzo źle. Dla większości z nas pytanie brzmi dziś nie „co dalej?”, ale „z kim?” - opowiada działacz Wiosny i dodaje: - Syndrom szczurów uciekają­cych z tonącego okrętu zaczął się następ­nego dnia po wyborach. Ludzie dzwonili do znajomych, pytali o robotę. Nastrój jest odwrotnie proporcjonalny do entuzjazmu wodza.

TRZY TO NIE PIĘĆ
Gdy Robert Biedroń ogłaszał na początku roku po­wstanie swojej partii, sondaże dawały mu 14-16 procent. Po niespełna czterech miesiącach potencjał ten wybory zweryfikowały do zaledwie 6 procent. W Wiośnie do koń­ca wierzono w dwucyfrowy wynik. Mówiono „dycha Palikota”, a może i ciut więcej, odwołując się do wyborów w 2011 roku, gdy Janusz Palikot po odejściu z PO stwo­rzył nową partię - antyklerykalny i liberalny Ruch Palikota przekształcony potem w Twój Ruch. Wprowadził wtedy do Sejmu 40 posłów, w tym Roberta Biedronia.
   Palikota nie ma już w polityce, Biedroń pozostał, z bliźniaczo podobną ofertą: rozbicie duopolu PO-PiS, budowa nowej wspól­noty, lewicowy socjal i progresywne światopoglądowo państwo. Tyle że podobne obietnice składał w międzyczasie Ryszard Petru, który w wyborach parlamentarnych w 2015 roku zdobył 7,6 procent i 28 mandatów. Oczywiście nie można porównywać wyników do parlamentu krajowego i europejskiego, ale pierwsze wybory dla nowej partii to zawsze premia za świeżość. W przy­padku Wiosny ta premia jest mała - prześlizgnięcie się nad pro­giem kosztem Koalicji Europejskiej, bo to jej Robert Biedroń odebrał głosy, a nie PiS.
   - Badania pokazują, że w Polsce rośnie elektorat, dla które­go ważne są postulaty światopoglądowe: poparcie dla związków partnerskich, rozdział państwa i Kościoła, prawa kobiet. Dla tych wyborców oferta „bliżej centrum” nie jest atrakcyjna, nie pójdą głosować na politycz­ny mainstream, ale z jakiegoś powodu dwie trzecie z tych osób nie zagłosowało na Bie­dronia - mówi jeden z publicystów.
   - To prawda, liczyliśmy na więcej - przyznaje Wanda Nowicka startują­ca w eurowyborach z list Wiosny. - Trzy zdobyte mandaty do europarlamentu to nie pięć, które wydawały się pewne, jed­nak nie zmienia to faktu, że przekroczenie progu wyborczego dla nowej formacji jest sukcesem. Przypominam, że nie udało się to w poprzednich eurowyborach Palikotowi, który miał już na koncie wyborczy sukces i startował z koalicją Europa Plus, i nie udało się Lewicy Razem w ostatnich parlamentarnych - dodaje.
   - W mojej działalności zawsze zakła­dam trzy warianty: minimum, optimum i maksimum. W przypadku eurowyborów wariant minimum to było przekroczenie progu, optimum zdobycie 8 proc. i pięciu mandatów, maksimum - zrobienie wy­niku dwucyfrowego. Udało się minimum z małą górką, bez tego nie byłoby pewnie już Wiosny - mówi Marta Lempart, szefowa Strajku Kobiet, startująca z szóstego miejsca na listach Wiosny na Dolnym Śląsku.

poniedziałek, 10 czerwca 2019

Bardzo drogi pisowski teflon



Sponsorami kampanii wyborczej PiS są miliony zdeklarowanych przeciwników tej partii: większość przedsiębiorców, lekarzy, specjalistów i menedżerów, a także grupa wiekowa pomiędzy 35. a 50. rokiem życia, która dostarcza najwięcej pieniędzy do budżetu państwa

Nadzieje na zwycięstwo opozycji w wyborach do Parlamentu Europej­skiego brały się stąd, że pod sam koniec kam­panii PiS otrzymało dwa poważne cio­sy Pierwszym był film braci Sekielskich. Kiedy liczba internetowych odtworzeń „Tylko nie mów nikomu” przekroczyła 20 milionów, wielu komentatorów - w tym niżej podpisany - uznało, że będzie to miało negatywny wpływ na wyborczy wynik PiS. Sam Jarosław Ka­czyński się tego obawiał, stąd próby „wycofania się w szyku uporządkowanym”, czyli ogłoszenie przez rząd planów powo­li łania komisji walczącej z pedofilią, czemu oczywiście towarzyszyły wypowiedzi relatywizujące odpowiedzialność Kościoła.
   Drugim uderzeniem w PiS była ujawniona przez „Gazetę Wyborczą” afera gruntowa Mateusza Morawieckiego.
Dzięki prywatnej znajomości z kardy­nałem Henrykiem Gulbinowiczem (jed­nym z hierarchów najsilniej obciążonych przez sprawę pedofilii, bo niezależnie od zarzutów pod jego adresem to dzię­ki jego osobistemu poręczeniu zwolnio­ny został z więzienia ksiądz pedofil, który później grasował w innych diecezjach) obecny premier kupił atrakcyjne grunty na obrzeżach Wrocławia. Grunt kupiony za 700 tys. złotych jest dziś wart 70 mi­lionów. W dodatku okazało się, że wersje Mateusza Morawieckiego i jego żony w tej sprawie różnią się totalnie, a sam premier dzięki rozdziałowi majątkowemu z żoną nie ujawnił tych gruntów w swojej dekla­racji majątkowej.

niedziela, 9 czerwca 2019

Lubimy się bić



Trzeba kierować siły do świata wolnościowego, do tych, którzy nie zostali odurzeni narodowo-katolicko-socjalnym jadem. Większość z nich wciąż nie jest dostatecznie zmobilizowana mówi prof. Leszek Balcerowicz

Rozmawia Aleksandra Pawlicka

NEWSWEEK: Czuje się pan przegrany?
LESZEK BALCEROWICZ: Nie zwykłem się zwierzać, ale nie ukrywam, że mam powody - pewnie jak wielu ludzi - do rozczarowania biegiem spraw w Pol­sce. Najgorsze to jednak to rozczaro­wanie uzewnętrzniać. Stąd cały czas szukam sposobów, aby sprawy, w które wierzę i są dla mnie ważne, były ważne także dla innych. Poprzez aktywność w mediach i działalność w Forum Oby­watelskiego Rozwoju staram się wpły­wać mobilizująco na opinię publiczną.
Od pięciu lat powtarza pan, że - zacytuję tytuł pana książki - „trzeba się bić z PiS o Polskę”.
- Trzeba się bić. Ja zawsze to lubi­łem. W podstawówce ciągle biłem się z chłopakami z pobliskich slumsów, których ojcowie pracowali w państwo­wej tuczami świń kierowanej przez mojego ojca. Ale możemy też odwołać się do porównań sportowych, bo rywa­lizacja i potrzeba sprawdzenia się leży w mojej naturze, przy czym nigdy nie byłem sprinterem, zawsze średniodystansowcem. Idealny dla mnie dystans to taki do półtora kilometra.
Do półtora kadencji?
- (śmiech) Proszę nie brać tego dosłownie.
Jaką lekcję dostała opozycja w ostatnich wyborach?
- Strategię wyborczą PiS można pod­sumować stwierdzeniem: „po nas tyl­ko potop”, przy czym to nie musi być gwałtowny potop. Spowolnienie go­spodarcze nastąpi i bez PiS, tyle że na skutek jego polityki będzie bardziej dotkliwe. Kierownictwo PiS - powiem po angielsku, bo lepiej brzmi - to „bad guys who had good luck”. Oni napraw­dę mają niesamowite szczęście, że przejęli władzę przy dobrej - co wię­cej, poprawiającej się koniunkturze, która nie jest ich zasługą. Mówię o tym, bo wiele osób, nie uświadamiając so­bie, że to czynnik zewnętrzny, a nie geniusz Kaczyńskiego, podtrzymuje wynik PiS. A to jest po prostu zły facet, który ma dużo szczęścia ze szkodą dla Polski. Gdyby nie sprzyjająca sytuacja ekonomiczna, nie mógłby posunąć się tak daleko i utrzymywać mistyfikację, że wszystko gra.
A nie gra? W październiku, czyli tuż przed wyborami parlamentarnymi, rodzice dostaną 500 + za pierwsze dziecko z wyrównaniem od lipca, czyli dwa tysiące złotych.
- Jeżeli chce pani powiedzieć, że mamy do czynienia z rzuceniem ogromnych
pieniędzy podatników na cele par­tyjne, to jest to prawda. I to, co może zrobić w takiej sytuacji opozycja, to precyzyjnie pokazywać ludziom, jakie to destrukcyjne dla kraju, oraz uświa­damiać ludziom przejawy i skutki dep­tania państwa prawa.
Jedno z wyliczeń mówi, że każdy głos oddany na PiS - biorąc pod uwagę to, co obiecali - kosztował 16 tys. zł. Ale jeśli weźmie się pod uwagę tylko te głosy, które PiS dodatkowo pozyskało w ostatnich wyborach, to każdy kosztował 367 tys zł.
- Niewykluczone, że jest to szacunek zaniżony, bo zakłada, że socjalne prze­kupstwo jest jedyną przyczyną wygra­nej PiS.
Po tych rządach grozi nam pusta kasa?
- Sądzę, że dochodzą już do kresu rozdawnictwa.

sobota, 8 czerwca 2019

Jak wygrać z PIS?,Od czerwca do maja,Trójka na pustyni,Z Kolbergiem po kraju,Nonkonformista na śmietniku i Kareta odjechała



Jak wygrać z PIS?

Z punktu widzenia przyszłości Polski wyborczy wy­nik Koalicji Europejskiej był najlepszy z możli­wych. Pokazał sensowność projektu, ale brutalnie obnażył jego deficyty Gdyby to się okazało jesienią, byłaby absolutna katastrofa bez żadnych szans na autokorektę.
   Nikt nie lubi porażki ani pokonanych. Już pierwsze go­dziny po bolesnej przegranej KE przyniosły w większości histeryczne ataki na koalicję i jej liderów. Przy okazji, dla zwielokrotnienia masochistycznego efektu, wielu oddało się wznoszeniu pomnika przenikliwości prezesa Kaczyńskie­mu. Pomysł zadłużenia następnego pokolenia na potrzeby zachowania swej władzy został przedstawiony jako najbar­dziej genialny polityczny koncept w historii, przesłaniający brutalną prawdę o obecnej, wybitnie nieudolnej, pazernej, aroganckiej i niszczącej państwo ekipie. Moc imponuje, ale nie powinna odbierać rozumu. Za bardzo niemądre należy więc uznać pomysły, by - zgodnie z życzeniem Kaczyńskie­go - Koalicję Europejską zlikwidować, a Grzegorza Schetynę zastąpić jakimś „kimś”. Chyba że ktoś chce, by opozycja zamiast mieć 38 proc. w zestawieniu z 45 proc. PiS, jak opozycja na Węgrzech, 16 proc. wobec 56 proc, rządzą­cego Fideszu.
   Wynik Koalicji Europejskiej jest bezdyskusyjnie impo­nujący. I to nie tylko dlatego, że jeszcze kilka tygodni temu wszyscy te 38 proc. wzięliby w ciemno. Jest imponujący, biorąc pod uwagę, że został uzyskany po słabej kampanii, bez czytelnego dla wyborców program, bez jasnego prze­kazu, bez dobrego hasła, z często - powiedzmy delikatnie - średnimi kandydatami na jedynkach i bez prawdziwych emocji. A jednocześnie przy rąbance, jaką opozycji zafun­dowała TVP, i zaserwowanym przez PiS największym pro­gramie rozdawnictwa w polskiej historii. Od lat słychać, jak pustą w środku i nieefektywną ideą jest anty-PiS. Otóż wy­nik wyborów pokazał coś dokładnie przeciwnego. Jeśli kry­tycy opozycji mówią, że nie zaprezentowała ona nic poza anty-PiS, to znaczy, że ten wstrętny anty-PiS dał jej 38 proc. głosów. A to znaczy, że anty-PiS nie jest ideą pustą, ale naj­większą bezgotówkową ideą w polskiej polityce.
   Tak się jednak składa, że 38 proc., które wszyscy z pocało­waniem ręki wzięliby miesiąc temu, teraz dało już tylko za­pewniające kaca drugie miejsce. Idea ma więc sufit. Jestem ostatnią osobą, która będzie bagatelizować szkody, które PiS uczyniło polskiej demokracji i praworządności, ale - mó­wiąc brutalnie - na to przesłanie nie zdobędzie się już ani jednego głosu więcej. Trzeba iść dalej i szerzej. Personalnie i programowo. Za chwilę kolejna kampania, trzeba więc wy­ciągać wnioski, spokojnie, ale szybko.

piątek, 7 czerwca 2019

Matka Beatka



Beata Szydło, którą elektorat PiS widzi jako zwykłą Polkę, swoją opiekunkę, dostała rekordową liczbę głosów w eurowyborach. Co z nimi teraz zrobi?

Jarosław Kaczyński podczas wieczoru wyborczego nie mógł dokończyć zdania: „Zaproszę tutaj dwie osoby które wzięły na siebie ogromną część ciężaru tej kampanii - panią premier Beatę Szydło i pana premiera...”. Przerwały mu gromkie brawa i okrzyki: Beata!, Beata! - Widziałem to dokładnie, Mateusz wychodził na scenę z nietęgą miną, bo po raz kolejny przekonał się, że to Beata jest dla partii i elektoratu prawdziwą ikoną - mówi ważny polityk z otoczenia Jarosława Kaczyńskiego. Przed północą Beata Szydło podziękowała na Facebooku wszystkim, którzy „pracowali w mojej kampanii, ob­darzyli mnie zaufaniem, oddając na mnie głos” - za co zebrała prawie 10 tys. lajków. 524 951 - tyle osób w wyborach do europarlamentu postawiło przy jej nazwisku krzyżyk. Szydło zdobyła wię­cej głosów niż Kukiz’15 w skali całego kraju i prawie trzykrotnie przebiła Lewicę Razem, którą poparło 166 tys. Gdyby Szydło była partią polityczną, to przekładając jej wynik na procenty - 3,8 - w wyborach do Sejmu otarłaby się o próg wyborczy, zdobyłaby też subwencję. To robi wrażenie.
   - Przez ostatnie miesiące spotykały ją afronty, nosiła w sercu zadrę za odwołanie z funkcji premiera, więc tym większą, ma dziś satysfakcję. Ludzie z otoczenia Morawieckiego byli w Szoku, że zdobyła, aż tyle. A jemu samemu głaz spadł z serca, bo nawet nasza minimalna przegrana oznaczałaby, że Mateusz żegna się ze stanowiskiem, a Jarosław wchodzi za  niego na szefa rządu. Tak było postanowione - mówi nasz rozmówca z otoczenia prezesa PiS. Dodaje, że Szydło spełniła swoje największe marzenie - pobi­ła rekord Jerzego Buzka (254 tys. głosów w 2014r., a teraz 422 tys.).
Komuś miała się zwierzać, że to da Kaczyńskiemu do myślenia, czy zabranie jej teki premiera było dobrym posunięciem. Aby spełnić marzenie, jak lwica walczyła o jedynkę w okręgu małopolsko-świętokrzyskim, tu zawsze cieszyła się poparciem.
   Jej partyjni stronnicy też nie kryją satysfakcji. Witold Waszczykowski, który do dziś nie pogodził się z faktem, że musiał poże­gnać się z MSZ, w wieczór wyborczy rozsyłał esemesy, w których wyrażał przekonanie, że gdyby Szydło dalej była premierem, to PiS wygrałby te wybory z o wiele większą przewagą. „My mamy wielką kandydatkę, która była premierem Polski i może zawalczyć o stanowisko szefa PE. To moja kandydatka. Co zrobi rząd, nie wiem” - powiedział Waszczykowski „Super Expressowi”. 

czwartek, 6 czerwca 2019

Totalna mobilizacja




MALWINA DZIEDZIC: - Co się stało? Wynik eurowyborów był zaskoczeniem?
GRZEGORZ SCHETYNA: - Chyba dla wszystkich. Pracownie badawcze, które wskazywały na wyrównane poparcie, pomyliły się. Kluczowa, rolę w tych wyborach odegrał elektorat ze wsi i z miast do 50 tys. mieszkańców, a także wyborcy z przedziału 50-60 lat i więcej. Na wsi głosowało przecież grubo ponad dwa razy więcej wyborców niż w wyborach europejskich pięć lat temu.
Dotarcie do tych grup z własnym przesłaniem jest trudne i wymaga zaangażowania nadzwyczajnych sił i środków. Szczególnie kiedy ma się naprzeciwko siebie bezustanną, agresywną propagandę PiS w mediach publicznych, które dla większości z tych osób są głównym źródłem informacji. Na pewno miały też wpływ transfery socjalne: obiecane 500+ na pierwsze dziecko oraz trzynasta emerytura, którą wypłacano tuż przed wyborami. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem deprecjonowania czy wręcz stygmatyzowania ludzi, którzy dali się przyciągnąć PiS. Problemem jest jedynie fakt, że liczba kanałów komunikacji z nimi jest bardzo ograniczona i niemalże zmonopolizowana przez rządzących.
Musimy znaleźć sposób, żeby przebić się do nich ze swoim przekazem, z rzetelną informacją przez zagłuszający wszystko jazgot kłamstw. Przykładem na skuteczność pisowskiej propagandy może być to, z jaką łatwością obronę dzieci przed pedofilią udało się im przerobić na atak na Kościół i tradycję.

Może jednak zawiodła strategia?
Koncepcja szerokiej koalicji była i jest słuszna. Tylko tak można pokonać PiS. Ale trzeba tę koncepcję sprawniej zrealizować.
I przeprowadzić lepszą kampanię. Gdyby nie zjednoczenie opozycji, porażka byłaby dużo bardziej dotkliwa. Dlatego dla mnie wynik Koalicji Europejskiej to sygnał, że opozycję trzeba jeszcze intensywniej integrować. Musimy jeszcze lepiej współpracować, jeszcze lepiej się organizować. To najważniejszy wniosek przed październikowymi wyborami. Musimy na przekór wszystkiemu dotrzeć do ludzi na wsi i w małych miastach, ale też w pełni zmobilizować duże ośrodki miejskie i naszych dotychczasowych wyborców. Pamiętajmy, że przy pełnej determinacji miast ten wynik byłby inny.

środa, 5 czerwca 2019

Niezatapialni?



Partii Kaczyńskiego nic nie jest wstanie zaszkodzić. Przeciwnie, kiedy wydaje się, że wpadła w wielkie kłopoty, staje się coraz silniejsza. Skąd to się bierze?

Być może największym przegra­nym tej kampanii nie są wcale partie opozycyjne, ale media. A przecież wydawało się, że jest dokładnie odwrotnie. Choć osła­bione ekonomicznie, wykonały bezpre­cedensowy wysiłek w celu prześwietlenia władzy, która biła rekordy nepotyzmu, arogancji, niekompetencji, a także zwy­kłej nieuczciwości. Polskie dziennikarstwo śledcze stało na światowym poziomie i nie bez powodu zgarnia światowe nagrody. Od kiedy PiS doszedł do władzy, Dzienni­karzami Roku Grand Press zostają wyłącz­nie dziennikarze śledczy. (W 2016 r. Bianka Mikołajewska za ujawnianie afery SKOK i senatora PiS Grzegorza Biereckiego, w 2017 r. Wojciech Bojanowski za kom­promitującą wiceministra spraw we­wnętrznych Jarosława Zielińskiego sprawę śmierci Igora Stachowiaka na komendzie we Wrocławiu, w 2018 r. Bertold Kittel za wniknięcie do grupy neonazistów ob­chodzących urodziny Hitlera i nagranie jednego z nich, współpracownika posła Roberta Winnickiego). Kolejna nagroda czeka już na Tomasza Sekielskiego.
   Dla dziennikarzy śledczych lata z PiS przypominają filmy o zombie. Dzienni­karze strzelają do PiS dowodami na nie­uczciwość, robi się bardzo głośno, ale zombie niespodziewanie podnosi się i na­piera dalej. W finale łapie opozycję za szyję i rzuca nią o ścianę.

wtorek, 4 czerwca 2019

Na tropie „polakożercy”



W atmosferze tajemnicy w TVP powstaje dokument o Donaldzie Tusku. Ma go przedstawić jako niemiecką marionetkę. Reżyseruje autorka „Puczu”, filmu sugerującego, że w grudniu 2016 roku opozycja chciała dokonać w Polsce przewrotu

Wojciech Cieśla, Jakub Korus

Tego filmu oficjalnie nie ma. Nie istnieje. Właściwie ina­czej - dokumentalny film o Donaldzie Tusku powstaje w tak dużej tajemnicy, że wie o nim zaledwie kilkoro pracowników TVP. Według dwóch niezależnych od siebie źró­deł „Newsweeka” w telewizji publicznej dokumentów dotyczących filmu brakuje m.in. w Biurze Programowym TVP, przez które przechodzą wszystkie produkcje. Gdy pytamy TVP o scenarzystę, reżysera
detale związane z filmem, zapada cisza. Rzecznik TVP Łukasz Greszta dopiero po kilku dniach tłumaczy, że telewizja to duża instytucja, produkuje wiele filmów i trudno jest mu zebrać informacje.
   Początek kwietnia, rozmowa z pracowni­kiem TVP, który widział film: - Nazywamy go „półkownik”. Jest już właściwie zmon­towany. Czeka na odpowiedni moment.
   - Odpowiedni, czyli jaki?
   - Na decyzję Tuska. Jeśli tylko ogłosi, że wraca do kraju, startuje w wyborach czy coś podobnego, odpalamy. Może pójdzie na czwartego czerwca, może przy innej okazji. Czekamy na zielone światło.

poniedziałek, 3 czerwca 2019

Cztery lata propagandy: przegląd pisowskich obiecanek



Nikt ci nie da tyle, ile partia rządząca obieca - to hasło z czasów PRL wciąż zachowuje aktualność.

PiS twierdzi, że dotrzymuje obietnic wyborczych. Dziś, prawie cztery lata po pamiętnych wyborach 2015 roku, przypomnijmy sobie zatem obietnice oraz hasła PiS. I spróbujmy przeanalizować, jak zostały zrealizowane.

Wstawanie z kolan

Za rządów PO Polska miała być mało poważana na arenie międzynarodowej, nazbyt uległa i służąca cudzym interesom. Dojście do władzy PiS miało to zmienić - na politykę asertywną i broniącą swoich interesów - poważaną.

Tymczasem za rządów PiS czynami premiera kieruje ambasador obcego kraju za pomocą wysyłanych listów (wiemy co najmniej o dwóch). Minister spraw zagranicznych tego samego obcego kraju przekazuje za pośrednictwem swojej lokalnej telewizji naszym władzom polecenie zorganizowania z własnych środków konferencji międzynarodowej, która wystawia nas na celownik terrorystów. Nasza władza bez zastanowienia wszelkie polecenia wykonuje. Co więcej, już dwie (głupie skądinąd) ustawy zostały wycofane pod międzynarodowym naciskiem - a to chyba nie koniec.

Polska jako kraj od 1989 (a może i wcześniej) nie była w tak słabej pozycji swobodnie rozstawiana po kątach także przez kraje sporo mniejsze i słabsze - zarówno pojedynczo, jak i w grupach. Symbolem tej klęski jest 27:1 - obrazujące osamotnienie i izolację. Listę upokorzeń i porażek można ciągnąć w nieskończoność: upokarzające zdjęcie prezydenta Dudy w Gabinecie Owalnym, obrażanie Polski - gospodarza - przez gości konferencji bliskowschodniej, spadki we właściwie wszystkich rankingach międzynarodowych, wizyty w USA najwyższych dygnitarzy, z którymi spotykają się politycy w randze burmistrza, wstrzymywanie importu naszych towarów. Końca listy nie widać. Słuszne okazało się ostrzeżenie, by wstając z kolan, uważać na głowę, bo jak się okazuje, dziś leżymy plackiem twarzą w błocie, a w tym czasie łazi po nas, kto chce.

Do wierchuszki PiS bardzo powoli dociera, że siła Polski na arenie międzynarodowej była pochodną pozycji Polski w UE, ta ostatnia zaś została złożona na ołtarzu polityki wewnętrznej. W efekcie na zewnątrz nie liczy się z nami już nikt. Przyjazne gesty Orbána zaś służą tylko jego interesom - im bardziej rozrabia Polska, tym więcej manewru ma on sam.

niedziela, 2 czerwca 2019

Grób



Na domu księdza Franciszka Cybuli w Gowidlinie, jeszcze gdy żył, ktoś regularnie malował czerwoną farbą słowo: PEDOFIL. Hierarchowie kościelni wiedzieli dlaczego, ale pochowali księdza z honorami, przy kościele. Teraz coraz więcej tu głosów, żeby grób przenieść

Małgorzata Swięchowicz

Przemysław Łagosz, jak tyko zobaczył zapo­wiedź filmu braci Sekielskich, nie mógł za­snąć. A gdy już zaczął oglądać, dotrwał do wątku z księdzem Cybulą i musiał przerwać, żeby dojść do siebie. On, niezwykłej wytrzy­małości facet, który pokonuje na rowerze kra­je i zdobywa góry, tego filmu nie mógł wziąć za jednym podejściem.
   Jest dyrektorem niepublicznej szkoły w Szopie, ale mieszka w Gowidlinie, blisko kościoła. Ksiądz Cybula pochowany został w lutym na dziedzińcu świątyni. Celebrował abp. Sławoj Głódź.
   - Poza biskupami było 60 księży - Lagosz wspomina pogrzeb z niesmakiem, bo już wtedy metropolita Głódź wiedział, a miesz­kańcy mogli coś przeczuwać. Na domu prałata Cybuli, na wiele miesięcy przed jego śmiercią, ktoś regularnie malował czerwoną farbą słowo: PEDOFIL. A jednak położono go na najbardziej prestiżowym miejscu - z drogi na Kartuzy skręca się przy ogromnym krzyżu w uli - cę Prymasa Wyszyńskiego, mija szkołę imienia Jana Pawła II i już się jest przy Kościelnej, gdzie - poza neogotyckim kościołem - jest pięknie wyremontowana plebania i specjalnie zbudo­wana papieska ściana w kształcie fali, z mozaiką ułożoną tak, by każdy, kto podejdzie do ściany, miał wrażenie, że patrzy na niego sam Ojciec Święty. I teraz, przy tym wszystkim, grób księ­dza Cybuli. Jeszcze nieubrany w pomnik, tylko krzyż, wypalone znicze, kilka zeschłych wiąza­nek, doniczka bratków.
   - On tu nie może leżeć - mówi Łagosz. Jest za przeniesieniem grobu. Rozmawiamy piąte­go dnia od premiery filmu Sekielskich. - Trudno się pozbierać. Zresztą innym też. Rozmawia się o tym w pracy, w domu, i kogokolwiek spotka się na wsi, to pierwsze pytanie brzmi: „oglądałeś”?
   Łagosz od małego był bardzo blisko Kościoła. - Zostałem mini­strantem w 1985 roku i byłem przez 13 lat. Na Kaszubach zawsze rodzice i dziadkowie byli niezwykle dumni z chłopca, który służył do mszy, był przy księdzu. Uznanie dla kapłanów było tu ogrom­ne, ksiądz to najwyższy autorytet.
   W filmie „Tylko nie mów nikomu” wątek księdza Cybuli odnosi się do czasów, gdy Łagosz był ministrantem, a Cybula, wychowany w Gowidlinie, wpadał tu na weekendy albo w wakacje.
   - Pamiętam, że przytulał nas, głaskał po głowie, ale tak robi­ła większość księży. Od innych wyróżniało go to, że przychodził nad jezioro, rozbierał się i kąpał z nami - mówi Łagosz. Patrzył na księdza Franciszka bez żadnych podejrzeń, wręcz z wielkim uznaniem. Imponowało mu, że ktoś tak ważny, wręcz namiestnik Chrystusa, nie izoluje się i chce być wśród takich zwykłych chło­paków jak oni.
   - To tragiczne, że myśmy nic nie zauważyli. On tu przyjeżdżał, uśmiechał się do nas, a później w domu... Teraz już wiemy, co robił. Pamiętam, że przyjeżdżało razem z nim dwóch chłopców, czasa­mi trzech. Byłem przekonany, że to synowie jakiejś pani, która mu
pomaga, może kucharki, może sprzątaczki. Odnowił dom, a przy nim jeszcze wybudował zaplecze i gdy był młodszy, to przyjeżdża­ły też do niego całe grupy rekolekcyjne. Myśmy wszyscy widzieli najpierw grupy dzieci, a później młodzieńców. To trwało latami.

sobota, 1 czerwca 2019

Za chwilę wybory,Lekcja majowa,Julia i przyjaciele,Melduję, że skończyłem,Kiepski bar demokracja,Cisza wyborcza i Komisje na pedofilię



Za chwilę wybory

Być może ważniejsze niż wynik wyborów jest to, ile sił straciły poszczególne ugrupowania, by był on taki, jaki jest.
   Największą publicystyczną kalką ostatnich miesięcy jest twierdzenie, że wybory europejskie są wstępem do parla­mentarnych, a ten, kto wygra teraz, będzie miał zdecydowa­nie większe szanse jesienią. Teza niby oczywista, ale być może bałamutna. Przewidywanie, kto wygra maraton, na podsta­wie sytuacji na półmetku, bywa wyjątkowo złudne. Czołów­ka biegnie wciąż razem, ale jedni mają, jak to się mówi, świeże nogi, a drudzy coraz krótszy oddech.
   Mam ten kłopot i tę przewagę, że piszę ten komentarz dwa dni przed wyborami. Kłopot, bo część prognoz może być unie­ważniona, przewagę, bo emocje po ogłoszeniu wyników czę­sto pozbawiają dystansu. A na to, co zdarzy się jesienią, to, co działo się w czasie kampanii, może mieć większy wpływ niż to, co zdarzyło się w dniu wyborów.
   Od razu nadmieniam, że na potrzeby tych rozważań przyj­muję, iż poparcie dla Koalicji Europejskiej i PiS jest podobne, które to założenie wydaje się i prawdopodobne, i bezpieczne. Przyjmując je, stawiam tezę, że ten remis więcej kosztował PiS. W każdym sensie. Partia Kaczyńskiego musiała bowiem sięgnąć do najgłębszych rezerw i rzucić na stół niemal wszyst­kie karty, nie po to, by zagwarantować sobie zdecydowa­ne zwycięstwo, ale by uchronić się przed porażką. Wybitnie szczodre obietnice, które miały być składane jesienią, musia­ły być złożone już teraz. Nie oznacza to oczywiście, że zdespe­rowane PiS nie pójdzie po bandzie do końca i nie obieca tyle, by na koszt wyborów zapożyczyły się dwa pokolenia Polaków. Będzie to jednak pachniało desperacją i demonstrowało sła­bość, a nie siłę.
   Uderzające było to, jak niewiele, poza prezentami na kredyt, miało w tej kampanii do zaoferowania PiS. Smutny recykling strachów i obsesji - zabiorą wam pięćsetplusy, wprowadzą euro, żebyście zbiednieli, Żydzi odbiorą wam majątek, a geje będą wam seksualizować dzieci. Suma nonsensów wskazu­jąca na kompletną bezradność i intelektualną degrengoladę. Ale - co być może ważniejsze - w istotny sposób zostały osła­bione zasoby PiS.